Światła pogaszone, za oknem choć oko wykol, pociąg śpi. Tylko po zakrętach
czuję, że jedziemy przez Ural. Rano będę już dwie strefy czasowe bliżej domu i
w dodatku w Europie, jak przywykło się nazywać również zachodnią część Rosji. Na
samym dziele (jak ładnie nazywają tu grunt rzeczy) Rosja oczywiście nie jest
Europą, choć żyją w niej Europejczycy, nie jest też Azją, choć i Azjatów nie
brak. Rosja to świat, osobny kontynent,
kraj słowiański, co nie znaczy
europejski, jak nas uczono, tylko swój własny, osobny. Więc
nigdzie nie wyjeżdżam ani nie wjeżdżam, po prostu jadę przez Ural i myślę, że
chciałbym mu się kiedyś przyjrzeć z bliska, z południa na północ.
W czasie równoległym jadę z zachodu na wschód, wzdłuż kazachskiej granicy,
z Multy do Tiungura, ostatniej miejscowości na drodze. Wychodzę z domu o
świcie, do głównej drogi spod domu 6 kilometrów, plecak ciąży prowiantem na
parę dni, a po samochodach śladu. Świt rześki i mglisty, niebo powoli się
rozjaśnia i przybiera swój czysty kolor, słońce zaczyna ogrzewać wierzchołki
gór. Przechodzę most na Katuni, stalowe liny i podpory sprawiają wrażenie
niezniszczalnych, ale rdza podpowiada, że to czas jest niezniszczalny i że
mieszka w tym moście od bardzo, bardzo dawna. Samochody, które akurat wtaczają
się na niego od strony Multy posuwają się powoli i ostrożnie jak
linoskoczkowie, kawałki blachy gną się i odkształcają pod oponami, czas trzęsie
się ze śmiechu. Jeden z tych samochodów zatrzymuje się, młody chłopak podrzuca
mnie ostatni kilometr do krzyżówki z główną drogą. Tam pobijam swój kolejny
autostopowy rekord, czekam godzinę i piętnaście minut na pierwszy samochód
jadący w moją stronę, ten pierwszy mnie zabiera.
To stara, roztrzęsiona żigula, pięć dych na karku i tysiące
kilometrów po tutejszych drogach, co wywołuje we mnie szczery podziw dla
sowieckiego przemysłu. Prowadzi stonowany starzec w kaszkiecie, na przednim
siedzeniu jego młodszy, wąsaty gość z Kijowa w pełnym, myśliwskim kamuflażu. Na
tylnym siedzeniu ogromne pudło z używanymi ciuchami, wciskam się w nie z
plecakiem, bo drzwi nie wyglądają na wyjątkowo zamknięte. Jedziemy, pasażer wysiada parę
razy na pięknych zakrętach Katuni, rozkłada statyw i filmuje jakieś przebitki. W tych krótkich momentach wyłączonego silnika mogę też zamienić kilka słów z
kierowcą. Mówi jak Ci starcy, którzy za dużo już widzieli, żeby chciało im się
jeszcze mówić. Mówi, że był w Polsce, przejeżdżał koleją, kiedy służył we
wschodnich Niemczech w sześćdziesiątym ósmym. Stara sobie przypomnieć nazwę
stacji, gdzie mieli dłuższy postój, ale nie może, a chce pokazać, że był
przecież. O, pamięta, że mamy okropne tory w Polsce, tak telepało i rzucało,
jak przekroczyli granicę, no coś strasznego. „No ale cóż – reflektuje się – w
każdym kraju są lepsze i gorsze rzeczy. U nas na przykład drogi są często
okropne”. Nie trzeba mi tego tłumaczyć, ale pytam – Takie jak te? – wskazując
na polną żwirowo-pylistą, schodzącą przed nami w zakole Katuni. „A skąd, przecież ta jest równa”. Zostawiają mnie w Katandzie, do Tiungura niecałe 10 kilometrów,
więc zaczynam iść. I może to powietrze robi się coraz rzadsze, ale oddech
zaczyna mi powoli zapierać w gardle.
Z drogi zgarnia mnie Sierioża, prawnik z Sankt Petersburga,
który stopniowo przenosi się do Tiungura. Przyjeżdża tu od 15 lat, najpierw
jako turysta, potem kupuje działkę, buduje dom. Teraz mieszka tu z żoną i
pierwszym dzieckiem przez pół roku, drugie pół pracując w „Piterku”. Dochodzi do
czterdziestki skrywając łysienie w króciutkim strzyżeniu,uśmiecha się
oszczędnie, ale szczerze i pięknie. Cechuje się tą dziwną mieszanką dobroci i
serdeczności z introwertyzmem i skrytością, która chyba często przypada w
udziale prawnikom. Jest silny i stanowczy, widać, że z wiekiem rośnie jego
satysfakcja z wypełniania pewnego ideału męskości, który był też wzorcem
Wowy. Ma syna, zbudował dom, wnętrza wykańczał w większości własnymi rękami,
posadził już sad wokół domu. Jego żona nie musi pracować, a on coraz mniej, wciąż
zapewniając swojej rodzinie standardy petersburskie, zupełnie egzotyczne w
atmosferze materialnej Tiungura. No i dołączył do grona tych szczęśliwych
ludzi, którzy żyją w samym środku dostojnego piękna Ałtaju.
