poniedziałek, 29 grudnia 2014

Granice: tolerancji, wytrzymałości, człowieczeństwa. I inne.

Pospieszyłem się. Podróż do Stanów i z powrotem do Toronto zajęła mi jeden dzień. Spotkanie ze służbą graniczną Stanów Zjednoczonych przypomniało mi, że nie można się tak spieszyć, że trzeba po kolei, że najpierw trzeba dokończyć pewien spacer. Potem przyjdzie czas na porównanie tych dwóch paralelnych sytuacji z imperialnymi pogranicznikami w rolach głównych.


To zdjęcie zrobione jest spod lednika u ścian Bieluchy, lodowcowego źródła Akkemu, który na pierwszym i drugim planie tworzy rozle- i trzęsawiska, na trzecim widać zaś Akkemskoe ózero. Na kraniuszku jeziora chowają się drobne, skąpe zabudowania pograniczników, ratowników, meteorologów, turystow i innych dziwaków, widać je całkiem nieźle u Googla. Jako miłośnik perspektywy planetarnej zachęcam do eksplorowania takiego podglądu.  Na tym zdjęciu na przykład widać koniuszek jęzora w prawym dolnym rogu i spływający z niego drobną strużką wiecznie nowonarodzony Akkem. Na górze ekranu zaczyna się jezioro. Jak się trochę pomniejszy obraz można zobaczyć je w całości, a po dolnej stronie szczyt Bieluchy. Jak się pomniejszy jeszcze bardziej, otrzymamy całe 50 kilometrów doliny Akkemu z równoległą doliną Kuczerli. Na północy drogę P373 biegnącą przez Tiungur (na mapie brak) wzdłuż Katuni z zachodu na wschód, która wygląda, jakby była przejezdna, a wcale nie jest, w rzeczywistości kończy się gdzieś na wysokości ujścia Akkemu. Dalej na wschód, aż do drogi M52 - traktu czujskiego, można iść pieszo albo czołgać się quadami.
A wracając do zdjęcia zamieszczonego powyżej, to pomiędzy drugim, a pierwszym planem, na przełomie rozlewisk, leży maleńka czasownia.


Duża kapliczka, cerkiew bez ołtarza, miejsce częściej modlitwy, niż liturgii, ostatni przystanek na drodze do Szczytu, koniec tej drogi dla Ałtajców, którzy dalej już nie mogą i miejsce pożegnania szamanów z ludzkim światem. Większość ikon wiszących w czasowni była wyniesiona na szczyt Bieluchy przez alpinistów, napromieniowana jasnym, świętym śniegiem skrzącym się w pełnym słońcu, natchniona wiatrem zawodzącym na wysokościach, otaczana czcią i troską. Dwie spośród ikon wyhaftowała żona Walentina, 


Walentin zapalił dwie cieniutkie świeczki i wetknął je w piasek żeliwnych mis, ja zapaliłem trzecią. Przez te kilka minut ognia kapitan trwał w milczącej, skupionej modlitwie. Wydawało się, że nie widzi sprzeczności między pokorną modlitwą w pokłonie przed dziesiątkami świętych spoglądających nań surowo lub z sympatią, a bezrefleksyjną medytacją na gołej skale przed Trzema Szczytami. Wydawało się to słuszne. Zależało mu na tym, żebym poczuł genius tego loci, żebym zostawił imiona na dwóch kartkach modlitewnych, z intencją o zdrowie dla żywych i o spokój dla umarłych, żebym przyklęknął. Przyklęknąłem. 

Spędziliśmy te kilka minut ognia wspólnie, pogrążeni  w swoich bliskich i bliscy sobie, na tych czterech metrach kwadratowych świątyni. Po wyjściu na zewnątrz Walentin wyciągnął coś z plecaka i podał mi, zielony, zwinięty materiał, bawełniane podsztalniki, służbowe kalesony, bo jak można spać na takim mrozie bez kalesonów. Byliśmy już dawno sami, nikt tego nie widział i nikt nie mógłby, służba nie drużba, nie wolno się spoufalać. Ale spoufalenie to co innego niż zaufanie, a drużba jest zawsze możliwa po służbie albo poza zasięgiem jej wzroku. Tam otaczało nas tylko życzliwe niebo.

