Myślałem dzisiaj znowu o Rosji, o tym, że należy się jej
serdeczne podsumowanie, że już wprost niewiarygodnie długo z nim zwlekam, nawet
ja tak uważam. Ale z drugiej strony nie chcę tego podsumowywać i zamykać, bo dzięki
temu ona cały czas jest we mnie obecna, ta rzecz do zrobienia, ta kolejna rzecz
do zrobienia, hak na którym wiesza się strzęp rzeczywistości, żeby go nie
zgubić, żeby go zachować i widzieć codziennie, pamiętać i jeszcze chwilę
odwlekać moment odłożenia go na miejsce, pomiędzy te wszystkie szpargały.
Wot, takaja na przykład tomskaja szpargała.
.A dziś upływają mi już dwa miesiące tu, w Merritt. Dwa
miesiące to okres czasu, który spędziłem w Krakowie pomiędzy Rosją a Kanadą. Potem dwa
miesiące to całe Toronto i zimowe Albuquerque. Razem wszystkiego wychodzi, że 6 miesięcy, a
6 miesięcy to pół roku. Wydaje się, że to bardzo mało i bardzo, ale to bardzo
dużo.
Doskonale pamiętam też kwiecień ubiegłego roku, to było w końcu rok temu, intensyfikacja wiosennej pracy nad Zjazdem i dwa tygodnie w Portugalii. To przecież wtedy, w Portugalii, w białym Lagos,
w kawiarni przy Sagres i pasteis de nata (Lagusz; przy sagresz i pasztejsz dy nata)
składaliśmy wnioski do Canadian Immigration o przyznanie czasowego pobytu.
Chyba w kwietniu trafiłem też na ogłoszenie o wolontariacie i zacząłem myśleć o
Rosji. Jak to się wszystko stało w ciągu roku? Tak pytam siebie czasem, ale nawet nie
próbuję odpowiadać, bo to na pewno jakaś prosta odpowiedź, że po prostu, albo
że się samo, albo że bo tak.
Dwa miesiące to w każdym razie dość, żeby się zadomowić. Jeśli
chodzi o ścisłość, dwa miesiące to o wiele więcej niż do tego trzeba. Kiedy pani w
Visitor Centre przy autostradzie pyta mnie, czy jestem tu nowy, to nie wiem co
powiedzieć, bo jestem tu od lutego, to już trochę, ale pani żyje tu od
urodzenia, luty był zaledwie wczoraj. Tak mówi, a ja staram się jej wierzyć. Z
Visitor Centre rozchodzą się ścieżki piesze i rowerowe wiodące w góry. Przez
chwilę po wejściu w las słychać jeszcze szum Coquihalla (Kókaha’la) Highway,
choć przecież nie sięga on zbyt daleko, patrząc z perspektywy ptaka jest jak szare,
cienkie pasmo mgły rozciągnięte na tle puszczy rozległej od horyzontu po
horyzont. Niedźwiedzie mogą mieć trudność z jej sforsowaniem, ale na pewno nie mają potrzeby się do niej zbliżać. W British Columbia mieszka około cztery i pół miliona ludzi, z czego
dwa i pół miliona w Vancouver. Zostaje dwa miliony, czyli mniej więcej tyle, co
w Podkarpackim. A w Podkarpackim są Bieszczady. BC jest jednak trzykrotnie
większa od Polski, więc to nie jest przesada z tymi horyzontami. Tutaj jest
bardzo, bardzo dużo miejsca.
I te ścieżki, które zeszliśmy w ubiegłą sobotę, poprowadziły
nas gęstym, sosnowym lasem na wysokie połoniny, skąd Merritt nie było już widać
ani słychać. Nie spotkaliśmy nikogo przez cały dzień. Za pierwszym
poważniejszym grzbietem zeszliśmy w dolinę Godey Creek i tamtędy, w dół wąwozów
i przez przełomy w omszałych głazach, wracaliśmy w stronę Coquihalla. Mówię my,
bo to była nasza pierwsza samodzielna, dłuższa wyprawa z Rubi. Krajobrazy tej
wędrówki przypominały mi o polnych zboczach Górskiej Szorii na południe od
Nowokuźniecka, po których rozbijaliśmy namioty z Andriejem, Olgą i Żenią, a
Tagan i Delhi goniły naszego jeepa. Tagan. Mały dopływ Obu głęboko na północy w tajgę i
doskonale brzmiące słowo. Delhi wiadomo, inna historia.
