poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Merry Merritt, raźna chwila w nowym domu.

Myślałem dzisiaj znowu o Rosji, o tym, że należy się jej serdeczne podsumowanie, że już wprost niewiarygodnie długo z nim zwlekam, nawet ja tak uważam. Ale z drugiej strony nie chcę tego podsumowywać i zamykać, bo dzięki temu ona cały czas jest we mnie obecna, ta rzecz do zrobienia, ta kolejna rzecz do zrobienia, hak na którym wiesza się strzęp rzeczywistości, żeby go nie zgubić, żeby go zachować i widzieć codziennie, pamiętać i jeszcze chwilę odwlekać moment odłożenia go na miejsce, pomiędzy te wszystkie szpargały.

Wot, takaja na przykład tomskaja szpargała.



.A dziś upływają mi już dwa miesiące tu, w Merritt. Dwa miesiące to okres czasu, który spędziłem w Krakowie pomiędzy Rosją a Kanadą. Potem dwa miesiące to całe Toronto i zimowe Albuquerque. Razem wszystkiego wychodzi, że 6 miesięcy, a 6 miesięcy to pół roku. Wydaje się, że to bardzo mało i bardzo, ale to bardzo dużo. 
Doskonale pamiętam też kwiecień ubiegłego roku, to było w końcu rok temu, intensyfikacja wiosennej pracy nad Zjazdem i dwa tygodnie w Portugalii.  To przecież wtedy, w Portugalii, w białym Lagos, w kawiarni przy Sagres i pasteis de nata (Lagusz; przy sagresz i pasztejsz dy nata) składaliśmy wnioski do Canadian Immigration o przyznanie czasowego pobytu. Chyba w kwietniu trafiłem też na ogłoszenie o wolontariacie i zacząłem myśleć o Rosji. Jak to się wszystko stało w ciągu roku? Tak pytam siebie czasem, ale nawet nie próbuję odpowiadać, bo to na pewno jakaś prosta odpowiedź, że po prostu, albo że się samo, albo że bo tak.



Dwa miesiące to w każdym razie dość, żeby się zadomowić. Jeśli chodzi o ścisłość, dwa miesiące to o wiele więcej niż do tego trzeba. Kiedy pani w Visitor Centre przy autostradzie pyta mnie, czy jestem tu nowy, to nie wiem co powiedzieć, bo jestem tu od lutego, to już trochę, ale pani żyje tu od urodzenia, luty był zaledwie wczoraj. Tak mówi, a ja staram się jej wierzyć. Z Visitor Centre rozchodzą się ścieżki piesze i rowerowe wiodące w góry. Przez chwilę po wejściu w las słychać jeszcze szum Coquihalla (Kókaha’la) Highway, choć przecież nie sięga on zbyt daleko, patrząc z perspektywy ptaka jest jak szare, cienkie pasmo mgły rozciągnięte na tle puszczy rozległej od horyzontu po horyzont. Niedźwiedzie mogą mieć trudność z jej sforsowaniem, ale na pewno nie mają potrzeby się do niej zbliżać. W British Columbia mieszka około cztery i pół miliona ludzi, z czego dwa i pół miliona w Vancouver. Zostaje dwa miliony, czyli mniej więcej tyle, co w Podkarpackim. A w Podkarpackim są Bieszczady. BC jest jednak trzykrotnie większa od Polski, więc to nie jest przesada z tymi horyzontami. Tutaj jest bardzo, bardzo dużo miejsca.

I te ścieżki, które zeszliśmy w ubiegłą sobotę, poprowadziły nas gęstym, sosnowym lasem na wysokie połoniny, skąd Merritt nie było już widać ani słychać. Nie spotkaliśmy nikogo przez cały dzień. Za pierwszym poważniejszym grzbietem zeszliśmy w dolinę Godey Creek i tamtędy, w dół wąwozów i przez przełomy w omszałych głazach, wracaliśmy w stronę Coquihalla. Mówię my, bo to była nasza pierwsza samodzielna, dłuższa wyprawa z Rubi. Krajobrazy tej wędrówki przypominały mi o polnych zboczach Górskiej Szorii na południe od Nowokuźniecka, po których rozbijaliśmy namioty z Andriejem, Olgą i Żenią, a Tagan i Delhi goniły naszego jeepa. Tagan. Mały dopływ Obu głęboko na północy w tajgę i doskonale brzmiące słowo. Delhi wiadomo, inna historia.