Wyszliśmy dalej, Walentin znalazł sobie nowy głaz izolacji, ja poszedłem sam do źródeł Akkemu. W czasie, kiedy byliśmy w czasowni, chmury zeszły z głównej grani i trzeci spośród szczytów Bieluchy, Korona Altaju, leżała na wyciągnięcie ręki. Odebrałem to jako zaproszenie.


Spacer do źródła trwał długo, po piarżystych zboczach nad rozlewiskiem do spadającego ostro strumienia, po nim w górę, do półokrągłej, lodowej pieczary, z której w każdej sekundzie wypływała, i wypływa nawet teraz, woda, która w każdej sekundzie stawała i staje się teraz Akkemem, Katunią, Obem, Morzem Karskim i światowym oceanem, a za jakiś czas chmurą, rośliną, człowiekiem. Wszyscy jesteśmy tą samą wodą, a zaczyna się ona również u tego lednika. Ilość wody na Ziemi jest od zawsze taka sama, woda, z której się składamy, to ta sama woda, te same cząsteczki, które były kiedyś częścią Wszechoceanu, woda, z której robimy herbatę, była pita przez miliony stworzeń przed nami. Tamta tamtego dnia, wyzwolona z wieloletniego lodu, jeszcze żywiej opowiadała tę historię, grzechocząc po kamieniach i szumiąc połyskliwie w mroźnym końcu lata, w cichym popołudniu września, przed śnieżną zamiecią innych wód.



Śnieg zaczął sypać, kiedy doszliśmy do stróżówki. Zacząłem zwijać namiot, Walentin postawił wodę. Było już późno, robiło się biało, a potem powoli, powolutku, szaro. Próbował mnie przekonać, żebym został jeszcze jeden dzień, ale tym razem chciałem wypełnić plan, wrócić piątego dnia w obszar zasięgu mobilnego, dać znać, że żyję, nie dawać niepotrzebnych powodów do zmartwień, nawet, jeśli nikt już o to wtedy nie dbał. Pożegnaliśmy się. Na chwilę, bo zaraz mieliśmy się spotkać, w poniedziałek w Ust-Koksie, kiedy Walentin kończył zmianę, a ja miałem stawić się na przesłuchanie w sprawie naruszenia strefy granicznej. Jeszcze raz objaśnił mi, co mam mówić i jak to zrobić, żeby wyszło gładko i przyjemnie, jak trafić do siedziby straży, na jaki wydatek się przygotować. Zaklął mnie jeszcze raz, żebym przypadkiem tego nie lekceważył, bo mnie cofną z granicy, jak będę wracał do domu. Czaju popiliśmy, grieczka dla krzepy i do zobaczenia, w drogę.


Zbiegałem wszystkiego może dwie i pół godziny, zanim zrobiło się ciemno. Po drodze mijałem uchodzące przed zimą grupki turystów, rozbijające przy szlaku swoje namiotowe fortece. Popijałem gorącego czaju przy cudzych ogniskach i szedłem jeszcze dalej. Podobno przodem szła grupa alpinistów, których mijałem wcześniej przy ledniku, postanowiłem ich dojść. Ilja natchniony jogin, Prokok Ilja, rozbił dziś namiot niżej w stronę dolin, niż mieszkał przez ostatnie trzy tygodnie. Dzień wcześniej wystraszyły go nocą szukające ostatnich słodyczy konie, myślał, że to niedźwiedzie przyszły go pożegnać, a dziś śnieg pokrywał jego zielony namiocik i zielony zagajnik świerkowy nad strumieniem. Poprosił, żeby zrobić mu zdjęcie, prorocy też miewają fejsbuka, a jego ałtajska przygoda też dobiegała właśnie końca. 