I od tamtego czasu czekałem, aż w moim życiu zrobi się
miejsce dla psa, i wreszcie jest. Jednym z punktów tego podsumowania Rosji,
którego teraz nie piszę, miało być, że psy i muzyka, śpiewający ludzie i
towarzyszące im psy to ta nuta Rosji, której mi brakuje, która brzmiała tam
przez trzy miesiące i którą chciałbym słyszeć nadal, w życiu, psy i muzykę, w
dużej ilości. I tutaj w środy z Ingrid, moją szefową, mamy w zwyczaju jeździć
do znajomych na wieczorne granie, gitarowe jam session ze skrzypcami i banjo, głównie bluegrass, proste akordy i teksty o
pociągach. Merritt to kanadyjska stolica country, ale to nie znaczy, że ludność
jest wyjątkowo umuzykalniona, raczej nie śpiewają przy wódce. Choć nie brakuje
szalonych gitarzystów po dobrym paleniu, przynajmniej w tej wąskiej grupie
ludzi, których zdążyłem tu poznać. Oni są jednak raczej solo, zatopieni w cichych rytmach, nuceniach, onomatopeicznych melorecytacjach, zamawianiach,
inkantacjach. Jest taki starszy gość z długą siwizną, w garniturze, zwykle bez
drobnych i bez papierosa, co czasem gra pod monopolowym. I niezły jest, ma serce,
stara się bardzo i daje wszystko, brakuje mu tylko pociągnięcia do
harmonii. Przyjeżdżają też czasem jakieś gwiazdy małe i mniejsze, z Vancouver, z
Kamploops, może z Kelowna, może nawet z Calgary. The Boom Booms czy Siostry Evans. Więc jest i muzyka, i są te środy przede wszystkim, że można po ludzku
z ludźmi siąść i pośpiewać, ale nawet
Jessie wiedział, że to rosyjscy cieśle i budowniczowej nie lubią elektronarzędzi, bo są za głośne i zagłuszają śpiewanie. Psów też jest tutaj sporo, ale jednak mniej mają udziału w życiu, niż ruskie sobaki. Rzadko towarzyszą właścicielom bez przerwy, zwykle zostawia się je w ogródkach albo w samochodach, psy
nie mają wstępów, przywilejów, nie wozi się ich transportem publicznym, nie
uznaje za partnerów do życia społecznego. Można się zastanawiać, czy takie
zestawienia mają sens, „Psy i muzyka – studium przypadków kulturowych w
kanadyjsko-syberyjskiej perspektwie porównawczej”, ale nie muszą mieć chyba
jakiejś akademickiej ważkości, wystarczy, że w obu tych miejscach połączone zjawiska psów
i muzyki sprawiają mi radość. Psów na łąkach szczególnie. Szczególnie własnych
psów.
Wracając z doliny Godey Creek przeszliśmy jeszcze raz przez
Visitor Centre, bo zostawiliśmy tam rower,
i wstąpiliśmy na samosy do budki Hindusów, Eastern Indians, jak wciąż się tu
podkreśla, pomimo oficjalnej, politycznej poprawności określenia First Nations
na Indian, rdzennych Amerykanów. To samo małżeństwo prowadzi też lokal w
downtown przy Quilchena Avenue, tam pizza na kawałki za dwa dolary, skrzydełka
kurze, samosy z wołowiną, kurczakiem i warzywami, fish and chips, pepsi w
puszce. Tutaj hot dogi, samosy, skrzydełka. Dużo aut przelatujących z Vancouver
do Kamloops i dalej przystaje.
Hindus ucieszył się na mój widok, zapytał, jak mi było na
spacerze. Odpowiedziałem uprzejmie i entuzjastycznie, zapytałem również w tej odpowiedzi,
czy chadzał kiedyś tymi ścieżkami
- Nie, jeszcze nigdy. Już 12 lat prowadzę ten interes i
jeszcze nigdy tam nie byłem.