I od tamtego czasu czekałem, aż w moim życiu zrobi się miejsce dla psa, i wreszcie jest. Jednym z punktów tego podsumowania Rosji, którego teraz nie piszę, miało być, że psy i muzyka, śpiewający ludzie i towarzyszące im psy to ta nuta Rosji, której mi brakuje, która brzmiała tam przez trzy miesiące i którą chciałbym słyszeć nadal, w życiu, psy i muzykę, w dużej ilości. I tutaj w środy z Ingrid, moją szefową, mamy w zwyczaju jeździć do znajomych na wieczorne granie, gitarowe jam session ze skrzypcami i banjo, głównie bluegrass, proste akordy i teksty o pociągach. Merritt to kanadyjska stolica country, ale to nie znaczy, że ludność jest wyjątkowo umuzykalniona, raczej nie śpiewają przy wódce. Choć nie brakuje szalonych gitarzystów po dobrym paleniu, przynajmniej w tej wąskiej grupie ludzi, których zdążyłem tu poznać. Oni są jednak raczej solo, zatopieni w cichych rytmach, nuceniach, onomatopeicznych melorecytacjach, zamawianiach, inkantacjach. Jest taki starszy gość z długą siwizną, w garniturze, zwykle bez drobnych i bez papierosa, co czasem gra pod monopolowym. I niezły jest, ma serce, stara się bardzo i daje wszystko, brakuje mu tylko pociągnięcia do harmonii. Przyjeżdżają też czasem jakieś gwiazdy małe i mniejsze, z Vancouver, z Kamploops, może z Kelowna, może nawet z Calgary. The Boom Booms czy Siostry Evans. Więc jest i muzyka, i są te środy przede wszystkim, że można po ludzku z ludźmi siąść i pośpiewać, ale  nawet Jessie wiedział, że to rosyjscy cieśle i budowniczowej nie lubią elektronarzędzi, bo są za głośne i zagłuszają śpiewanie. Psów też jest tutaj sporo, ale jednak mniej mają udziału w życiu, niż ruskie sobaki. Rzadko towarzyszą właścicielom bez przerwy, zwykle zostawia się je w ogródkach albo w samochodach, psy nie mają wstępów, przywilejów, nie wozi się ich transportem publicznym, nie uznaje za partnerów do życia społecznego. Można się zastanawiać, czy takie zestawienia mają sens, „Psy i muzyka – studium przypadków kulturowych w kanadyjsko-syberyjskiej perspektwie porównawczej”, ale nie muszą mieć chyba jakiejś akademickiej ważkości, wystarczy, że w obu tych miejscach połączone zjawiska psów i muzyki sprawiają mi radość. Psów na łąkach szczególnie. Szczególnie własnych psów.



Wracając z doliny Godey Creek przeszliśmy jeszcze raz przez Visitor Centre,  bo zostawiliśmy tam rower, i wstąpiliśmy na samosy do budki Hindusów, Eastern Indians, jak wciąż się tu podkreśla, pomimo oficjalnej, politycznej poprawności określenia First Nations na Indian, rdzennych Amerykanów. To samo małżeństwo prowadzi też lokal w downtown przy Quilchena Avenue, tam pizza na kawałki za dwa dolary, skrzydełka kurze, samosy z wołowiną, kurczakiem i warzywami, fish and chips, pepsi w puszce. Tutaj hot dogi, samosy, skrzydełka. Dużo aut przelatujących z Vancouver do Kamloops i dalej przystaje.
Hindus ucieszył się na mój widok, zapytał, jak mi było na spacerze. Odpowiedziałem uprzejmie i entuzjastycznie, zapytałem również w tej odpowiedzi, czy chadzał kiedyś tymi ścieżkami
- Nie, jeszcze nigdy. Już 12 lat prowadzę ten interes i jeszcze nigdy tam nie byłem.
To mnie nie zdziwiło. Rozwinięcie za to odrobinę - Ale wiesz, sześć lat temu ukrywał się tam ten gość, opowiada, Allan Schoenborn, który zamordował w Merritt trójkę swoich dzieci, Kaitlynne, 10, Max, osiem i Cordon, pięć. Nie słyszałeś o tym? Na pierwszej stronie ostatniego Merritt Herald jest artykuł, bo dopiero teraz, w ubiegłym tygodniu zrównali z ziemią ten trailer, w którym się to stało. A jego nie mogli skazać, bo to psychopata. Znaleźli go po dwóch tygodniach w lesie, siedział półprzytomny, wycieńczony, wyziębiony, głodny. Teraz siedzi w szpitalu psychiatrycznym w Coquitlam. 
Merritt Herald podaje, że wyburzaniu trailera przyglądała się licznie społeczność lokalna, że akt ten przyniósł jej ulgę i ukojenie.
Każde miejsce ma swój cień. Małe miasteczka skrzętniej konserwują pamięć, wszyscy wiedzą o wszystkich znacznych wydarzeniach, a te najbardziej skrajne i wyraziste obracają się szybko w legendy i trwałe składniki tożsamości lokalnej. Może nie wszyscy się znają, ale wielu zna się świetnie, a i są tacy, co znają wszystkich.