Godzinę od niego trafiłem na alpinistów. Rozbijali obóz w zakolu Akkemu. Palili ogień. Woda na tłusty, treściwy barszcz zaczynała się grzać. Przyniosłem ogromny pień wyschłego świerka w kilku częściach, dzięki czemu i brodzie zostałem ochrzczony polskim niedźwiedziem. Znalazło się miejsce i porcja dla mnie. Długo w noc rozmawialiśmy o paradoksach naszej sytuacji, o historycznych zaszłościach i przypadłosciach językowych, o Nowosybirsku i o Krakowie, o podróżowaniu, o Rosji, o przetrwaniu i następnie trwaniu, aż do następnego przetrwania. 


Noc była zimna. Rano nie zwinąłem się pierwszy, ale szybko przeskoczyłem wszystkich, którzy wyszli przede mną, miałem leciutki plecak i dużo energii, trucht na zmianę z szybkim krokiem był najlepszą drogą powrotu. Śnieg topniał w miarę schodzenia, słońce grzało wprost proporcjonalnie. Przy Trzech Brzozach ugotowałem i zjadłem ostatni obiad, kaszę jaglaną z kalmarami z puszki. Przy ostatnim jabłku alpiniści zaczęli się schodzić, w tym miejscu miał ich odebrać terenowy transporter wojskowy z bazy turystycznej w Tiungurze. Ja pobiegłem dalej, na przełęcz Kuzuiak, by przeskoczyć ją znowu, tym razem od południowej strony. Przy ostatnim podejściu minął mnie transporter jadący po alpinistów, półtorej godziny później dogonił mnie w swojej drodze powrotnej już na tamtym ostatnim, urokliwym płaskowyżu, z którego zdjęcia wrzucałem w listopadzie i który wrzucam teraz znowu:


Ałtajski kierowca zatrzymał się koło mnie, kazał wskakiwać na pakę i razem z riebiatą przeszliśmy Katuń przy zerwanym moście w Kuczerle. Riebiata zostali na nocleg w bazie, dolina już ciemniała, ale Ilja jechał dalej, więc wyszliśmy na drogę razem. Wracaliśmy rozklekotaną nyską z dwoma elektrykami, potem zabrał nas jakiś chłopak, Ilję wysadził gdzieś po drodze, a mnie gdzieś w Mulcie, nie wiem kto i gdzie, była już ciemna noc i już spałem, kiedy dotarłem do chatki z Poliną i z Maszą, do tej powykręcanej, spróchniałej izdebki przyklejonej do pejzażu jak kiczowaty magnes do lodówki. Miałem piwo, było mi ciepło, spałem na znajomym już, ciepłym kawałku podłogi, jak dziecko. 



Jeszcze dwie noce tak spałem, jeszcze dwa dni byłem w okolicy. To były ciche dni, spokojne, dobre.

Trzeciego dnia ruszyliśmy do Ust Koksy, na spotkanie z przełożonymi Walentina. Oczywiście droga była jakaś, poranek był jakiś, obiad w wykwintnej stołówie w centrum miasteczka był jakiś, ale wczorajszy incydent na granicy Stanów Zjednoczonych pcha mnie od razu do sporych koszarów służby granicznej Federalnej Służby Bezpieczeństwa ust-koksinskiego raiona. Strażnik przy bramie wjazdowej sprawdził powiestkę, wezwanie, wykonał telefon, kazał czekać. Zaraz wyszedł po mnie Walentin i potem nie odstępował mnie już na krok. Czuwał nade mną jak przyjaciel, druh prawdziwy. Rudy portier wprowadził nas do małego pomieszczenia, w którym czekało na mnie dwóch oficerów. Jeden w wieku wnuczym dojrzałym, z siwą łysiną, w granatowym mundurze z wieloma odznaczeniami, belkami, gwiazdkami, dostojny i wykształcony. Drugi w skórzanej kurtce, kraciastej koszuli, młodszy, pod pięćdziesiątkę, ciekawy i dociekliwy. Dobry policjant i zły policjant,  czasem mądry detektyw i jego głupi partner, ale obaj dobrzy i mądrzy. Zasiedliśmy do stołu. 