To mnie nie zdziwiło. Rozwinięcie za to odrobinę - Ale wiesz, sześć lat temu ukrywał się tam ten gość, opowiada,
Allan Schoenborn, który zamordował w Merritt trójkę swoich dzieci, Kaitlynne,
10, Max, osiem i Cordon, pięć. Nie słyszałeś o tym? Na pierwszej stronie ostatniego
Merritt Herald jest artykuł, bo dopiero teraz, w ubiegłym tygodniu zrównali z
ziemią ten trailer, w którym się to stało. A jego nie mogli skazać, bo to psychopata. Znaleźli go po dwóch tygodniach w lesie, siedział półprzytomny,
wycieńczony, wyziębiony, głodny. Teraz siedzi w szpitalu psychiatrycznym w
Coquitlam.
Merritt Herald podaje, że wyburzaniu trailera przyglądała się
licznie społeczność lokalna, że akt ten przyniósł jej ulgę i ukojenie.
Każde miejsce ma swój cień. Małe miasteczka skrzętniej
konserwują pamięć, wszyscy wiedzą o wszystkich znacznych wydarzeniach, a te
najbardziej skrajne i wyraziste obracają się szybko w legendy i trwałe
składniki tożsamości lokalnej. Może nie wszyscy się znają, ale wielu zna się
świetnie, a i są tacy, co znają wszystkich.
Dzisiaj na przykład spędziłem w pralni pół godziny więcej
niż zwykle, bo nikt nie stał za mną w kolejce, a jej właścicielka, ciężka i
rzutka zarazem matrona, okazała mi serdeczność, bo mnie też już zna, bo przychodzę znowu. Wypytała
o szczegóły mojego pobytu, a dowiadując się, że pracuję dla Johna i Ingrid,
zaczęła sama roztaczać rozmaite historie. Że Johnowi to portki prała, jak jeszcze był młodym kawalerem i świeżo wprowadzonym Merrittonianinem (Merrittonians, brzmi jak z innej planety). W osiemdziesiątym ona i jej
mąż przejęli biznes jako trzeci właściciele. Pierwszy właściciel postawił ten
budynek w siedemdziesiątym szóstym, drugi dokupił suszarki, a potem przez
dwadzieścia pięć lat zarządzało nim wydajnie owo małżeństwo. Rozmawialiśmy o
tym z Barbarą, że ta pralnia to fenomen, że tak długo już działa, i że ta para
to też fenomen, że tak ze sobą funkcjonują, że spędzają ze sobą siedem z siedmiu
dni każdego tygodnia, z czego sześć w pralni, i tak od dwudziestu pięciu lat. I
że pewnie piorą z sentymentu, bo komu dziś pralnia potrzebna, pewnie muszą dokładać do interesu.
Nic bardziej mylnego, droga Barbaro, pralnia ma stałe umowy
z posterunkiem policji, z pogotowiem, czasem pomagamy hotelom, pensjonatom,
ranczerom. Być może większość ludzi ma pralki w domach, ale nie wszyscy na
przykład wiedzą, jak prać zasłony. Inni nie chcą sami prać swoich roboczych
ubrań, uwalanych błotem, olejem napędowym, żywicą albo paliwem, a nasze pralki
to pralki samoczyszcące. A niedługo maj, sezon sadzenia drzew. W zeszłym roku ponad
stu pracowników mieszkało w Merritt, młodzież uniwersytecka, głównie „french
fellows” z Quebec City, z Montrealu, z jakiegoś powodu upodobali sobie tę pracę, do tego trochę obcokrajowców. I wszystko z lasu. Jest tu co prać, zapewniam cię. Mamy
co robić, nie nudzi nam się. I o to chodzi, prawda? Jaka emerytura, po co, żeby
zasypiać przed telewizorem albo chodzić na spacery? Praca jest dobra dla
zdrowia. Tutaj mamy ruch codziennie, wysiłek, rytm, regularność, to recepta na
długą i sprawną starość. Moja znajoma ma siedemdziesiąt pięć lat, a wciąż
uprawia swój ogród, jeździ wszędzie na rowerze, chodzi na basen. A my tutaj.
Jeszcze porządzimy. Prawda, Bob?
Prawda, kochanie.
