poniedziałek, 3 grudnia 2012

Tempo, tempo!

Już od samego przyjazdu do Lizbony rosła we mnie potrzeba okazania pewnego zdumienia. Właściwie był to też pierwszy impuls do założenia bloga, nosiłem się z nim od września, aż zniosłem. Czas więc zadośćuczynić pierwszym inspiracjom, uczynić tematem czas. Wyzwanie karkołomne, biorąc pod uwagę wysiłki Heraklita, Hegla, Prousta i tylu innych, wszystkich innych, którym kiedykolwiek dane było się zastanowić. Te zastępy to nic dziwnego, przecież to takie dziwne. Wynikające z ruchu naszej planety zmiany pór dnia i roku oraz dających się zaobserwować układów gwiezdnych powołały do życia takie pojęcia, jak "spóźniony", "termin", "przeszłość", "rekord świata na sto metrów", "tydzień", "historia" i tysiące innych, wliczając w to też takie hybrydy, jak "czas wolny" albo "za późno". Człowiek wynalazł czas, a potem go udomowił, od tamtej pory towarzyszy mu on na każdym kroku, jak najwierniejszy spośród psów. Niestety, każdy łajdak może pozbyć się psa, porzucając go w lesie, ale czasu nie pozbędzie się nawet najświatlejszy spośród światłych. Jedyne co można zrobić, to poddać go długotrwałej tresurze i wypracować swoje własne porozumienie z tym Cerberem o trzech głowach i nieskończonej ilości zębów ostrych jak chirurgiczne skalpele. Robią to jednostki, robią też całe narody. Wszyscy słyszeli o szwajcarskich zegarkach, niemieckiej punktualności, angielskim "five o'clock" i hiszpańskiej mañana. Nie wielu słyszało o "indian time", a szkoda, bo to zdrowe podejście - czas niech sobie biegnie dokąd chce, ja zostaję, jeśli mam na to ochotę. Na przykład "zrobię to wkrótce", mówię, i nie robię tego wcale, bo wcześniej umieram. To szczery odruch dobrego serca, polegający na spuszczeniu Cerbera z łańcucha. Niech drze mordę gdzie indziej.

Może przez swoje wczesne kontakty z Nowym Światem Portugalczycy zbliżyli się do tej postawy. Niestety pozostali Europejczykami, więc dziś można wśród nich odnaleźć tylko szczątki tego ogromu preriowej wolności; wciąż jednak potrafią zaskoczyć każdego przybysza z północy. I nie chodzi tu tylko o to, że wjeżdżając od wschodu do Portugalii trzeba się cofnąć o godzinę. Znacznie więcej, trzeba przypomnieć sobie ten komunał, że czas to zjawisko względne i zacząć traktować go poważnie, pamiętając równocześnie, że w kwestii czasu każdy Portugalczyk ma na względzie co innego.


Znowu szukałem inspiracji na Targu Złodziejki, ale w gruncie rzeczy chyba niepotrzebnie, bo o czas można się potknąć na każdym kroku, nie ważne, czy chodzi o minuty, czy pory roku. Czy nawet o czas sam w sobie. Temat tej notatki nie oznacza pośpiechu, nic podobnego w Portugalii, ale dwie zupełnie różne, na polski pozór, rzeczy -  "o tempo" to równocześnie pan Czas i pan Pogoda. Dość logiczne i na pewno wygodne - jedno słowo na czas i warunki, w jakich się realizuje; czas rozumiany nie tylko jako abstrakcyjny moment, ale konkretna chwila ze swoją temperaturą i zachmurzeniem.  Grzecznościowa rozmowa o pogodzie zyskuje w Lizbonie filozoficzny wymiar, lekka bryza staje się wiatrem historii, a czyste, błękitne niebo nie tylko po prostu jest, ale przede wszystkim trwa.Mówiąc "que tempo tão bom!", jaka piękna pogoda!, mówimy o tym co na zewnątrz, ale równolegle i o tym, co w nas, bo przecież pogoda nie zna czasu, który upływa tylko w nas i w naszych zegarkach. To dla mnie jeden z najpiękniejszych śladów dawnych mostów, które człowiek próbował budować między sobą a wielką Inną, Naturą. Do utopii wciąż daleko, ale gdyby móc sparzyć język portugalski z polskim i otrzymać nową "pogodę ducha", czas polski na pewno stałby się bardziej śródziemnomorski. Może nawet cofnęlibyśmy zegarki o tę godzinę - takie rozszerzenie znaczenia czasu wymagałoby też jego wydłużenia.