W pierwszych pytaniach wisiała jakaś rezerwa, po co przyjechałem, czego szukam, czemu nie miałem przepustki, czy byłem w wojsku, czy znam języki, czy znam kogoś, kto był w wojsku, czy szpieguję lub sabotuję. Potem ja też zacząłem zadawać pytania i tak nawiązała się ponad dwugodzinna rozmowa o historii Słowian, o historiach geopolitycznych Europy, Polski i Rosji, o wzajemnych stosunkach. W czasie tej rozmowy dobry policjant coraz bardziej się otwierał i coraz bardziej mnie lubił, a ja coraz bardziej się otwierałem i coraz bardziej lubiłem ich obu. Zły policjant miał chyba zresztą podobne odczucia. Pytali o studia, o podróżowanie, autostop, wrażenia z Rosji, pociągi w Polsce, o transformację. Jeśli chodzi o formalności, dostałem mandat na 100 rubli (9 złotych), bo mniej się nie dało. Dobry policjant poprosił mnie, żebym się zastanowił nad pracą w administracji państwowej albo w lokalnych władzach i żebym nigdy nie był kelnerem Zachodu. Mówił o brutalności i barbarzyństwie Rosjan, widocznych na tle niemieckich porządków i innych ładów europejskich lub eurocentrycznych, z amerykańską hybrydą włącznie. Mówił narowistości i pokorze swojego narodu, o szorstkiej skórze i gładkiej duszy. O Rosjanach i Słowianach, o nas wszystkich żyjących na tej ogromnej przestrzeni euroazjatyckiego kontynentu. Dało się wychwycić w tych rozmowach frazeologię i ton zmieniającej się przez długie lata jego życia propagandy, ale czasem była to propaganda przekuta na rzeczywistość, realne życie ludzi. Zrobiłem podczas tej rozmowy sporo notatek, co obejrzeć, co przeczytać, co sprawdzić, czego się jeszcze dowiedzieć. Na wolność wychodziłem uśmiechnięty przez całą twarz, rozmowa była czystą przyjemnością, język po tylu tygodniach ruchu pobrzmiewał już Wiśniowym sadem, czułem dobre intencje i serdeczność od tych dwóch mężczyzn, a obecność Walentina za moimi plecami dodawała mi pewności. 

Masza musiała poczekać tych parę godzin, ostatecznie na drodze stanęliśmy u progu zmierzchu. Żaden samochód się nie zatrzymał, więc poddałem się namowom, żeby wsiąść w autobus, zamiast rozbijać namiot. Po 6 godzinach jazdy o 3 w nocy pod Czergą musieliśmy szukać miejsca na namiot po ciemku. znalazło się, noc była ciepła. Poranek już w innym miejscu. 