Dwadzieścia pięć lat. A niedługo będzie już trzydzieści, jak
mój brat nie żyje. Był strażnikiem w Parkach Narodowych, zginął w tym niezrozumiałym wypadku. Wyprawili się z żoną i dziećmi w Góry
Skaliste, Chris rozpoczynał jakiś nowy projekt dla parku i zabrał ze sobą rodzinę. Nocowali w szałasie myśliwskim w górach, kiedy
tam dotarli zmierzchało, a wiatr wył dziko i mój brat właśnie rozpalał ogień,
kiedy tuż obok rozległ się trzask pękającej sosny. Zdążył tylko powiedzieć
‘sosna się wali” i sosna runęła na dom, przebiła dach, któraś z naprężonych
gałęzi strzeliła mu prosto w kark, cisnęła na ziemię. Natychmiast stracił
czucie i panowanie nad ciałem do szyi w dół, sparaliżowało go. I wiedział, że
już nie wróci do domu, że nawet jeśli miałby przeżyć, to nie chciałby wracać w
takim stanie, nie chciałby żyć bez gór i bez nóg, i bez rąk też. I na swoje
szczęście zmarł sześć godzin później, powoli i bez bólu w zwiotczałym ciele, miał przynajmniej czas się
pożegnać, powiedzieć parę zdań. Górę po nim nazwali, prochy rozsypaliśmy w
rejonie Banff.
- To smutne i jednocześnie bardzo piękne.
- Tak. On się jeszcze urodził w Irlandii. Stamtąd rodzice
przyjechali, po wojnie. A zginął w osiemdziesiątym piątym. No, to dziękuję,
miłego dnia (and have yourself a very nice day). Dzień dobry, co mogę dla pani zrobić?
Do widzenia, dziękuję Pani za dzielenie ze mną tych historii,
mówię od drzwi, ale już mnie nie słucha.
Kilka tygodni wcześniej na pierwszej stronie Merritt Herald
donosił, że Clara Norgaard, była burmistrz miasteczka, wybrała się w weekend ze
swoją przyjaciółką Millie Mitchell samochodem w góry, gdzie miało się wedle
pogłosek znajdować nielegalne składowisko ścieków. Mieszkańcy Lower Nicola i
Merritt od miesiąca codziennie okupują skrzyżowanie przy Lower Nicola Indian
Band, protestując przeciwko wywożeniu komunalnego szamba w pobliskie góry, sprawa jest w każdym wydaniu gazety, tym teraz szemrze miasteczko. I tak dwie staruszki wybrały się na nocne śledztwo, by uchronić
ekosystem przed krzywdą. BC to w końcu ojczyzna Raging Grannies,
międzynarodowej bojówki aktywistek w wieku emerytalnym.
Niestety, ich samochód stoczył się z drogi i utknęły w parowie. Były daleko od cywilizacji, postanowiły zostać w aucie. Noc była zimna, za zimna dla Millie, która zmarła z wyziębienia przed przybyciem ekipy poszukiwawczej następnego dnia. Składowiska ścieków nie znaleziono.
Niestety, ich samochód stoczył się z drogi i utknęły w parowie. Były daleko od cywilizacji, postanowiły zostać w aucie. Noc była zimna, za zimna dla Millie, która zmarła z wyziębienia przed przybyciem ekipy poszukiwawczej następnego dnia. Składowiska ścieków nie znaleziono.
Cały czas opowiadam o jakiejś śmierci, nie wiem czemu. Bo
śmierć dzieje się najbardziej, szczególnie w małym miasteczku, w którym
niewiele się dzieje poza tym. Ale umówmy się, że w perspektywie i skali globalnej taka
dolina Nicola, region Thompson-Nicola w interiorze południowej BC, to ludzki
raj, spokojna, idylliczna zagroda gdzie wieczorami bydło porykuje w tabunach
pyłu czerwonego od zachodu i gdzie rozbrzmiewają słodkie głosy przystojnych
kowbojów z gitarami (link), gdzie
ludek wesoły a zdrowy żyje hokejem i wołowiną. Oczywiście, że jest dużo
biednych ludzi, ale biedni ludzie w Kanadzie to w wielu miejscach na świecie klasa średnia, jeśli chodzi o dolara na głowę, pkb czy nawet po prostu
poziom życia, zawartość lodówki, rozrywki, używki. I kiedy w takich miejscach
wydarza się ostateczność, mówią o niej wszyscy. Jeśli mieszkasz w Merritt,
jeśli się w nim wychowałeś i wyrosłeś, to znasz każdego człowieka z nekrologu
albo przynajmniej któryś z twoich bliskich przyjaciół był jego bliskim
przyjacielem, na pewno słyszałeś to nazwisko. W kościołach, na spotkaniach,
przy imprezach i koncertach, które czasem się zdarzają, wspomina się każdego
zmarłego, ktoś nosi czerń, ktoś traci szefa, ktoś ojca. Dziękujemy ci, Millie,
za twoje poświęcenie, nieugiętość i walkę, walczyłaś w naszej sprawie, będziemy
ci to pamiętać. Zapadają minuty ciszy, zaniepokojeni ludzie nasłuchują w
wieczornym skupieniu chłodnego wiatru z południa, od Hope. Et in arcadia ego.