Dzisiaj na przykład spędziłem w pralni pół godziny więcej niż zwykle, bo nikt nie stał za mną w kolejce, a jej właścicielka, ciężka i rzutka zarazem matrona, okazała mi serdeczność, bo mnie też już zna, bo przychodzę znowu. Wypytała o szczegóły mojego pobytu, a dowiadując się, że pracuję dla Johna i Ingrid, zaczęła sama roztaczać rozmaite historie. Że Johnowi to portki prała, jak jeszcze był młodym kawalerem i świeżo wprowadzonym Merrittonianinem (Merrittonians, brzmi jak z innej planety). W osiemdziesiątym ona i jej mąż przejęli biznes jako trzeci właściciele. Pierwszy właściciel postawił ten budynek w siedemdziesiątym szóstym, drugi dokupił suszarki, a potem przez dwadzieścia pięć lat zarządzało nim wydajnie owo małżeństwo. Rozmawialiśmy o tym z Barbarą, że ta pralnia to fenomen, że tak długo już działa, i że ta para to też fenomen, że tak ze sobą funkcjonują, że spędzają ze sobą siedem z siedmiu dni każdego tygodnia, z czego sześć w pralni, i tak od dwudziestu pięciu lat. I że pewnie piorą z sentymentu, bo komu dziś pralnia potrzebna, pewnie muszą dokładać do interesu.
Nic bardziej mylnego, droga Barbaro, pralnia ma stałe umowy z posterunkiem policji, z pogotowiem, czasem pomagamy hotelom, pensjonatom, ranczerom. Być może większość ludzi ma pralki w domach, ale nie wszyscy na przykład wiedzą, jak prać zasłony. Inni nie chcą sami prać swoich roboczych ubrań, uwalanych błotem, olejem napędowym, żywicą albo paliwem, a nasze pralki to pralki samoczyszcące. A niedługo maj, sezon sadzenia drzew. W zeszłym roku ponad stu pracowników mieszkało w Merritt, młodzież uniwersytecka, głównie „french fellows” z Quebec City, z Montrealu, z jakiegoś powodu upodobali sobie tę pracę, do tego trochę obcokrajowców. I wszystko z lasu. Jest tu co prać, zapewniam cię. Mamy co robić, nie nudzi nam się. I o to chodzi, prawda? Jaka emerytura, po co, żeby zasypiać przed telewizorem albo chodzić na spacery? Praca jest dobra dla zdrowia. Tutaj mamy ruch codziennie, wysiłek, rytm, regularność, to recepta na długą i sprawną starość. Moja znajoma ma siedemdziesiąt pięć lat, a wciąż uprawia swój ogród, jeździ wszędzie na rowerze, chodzi na basen. A my tutaj. Jeszcze porządzimy. Prawda, Bob?
Prawda, kochanie.
Dwadzieścia pięć lat. A niedługo będzie już trzydzieści, jak mój brat nie żyje. Był strażnikiem w Parkach Narodowych, zginął w tym niezrozumiałym wypadku. Wyprawili się z żoną i dziećmi w Góry Skaliste, Chris rozpoczynał jakiś nowy projekt dla parku i zabrał ze sobą rodzinę. Nocowali w szałasie myśliwskim w górach, kiedy tam dotarli zmierzchało, a wiatr wył dziko i mój brat właśnie rozpalał ogień, kiedy tuż obok rozległ się trzask pękającej sosny. Zdążył tylko powiedzieć ‘sosna się wali” i sosna runęła na dom, przebiła dach, któraś z naprężonych gałęzi strzeliła mu prosto w kark, cisnęła na ziemię. Natychmiast stracił czucie i panowanie nad ciałem do szyi w dół, sparaliżowało go. I wiedział, że już nie wróci do domu, że nawet jeśli miałby przeżyć, to nie chciałby wracać w takim stanie, nie chciałby żyć bez gór i bez nóg, i bez rąk też. I na swoje szczęście zmarł sześć godzin później, powoli i bez bólu w zwiotczałym ciele, miał przynajmniej czas się pożegnać, powiedzieć parę zdań. Górę po nim nazwali, prochy rozsypaliśmy w rejonie Banff.
- To smutne i jednocześnie bardzo piękne.
- Tak. On się jeszcze urodził w Irlandii. Stamtąd rodzice przyjechali, po wojnie. A zginął w osiemdziesiątym piątym. No, to dziękuję, miłego dnia (and have yourself a very nice day). Dzień dobry, co mogę dla pani zrobić?
Do widzenia, dziękuję Pani za dzielenie ze mną tych historii, mówię od drzwi, ale już mnie nie słucha.