-----------------------------------------------

Bo tymczasem wracam na granicę amerykańską. W London zatrzymałem Angelę, 46-letnią Kanadyjkę z niewinną historią kryminalną, niejasnymi papierami emigracyjnymi i bardzo długim, pokręconym życiorysem. Zanim wpuściła mnie do auta, wypytała o narkotyki, broń, wizę, cel podróży. Stwierdziła, że chyba po prostu mam duże oczy i nie jestem groźny, więc mogę przejechać granicę z nią, ona jedzie tylko po zimowe opony, bo wszystko w Stanach tańsze. Nie bała się mnie zabrać, zawsze bierze autostopowiczów, wcześniej miała psa, a teraz wozi to - To - powiedziała wyciągając ogromny młotek spod siedzenia i uśmiechając się do mnie dobrodusznie. Bała się, że to jej nie wpuszczą do paszczy i będę musiał jakoś sobie radzić sam, pieszo, na moście u ujścia rzeki St. Clair do jeziora Michigan, na przejściu samochodowym bez przejścia dla pieszych, w Sarnia, Ontario/Port Huron, Michigan. Ale to ona musiała radzić sobie ze mną, ja okazałem się problemem. Nie dość, że byłem autostopowiczem, to jeszcze z Polski, z tego kraju gdzieś tam, no, tego, co tylu emigrantów nam przysporzył. Już ich dużo, zawsze ich było dużo, a jeszcze więcej chce się nielegalnie zakraść do tego konsumpcyjnego El Dorado. Ja też na pewno przeszedłem skomplikowaną procedurę aplikacyjną i spędziłem miesiąc w Toronto po to, żeby móc się nielegalnie wyprowadzić do USA. Na pewno miałem jakiś związek ze strzelaniną na granicy w Detroit przed tygodniem. Być może nawet chciałem wykorzystać i zabić tę bogu ducha (a komuś tam odszkodowanie) winną obywatelkę Kanady, niegdyś mężatą z Amerykaninem, wcześniej i później z innymi mężczyznami, matkę dwójki dzieci, poszkodowaną na zasiłku socjalnym. Najpierw zostałem przesłuchany przez życzliwą panią oficer, potem zakuty w kajdanki i przeszukany przez dwóch innych służbistów, którzy pytali o to gdzie kupiłem takie spodnie i czy moje włosy są prawdziwe. Na pytanie o najgorszą sytuację, jaka przydarzyła mi się podczas moich podróży odpowiedziałem, że to właśnie sytuacja bieżąca. Odmówiono mi wjazdu do USA mimo wizy, za którą zapłaciłem pół tysiąca złotych i mimo pozwolenia na pracę w Kanadzie, która jest na pewno lepszym miejscem do pracy, szczególnie w przypadku posiadania pozwolenia. Mimo to wyrzucono wszystko z mojego plecaka, ściągano mi buty, kazano czekać, aż stary sprzęt do ściągania odcisków palców zacznie działać. Zaczarowane Stany Zjednoczone nie pozwoliły sobie na ryzyko dopuszczenia mnie do swoich tłustych bebechów. Miałem scyzoryk w plecaku, za mało gotówki i brak biletu wyjazdowego, więc na pewno chciałem się wśliznąć do chicagowskiego rynsztoka i parać się drobnymi przestępstwami, by jakoś związać koniec z końcem w bejsmentach polskiego Jackowa. Pocieszyli mnie, że tym razem przynajmniej moja wiza nie zostanie anulowana i odesłali z powrotem rozklekotaną mazdą za czterysta dolarów

W amerykańskiej bazie danych na pewno już znajduje się hiperlink pomiędzy mną a Angelą, z którą wróciłem na kanadyjską stronę i dalej do London, do jej domu. Potem wyszło na jaw, że Angela wcale nie jechała na zakupy, a była właśnie na swoim zakręcie, w drodze po amerykańskie sny, więc gdyby nas puścili, to prawdopodobnie pojechalibyśmy razem aż do Albuquerque z naszym młotkiem i scyzorykiem, jak Bonnie i Clyde. Niewykluczone, że jeszcze pojedziemy, teraz się znamy już całkiem nieźle, nikt jej nie zarzuci, że bierze obcych z drogi, mają tę informację w swoich komputerach, już raz byliśmy sobie obcy, drugi raz się nie da. Tymczasem wpadliśmy do rezerwatu Indian Onaida po fajki i garnki czy też krzesła i już bez grama stresu dotarliśmy do jej domu. Spędziliśmy ze sobą prawie cały dzień, więc byłoby co opowiadać, ale to już innym razem, pewnie będzie okazja. 
Na razie wniosek z tych wszystkich historii jest taki, że są dobrzy i źli ludzie na całym świecie, ale jak straż graniczna, to tylko w Rosji. 

Jak przechodziłem granicę rusko-łotewską, zadeklarowałem 8 paczek papierosów. Okazało się, że można dwie, ale jechałem z dwiema osobami w samochodzie, więc celnik zasugerował: "Weźmiesz dwie, dwie koleżanka i kolega dwie, a pozostałe dwie ja wezmę". I wziął, w kieszeni schował sobie. 

piątek, 26 grudnia 2014

That ship has already sailed... So to speak.