Ale co by się wtedy stało z naszą "niepogodą"? Czy podczas jesiennych ulew zatrzymywałyby się zegarki? I co by się stało z zimą? Uwielbiam wszystkie cztery pory roku, a najbardziej każdą z nich. I już, koniec sielanki, czasem (!) wolę być smutnym Polakiem z listopadowej pluchy albo takim cichym, zaszytym w ciepłym domu zasypanym śniegiem po komin. I chcę zachować niezależność czasu, nawet jeśli przy pięknej pogodzie zawsze go brakuje, a przy niepogodzie jest go pełno, tak jak chcę zachować cztery, a właściwie sześć pór roku. W Portugalii można znaleźć określenia na wszystkie cztery podstawowe pory, ale trudno odnaleźć je poza językiem. Tutaj lato przechodzi w jesień, potem w chłodną i ulewną jesień, a potem zaczyna się lato. Wiosnę znalazłem na początku mojej nauki języka, w bajce dla dzieci, z tym że jej akcja toczyła się w jakimś abstrakcyjnym miejscu, jak to w bajce, ba, nawet był tam śnieg. I niedźwiedzie polarne. A zimę można znaleźć na tabliczkach z godzinami otwarcia urzędów, bibliotek i na rozkładach jazdy autobusów. Właśnie, bo tutaj pora roku to "estação de ano", "stacja roku" taka sama jak "stacja" pociągu. To znaczy, że nasza słowiańska pogoda jest jednak łagodniejsza, pory przechodzą się wzajemnie płynniej i spokojniej, jak późne popołudnie z wczesnym wieczorem; tutaj zaś czas pędzi, żeby zatrzymać się na chwilę na stacji "lato" i jechać dalej, aż do stacji "zima". Tak, lato skończyło się bardzo szybko po naszym przyjeździe - na "zimowy" rozkład jazdy autobusów obowiązywał już od końca września. I jak dotychczas pociąg stoi. A autobusy będą jeździć kursami zimowymi aż do kwietnia, kiedy to zacznie się lato, czy raczej kiedy zatrzymamy się w lecie na kolejnych parę miesięcy.


Wszystko to dziwne, znacznie dziwniejsze niż ta kuriozalna kaczka, którą bałbym się nawet dać jako gryzak psu, przez wzgląd na jego psychiczną równowagę. Chyba, że tutejszemu temporalnemu Cerberowi, który umie być uciążliwy. Bo wszystkie te pogodne dywagacje i płynne refleksje miały tak naprawdę dowieść jednego: mogę myśleć o czasie tak, jak mi się podoba, ale muszę pamiętać, że pozostali mają takie samo prawo. I kiedy na przykład elektroniczny rozkład jazdy mówi, że mój autobus przyjedzie za trzy minuty, to nie mogę mieć mu za złe, że po dwóch minutach zmieni zdanie na osiem, po sześciu minutach na dwanaście, kierowca zaś postanowi przyjechać za pół godziny albo nie przyjechać wcale. W końcu każdy ma prawo do wolnego czasu.  \

Byłem też zdziwiony, kiedy zobaczyłem, że na całym uniwersytecie siatka zajęć sprowadzona jest do tych samych ram - od ósmej rano co dwie godziny zaczynają się i kończą kolejne, aż do 22. Na początku pomyślałem, że to dziwne, dwie godziny ciągłego słuchania to dość dużo, poza tym nie było miejsca na przerwy. Nauczony doświadczeniem swobody kierowców autobusów nie zdziwiłem się jednak, kiedy okazało się, że dla każdego te dwie godziny oznaczają co innego. Niektórzy prowadzący zaczynają o pełnej godzinie i ciągną zajęcia jak flaki przez pełne dwie godziny; inni robią przerwę w środku zajęć; jeszcze inni zaczynają i kończą piętnaście minut przed pełną godziną; jeszcze inni nie przychodzą wcale. A studenci na całym świecie są tacy sami, czasem wychodzą w połowie, czasem przychodzą na ostatnie dziesięć minut, a czasem nie przychodzą wcale. Viva tempo livre! Pogoda ducha uwalnia się przy okazji.

I faktycznie, świetnie się bawię, ale robi się coraz później, a jutro zaczynam dzień na uczelni o 8 rano, a prowadzący ten przedmiot należy do najbardziej nieprzewidywalnych. Na początku roku napisał, że w najbliższy wtorek nie uda mu się poprowadzić zajęć. Potem, że w piątek też się nie pojawi. W kolejny poniedziałek dostałem wiadomość, że nie będzie go ani we wtorek, ani przez najbliższe trzy tygodnie. Potem spotykałem go o 8.15 w barze, dopijającego kawę i delektującego się porankiem. Tydzień temu zaczął punktualnie o ósmej. W ostatni piątek nie przyszedł, bo lało. Ale ja przyjdę i będę udawał, że czas nie ma dla nie nic wspólnego z pogodą. Choć teraz trudno mi się oprzeć wrażeniu, że nie ma pogody (po polsku nie myśli się raczej o pogodzie nocą, nocą jest po prostu ciemno) i dlatego nie mam już w ogóle czasu, żeby się wyspać. Oczy mi się już same zamykają i zaczynam pieprzyć, poza tym co ja w ogóle mogę o tym wiedzieć. Oddaję głos autochtonom.






- A ten środkowy to przypadkiem nie spóźnia?
- Panu za osiemdziesiąt euro sprzedam.
- Ale ładny jest. Jak się ustawia wskazówki?
- Panie, działa jak marzenie, kukułki nie ma, ale coś tam czasem kuka.
- A czy to działa w ogóle? Może pan pokazać, nakręcić?
- Wyprodukowany w Niemczech w latach pięćdziesiątych, towar z najwyższej półki. Dlatego nikt nigdy nie kupił. Nieużywany, panie, właśnie, nieużywany.
- Nie wiem. Właściwie po co mi taki zegar.
- No to "Ostatnia wieczerza" za trzydzieści.
- Dobra, biorę.