Kilka tygodni wcześniej na pierwszej stronie Merritt Herald donosił, że Clara Norgaard, była burmistrz miasteczka, wybrała się w weekend ze swoją przyjaciółką Millie Mitchell samochodem w góry, gdzie miało się wedle pogłosek znajdować nielegalne składowisko ścieków. Mieszkańcy Lower Nicola i Merritt od miesiąca codziennie okupują skrzyżowanie przy Lower Nicola Indian Band, protestując przeciwko wywożeniu komunalnego szamba w pobliskie góry, sprawa jest w każdym wydaniu gazety, tym teraz szemrze miasteczko. I tak dwie staruszki wybrały się na nocne śledztwo, by uchronić ekosystem przed krzywdą. BC to w końcu ojczyzna Raging Grannies, międzynarodowej bojówki aktywistek w wieku emerytalnym.
Niestety, ich samochód stoczył się z drogi i utknęły w parowie. Były daleko od cywilizacji, postanowiły zostać w aucie. Noc była zimna, za zimna dla Millie, która zmarła z wyziębienia przed przybyciem ekipy poszukiwawczej następnego dnia.  Składowiska ścieków nie znaleziono.



Cały czas opowiadam o jakiejś śmierci, nie wiem czemu. Bo śmierć dzieje się najbardziej, szczególnie w małym miasteczku, w którym niewiele się dzieje poza tym. Ale umówmy się, że w perspektywie i skali globalnej taka dolina Nicola, region Thompson-Nicola w interiorze południowej BC, to ludzki raj, spokojna, idylliczna zagroda gdzie wieczorami bydło porykuje w tabunach pyłu czerwonego od zachodu i gdzie rozbrzmiewają słodkie głosy przystojnych kowbojów z gitarami (link), gdzie ludek wesoły a zdrowy żyje hokejem i wołowiną. Oczywiście, że jest dużo biednych ludzi, ale biedni ludzie w Kanadzie to w wielu miejscach na świecie klasa średnia, jeśli chodzi o dolara na głowę, pkb czy nawet po prostu poziom życia, zawartość lodówki, rozrywki, używki. I kiedy w takich miejscach wydarza się ostateczność, mówią o niej wszyscy. Jeśli mieszkasz w Merritt, jeśli się w nim wychowałeś i wyrosłeś, to znasz każdego człowieka z nekrologu albo przynajmniej któryś z twoich bliskich przyjaciół był jego bliskim przyjacielem, na pewno słyszałeś to nazwisko. W kościołach, na spotkaniach, przy imprezach i koncertach, które czasem się zdarzają, wspomina się każdego zmarłego, ktoś nosi czerń, ktoś traci szefa, ktoś ojca. Dziękujemy ci, Millie, za twoje poświęcenie, nieugiętość i walkę, walczyłaś w naszej sprawie, będziemy ci to pamiętać. Zapadają minuty ciszy, zaniepokojeni ludzie nasłuchują w wieczornym skupieniu chłodnego wiatru z południa, od Hope. Et in arcadia ego.