Naprawdę od dłuższego czasu usiłuję złapać oddech i wrócić do kapitana Deriakowa. Tak często już wychodzę na ten spacer, już stoję w drzwiach i o niczym innym nie marzę, jak tylko przejść jeszcze raz tę trasę przez Jezioro Górskich Duchów, i dalej przez Ust Koksę do warsztatu stolarskiego w Czerdze, i jeszcze całą tę odległą drogę powrotną. I zrobię to na pewno, ale jeszcze nie dziś.

Dziś przygotowuję nową trasę. W Polsce świt już dawno pojaśniał, a ja dalej wpatruję się w nazwy miast i projektuję ten przebieg, od Siostry do Siostry. Toronto, Detroit, Fort Wayne, Indianapolis, Saint Louis, Springfield, Tulsa, Oklahoma City, Amarillo, Albuquerque. Albo Michigan, Indiana, Illinois, Missouri, Oklahoma, Teksas, Nowy Meksyk. To już zupełnie nowy Meksyk, jak to się mówi o poważnych awanturach. Życie ostatnio stanęło mi dęba, więc co mogę zrobić innego, jeśli nie spiąć ostrogi i puścić je galopem. Into the setting sun, little boy. Zimowa podróż przez Stany to najlepszy prezent, jaki mogę sobie zrobić na Nowy Rok. Nowy Meksyk.

Trzy tygodnie w Mississaudze to wciąż bieżąca historia. Pierwsze takie święta, pierwsze od dawna święta z Siostrą, od bardzo dawna. Wcześniej szybka regeneracja portfela na polskiej konstrakszyn i tyle ludzi, tyle ludzi, tyle historii i miejsc. Bardzo dobrze tu jest, ludzie się uśmiechają, są dla siebie mili, pomagają sobie. Są bogaci i nie mają zmartwień, jakie przypadają w udziale zdecydowanej większości populacji naszej Planety. Niestety, zdają się tego nie doceniać lub nie zdawać sobie z tego sprawy. Ale przynajmniej są radośni.

Rower w Mississaudze to kuriozum, dziwniej na ulicy wygląda już tylko pieszy. Rower odbierałem na tej samej ulicy, na której mieszkam, jednak było to 20 kilometrów dalej. No dziwne, żebym się pieszo wybrał. Rower wybrał mnie przypadkiem przez Internet, a wraz z nim przyszedł pan Adam ze swoją piękną historią i piękną żoną. Dostałem od niego znacznie więcej, niż magiczną skrzynkę z narzędziami na początek solidnego życia w Kanadzie.

Pan Adaś mówi, że bez telefonu, kredytu i samochodu w Kanadzie się nie da. Nie mam samochodu i nie będę go miał, kredytu co prawda też nie, ale samochód to faktycznie warunek sine qua non tutejszego uporządkowanego, wygodnego życia. Ale że rozwój wydarza się poza sferą komfortu, nie narzekam na bezruch. Miałem okazję wypaść na pół dnia na 200 kilometrów za miasto, na "cottage country" z moim pracodawcą i człowiekiem-bratem-łatą. Historie Polonii są równie ekscytujące, co historie Polski, niestety mniej znane, skazane na emigrację bez gracji. Najwięcej poznałem Polaków, którzy przyjechali tu w okolicach stanu wojennego lub trochę później, ale niedaleko trzeba szukać, żeby spotkać kogoś z innych lat, sprzed wojny, z czasów stalinowskich, z ostatniej dekady. Polaków w ogóle nie trzeba szukać, w Mississaudze spotyka się ich na każdym kroku, na każdym rogu i na każdej plazie z polskim dentystą, piekarzem albo prawnikiem. I każdy z nich przyjechał tu z jakiegoś powodu, z jakiegoś powodu nie wrócił, z jakiegoś powodu jego dzieci wciąż mówią po polsku. Te powody to m.in. powody podróżowania.