Wieje prawie zawsze od Hope, od południowej granicy ze
Stanami, od Waszyngtonu, od Pacyfiku też czasem coś się przewali. Łańcuch
Coastal Range na zachód stąd zatrzymuje wilgotne masy powietrza, które uderza w
białe ściany gór i ochładza się w miarę dobiegania do szczytu, gdzie zostawia
resztki wody i swobodnie stacza się na drugą stronę, jako zupełnie już suche powietrze. Merritt
leży w cieniu opadowym i nazywa się półpustynią, są tu najsuchsze i najdłuższe lata w Kanadzie, z trzysdziestostopniowymi upałami już w
kwietniu i bardzo rzadkim deszczem. Ale od pustyni tym się różni, że niebo nie
jest niebieskie i bezdenne przez cały boży rok, jak na pustyni Nowego Meksyku, że chmury jednak tu docierają, przewalają się przez łańcuchy od zachodu. Czasem
widać je bardzo wyraźnie, czasem wyglądają bardzo groźnie, ale to suche chmury,
opadowe cienie, które nie opadają.
I kiedy mówię, że wieje, to znaczy że wieje. Że pizga jak w
kieleckiem. Że się autobus trzęsie, że pył zasłania widok, że zrywa plandeki i
kradnie ubrania. I w Merritt jest tak często. To w gruncie rzeczy taka mniej
lubiana norma. 100
kilometrów dalej na wschód, za kolejnym pasmem gór, jest
już zupełnie inaczej, jest dolina długich jezior Okanagan, winnice, sady
brzoskwiniowe i jabłka, sporty wodne, plaże, turyści. I dobrze, wiatr można
znieść, byle nasza wieś spokojna. Poza tym wiatr przecież jest naprawdę
poruszający, ciekawy, żywy i piękny. Skądś płyną te masy powietrza, gdzieś się
przemieszczają, coś tam próbują uradzić, naprawić, wyrównać. I to jak tu wieje, to tylko westchnienie w globalnej wichurze. Malutki region
Thompson Nicola i nasze ośmiotysięczne Merritt to fałda na ogromnej pelerynie
Alaskan Panhandle, na potężnej piersi
Ameryki Północnej, Pacific Northwest, od Oregonu po Alaskę, często wliczając Montanę i Idaho. A każda z tych fałd jest piękna, a każda z tych fałd jest wdzięczna, a
każda jedna inna. W naszej są stada bydła, które rozłażą się po sąsiednich dolinach, w naszej jest sucho, bo leżymy w cieniu wzniesień, które
chronią nas od deszczu, naszą fałdę upodobały sobie wiatry, pył i tumbleweeds,
nie mamy wielkich kaktusów, trochę drobnych pricky pears, ale są grzechotniki. A na brzoskwinie wystarczą 2 godziny do Penticton, nad ocean trzy.
Mamy tutaj z Merritt. Dwa miesiące to dość, żeby się
zadomowić i długo jeszcze mógłbym opowiadać o tym nowym domu, ale kończy mi się
niedziela, zaraz nowy poniedziałek, trociny, paliwo, ryk silników i intensywny zapach oceanu przyniesiony na żółtych cedrach alaskańskich z których budujemy
winiarnię.
Ale nie zapominam ani o Rosji, ani o całym Zjednoczonym
grudniu i styczniu w Toronto i w Albuquerque, bo tam jest wciąż za dużo
historii, które nie powinny zostać zapomniane, przynajmniej przeze mnie.
Następnym razem, choć nie wiem co i nie wiem kiedy.