Wieje prawie zawsze od Hope, od południowej granicy ze Stanami, od Waszyngtonu, od Pacyfiku też czasem coś się przewali. Łańcuch Coastal Range na zachód stąd zatrzymuje wilgotne masy powietrza, które uderza w białe ściany gór i ochładza się w miarę dobiegania do szczytu, gdzie zostawia resztki wody i swobodnie stacza się na drugą stronę, jako zupełnie już suche powietrze. Merritt leży w cieniu opadowym i nazywa się półpustynią, są tu najsuchsze i najdłuższe lata w Kanadzie, z  trzysdziestostopniowymi upałami już w kwietniu i bardzo rzadkim deszczem. Ale od pustyni tym się różni, że niebo nie jest niebieskie i bezdenne przez cały boży rok, jak na pustyni Nowego Meksyku, że chmury jednak tu docierają, przewalają się przez łańcuchy od zachodu. Czasem widać je bardzo wyraźnie, czasem wyglądają bardzo groźnie, ale to suche chmury, opadowe cienie, które nie opadają.




I kiedy mówię, że wieje, to znaczy że wieje. Że pizga jak w kieleckiem. Że się autobus trzęsie, że pył zasłania widok, że zrywa plandeki i kradnie ubrania. I w Merritt jest tak często. To w gruncie rzeczy taka mniej lubiana norma. 100 kilometrów dalej na wschód, za kolejnym pasmem gór, jest już zupełnie inaczej, jest dolina długich jezior Okanagan, winnice, sady brzoskwiniowe i jabłka, sporty wodne, plaże, turyści. I dobrze, wiatr można znieść, byle nasza wieś spokojna. Poza tym wiatr przecież jest naprawdę poruszający, ciekawy, żywy i piękny. Skądś płyną te masy powietrza, gdzieś się przemieszczają, coś tam próbują uradzić, naprawić, wyrównać. I to jak tu wieje, to tylko westchnienie w globalnej wichurze. Malutki region Thompson Nicola i nasze ośmiotysięczne Merritt to fałda na ogromnej pelerynie Alaskan Panhandle,  na potężnej piersi Ameryki Północnej, Pacific Northwest, od Oregonu po Alaskę, często wliczając Montanę i Idaho. A każda z tych fałd jest piękna, a każda z tych fałd jest wdzięczna, a każda jedna inna. W naszej są stada bydła, które rozłażą się po sąsiednich dolinach, w naszej jest sucho, bo leżymy w cieniu wzniesień, które chronią nas od deszczu, naszą fałdę upodobały sobie wiatry, pył i tumbleweeds, nie mamy wielkich kaktusów, trochę drobnych pricky pears, ale są grzechotniki. A na brzoskwinie wystarczą 2 godziny do Penticton, nad ocean trzy.

Mamy tutaj z Merritt. Dwa miesiące to dość, żeby się zadomowić i długo jeszcze mógłbym opowiadać o tym nowym domu, ale kończy mi się niedziela, zaraz nowy poniedziałek, trociny, paliwo, ryk silników i intensywny zapach oceanu przyniesiony na żółtych cedrach alaskańskich z których budujemy winiarnię.



Ale nie zapominam ani o Rosji, ani o całym Zjednoczonym grudniu i styczniu w Toronto i w Albuquerque, bo tam jest wciąż za dużo historii, które nie powinny zostać zapomniane, przynajmniej przeze mnie. Następnym razem, choć nie wiem co i nie wiem kiedy. 

środa, 25 marca 2015

Obrazki z Merritt

Często chcę pisać i często coś piszę, ale zawsze dzieje się też tyle innych ciekawych rzeczy. I tu też napiszę, i nawet wiem co, ale dziś przerywnik, reklamy, zaproszenie do BC, teaser Merritt i Nicola Valley . 

 Merritt

 Nicola Lake

 Kraj ranczerów

 Jessie i Ruby nad doliną Nicola


Przecierając stare ścieżki



 Pastwiska na rogatkach Merritt

Rogatki

Przemysł drzewny
I odpady przemysłowe


 A to wszystko już we dwoje