Odległości są podobne, jak na Syberii, tylko miasta bardziej płaskie i rozlewne, jak płytkie kałuże przy brzegach Wielkich Jezior. Zresztą poza tym nic nie jest podobne. W mieście jest bardzo dużo wiewiórek, podobno oposów i szopów praczy też, jak dotąd widziałem tylko jednego rozjechanego przy drodze. Ale te wiewiórki właściwie nie znikają z pola widzenia i potrafią zmienić w miły spacer nawet najbardziej śmierdzącą wyprawę wzdłuż głównej ulicy w godzinach szczytu. Spacer to jednak bardzo wyjątkowe słowo w kontekście tego miasta. Jedyne miejsca, gdzie ludzie naprawdę używają swoich nóg do przemieszczania się, to centra handlowe i hipermarkety, i parkingi przy sklepach, ale dojść tylko do najbliższego wejścia, pod kolejne trzeba już podjechać. Komuś może się to wydawać normalne, ale zdumieć się też można.

Mógłbym powiedzieć o tym więcej, tyle że tu już niebawem zacznie świtać, jutro dużo pakowania. Zdjęć nie ma, z poprzednim aparatem rozstałem się już na dobre, a mój Nikon na dobre i na złe jest drogim i krnąbrnym wychowankiem. Droga, którą muszą pokonać jego zdjęcia między rzeczywistością a internetem jest o wiele bardziej złożona. Mam za to nadzieję na dobre efekty ponownej współpracy, zawsze takie były. Nokia też jest na N, ale to Nic Nie znaczy. Może tyle:

 Tyle w Down Town Toronto.


 Tyle w życiu codziennym.

Tyle w zawodowym.

 I tyle tego jeszcze, że w gruncie rzeczy wcale takie Nic.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

O tym, czego trzeba, żeby pisać blog, cz. II

Nie mogę teraz nic zrobić, żeby napisać kontynuację spaceru z Walentinem do czasowni i lednika sprzed TRZECH MIESIĘCY. Trzy miesiące to nie żarty i nawet jeśli nic z Rosji nie przepadło, to od dłuższego czasu nie ma na nią miejsca.

Przed chwilą zapytałem Googla maps jak się dostać z Prospektu Mira w Tomsku na skrzyżowanie Dixie i Queensway w Missisagua Ontario i  nawet on tego nie ogarnia. Niby wie o istnieniu samolotów, ale trudno powiedzieć jakie to samoloty, czy nawet jaka to jest odległość. 19 i pół godziny powiada, ale może być też jedenaście, jeśli brać za kryterium rozpiętość stref czasowych. Bo kiedy na przykład ja jem fisherman's pie w najstarszej kanadyjskiej gospodzie nad Niagarą, kapitan Walentin Deriakow przytula swoją dobrą twarz do poduszki, pochrapując przez półotwarte usta w koszarach jednostki przygranicznej w Republice Ałtaj. A kiedy ja śpię, Olga odśnieża podwórko w Askacie.
A kiedy wziąć jeszcze pod uwagę trzy i pół miesiąca, czyli czas jaki droga z Tomska do tego tu oto bejsmentu zabrała mnie, to dostaniemy grubo ponad dwa i pół tysiąca godzin czystego życia. I naprawdę, o niczym innym nie marzę, jak tylko wybrać się na spacer z Walentinem. Niestety jest już dawno zima, halo, szlaki pozamykane.

A tutaj miałem zwolnić i złapać chwilę oddechu na pozamykanie spraw i porządne przygotowanie nowych, ale to się chyba nie może udać. Otwarcie na Rosję to nieustanne otwarcie na różne strony świata, na różnych jego poziomach, na różne sposoby i w rozmaitych trybach. To życie, które przychodzi samo i zajmuje całą przestrzeń w pokoju, bez pytania o pozwolenie i bez uprzejmej wdzięczności. To takie życie w płynie, w pływie. Nie bez powodu to miejsce nazwane zostało strumieniem już w Portugalii, a jego twórcą jest między innymi Andres Drifter, użytkownik facebooka z południowej Polski.

Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że to wszystko nie ma większego sensu, szczególnie, jeśli byłby pozbawiony kontekstu wszystkich dotychczasowych fal strumienia zdumień. Nie namawiam do odnajdywania w tym sensu, choć o to również w całej zabawie chodzi. Dziś nie będę wracał do Rosji, nie będę też pisał dużo o gigantycznych ulicach i monstrualnych megamarketach, o setkach kilometrów kwadratowych parterowej zabudowy Greater Toronto Area, zamieszkanej przez miliony ludzi w tym setki tysięcy Polaków. Zamiast tego podzielę się jednym z najgłębszych sensów, jakie udało mi się dostrzec w przeciągu ostatnich dwóch i pół tysiąca godzin pilnej obserwacji. Szczególnie, że temat również wiąże się z wodą.

W książkach Kena Wilbera nie brak głębokich sensów, przez wiele godzin się o tym ostatnio przekonywałem i wciąż się o tym przekonuję. W "Niepodzielonym" jest taki fragment poświęcony postaci Świadka.To stan świadomości osiągany poprzez medytację, ale posiadający odniesienie również w życiu codziennym;  ten stan Wilber opisuje między innymi jako spoczywanie na milczącym dnie oceanu i obserwowanie ze spokojnego dystansu sztormów i burz szalejących na powierzchni. To nawałnice ego, wszystkich przyzwyczajeń, ograniczeń i oczekiwań, jakie w sobie tworzymy funkcjonując w kulturowej codzienności. Świadek nie ma i nie chce mieć na nie wpływu, choć jest w nich zanurzony i przeżywa je w sposób bezpośredni. Emocje, które przeżywa Świadek, nie są nim, ponieważ on zdaje sobie sprawę z ich istnienia i poddaje je obserwacji. Obrazy, które widzi Świadek nie są nim, bo Widziane nie może być Widzącym. Słowa, które wypowiada nie określają tego, kim jest, ponieważ mówiący nie może być jednocześnie mówionym. Świadka określa tylko bycie Świadkiem, Świadek to stan czystej, wyzwolonej świadomości i ostatni przyczółek ego. Osiągany jest przez medytację, a medytacja to bardzo indywidualne i skupione praktykowanie życia, żmudny i trudny proces docierania do własnej świadomości.

To ciężka, pochłaniająca praca, za którą jak dotąd nie otrzymuję wynagrodzenia finansowego, którego nawiasem mówiąc nie oczekuję. Udało mi się już pozbyć zdecydowanej większości moich oczekiwań, więc nie oczekuję również zrozumienia ani wybaczenia wobec niedokończonej Rosji, proszę jednak o nie i obiecuję, że na wszystko przyjdzie odpowiedni czas, bo on zawsze przychodzi.

Teraz nad jeziorem Ontario zaczyna się kanadyjska zima, kanadyjska zima jak lodowaty strumień w Askacie, do którego wskakiwałem z ruskiej bani rozgrzanej do stu stopni celsjusza. I nie chodzi o "kubeł zimnej wody", tylko o tę ekstremalną różnicę w istnieniu, która zachodzi na poziomie somatycznym w każdej jednej komórce mojego organizmu. To odświeżające i wspaniałe uczucie. I równie zaborcze: w górskim strumieniu po wyjściu z sauny nie ma niczego poza lodowatą wodą. Nie ma miejsca na nic poza tym totalnym odczuwaniem. Nie mam miejsca na nic ponad to, co wydarza się wokół mnie, na powierzchni wody. Muszę poczekać aż fale nieco przycichną, nie dlatego, że nie umiem mówić o nawałnicach, ale dlatego że nie chcę mówić, nie chcę uronić ani chwili z tych wszystkich godzin, które się tam kotłują, tam - tutaj. Właśnie to czas jest mi bardzo potrzebny. Proszę o  niego.