Polubiliśmy się od razu. Zamiast pod most na Katuni przywiózł
mnie do siebie, na czaj, twaróg ze śmietaną i objaśnianie drogi. Wyszedłem od
niego z narysowaną mapą, domowym chlebem, słoikiem ałtajskiego miodu i siatką
pomidorów ze szklarni. I ogórcy oczywiście, bez ogórców ani rusz. Odwiózł mnie jeszcze parę kilometrów do końca drogi, do ostatniego mostu na
Kuczerle, skąd dalej już tylko pieszką. Dopiero na tym ostatnim odcinku doszło
do standardowego pytania, o to, co się w Polsce sądzi o Ukrainie, co mówi o
Rosjanach, jakie są nastroje. Zwykle staram się wyważyć tę odpowiedź, że
faktycznie, w mediach mówi się źle albo wcale, ale ludzie różnie, nie wszyscy
powtarzają to, co słyszą w telewizji. Sierioży nie pozostawiałem złudzeń,
wspominając tylko o tym ułamku komunistów i wrogów narodu, którzy żywią
sympatię do Rosji. Jak choćby ten raper od hitu „My Słowianki”, którego zjedli
za prorosyjskie nastrojenie, jakby nie było ono dość logiczną konsekwencją jego ludowych
inklinacji. Dopiero tu zresztą zdałem sobie sprawę, że w Rosji panuje znacznie
większa świadomość charakteru mediów i ich „wolności”, niż w Polsce, zaufanie
do nich jest znacznie bardziej ograniczone. Wydaje się, że u nas złudzenie
różnorodności przekazów i wolności słowa daje nam poczucie rzetelności tego
kanału informacji, który akurat pasuje do naszych własnych przekonań i za
którym podążamy z niezbitą wiarą.
Siergiej ze smutkiem przyjął moją odpowiedź. „Ale rozumiem –
powiedział - nasza wspólna historia nie daje wam za dużo powodów, żeby nas
kochać. To taka szkoda, przecież my wszyscy z jednej wioski.” Krytycznie
odnosił się do rosyjskich mediów, choć złego słowa o swoim kraju czy o
Władimirze Władimirowiczu raczej by nie powiedział, mało kto by w Rosji
powiedział i to całkiem zrozumiałe. Jego skondensowany wywód dotyczący nowej
odsłony przepychanki imperialnej między USA a Rosją i charakteru tej
rywalizacji miał dużo sensu, a opinia o roli Europy i Polski w tym konflikcie
dała mi do myślenia. I nie oznacza to, że staję się rusofilem i wrogiem Unii
Europejskiej, tylko że świat jest znacznie bardziej skomplikowany, niż mogą to
wyartykułować wszystkie mądre głowy, naukowcy, dziennikarze i opiniotwórcy
danego języka, danej kultury. Wystarczy posłuchać jednej logicznej argumentacji
po rosyjsku, a świat od razu zyskuje nowy wymiar czasoprzestrzenny, w którym nawet prawa fizyki mają prawo być inne.
Wystarczy wejść do lasu, żeby przestać o tym myśleć.
Przekroczyłem most na Kuczerle i już, skończyła się polityka, zasięg i wszystkie
pozostałe pierdoły. Do Katuni spływają nieopodal siebie dwa potężne potoki
mające swoje źródło w lodowcach pod Bieluchą,
Ak-kem i Kuczerla, jednocześnie dwie drogi w górę. Ja nie znając w ogóle
charakteru tych gór wybrałem łatwiejszą, po Akkemie, żeby wrócić potem tą
drugą. Szlak do jeziora Akkemskiego ma około 45 kilometrów, pierwsze dziesięć
to przełęcz Kuzuiak, przyjemna, beskidzka w klimacie trasa przez tysiąc
pięciusetmetrowy grzbiet do doliny Akkemu, który skręca stąd bardziej na
wschód, uchodząc do Katuni kilkanaście kilometrów poniżej Tiungura. Tę drogę
można w sezonie pokonać ogromną ciężarówką wojskową, wożącą turystów z bazy w
Kuczerle. Ostatni przystanek na jej drodze to „stojanka” Trzy Brzozy, miejsce namiotowe na początku
wąskiej ścieżki, która potem jeszcze przez 35 kilometrów wije się równolegle do
Akkemu.
Z Sieriożą rozstałem się dopiero po 12, więc pierwszego dnia
stanąłem kilka kilometrów za Trzema Brzozami, gdzie w promieniu kilometra już
trudno o chrust i suche drewno opałowe, szczególnie po sezonie. Jesień już się
tu powoli zadomowiała, zieleń bledła, niebo jaśniało, konie dojadały resztki na
pastwiskach. Po drodze spotkałem kilku ałtajskich pasterzy wierzchem,
schodzących z krowami w dolinę. Przez dwa dni wyprzedziłem jeszcze dwie grupy
po cztery i dwie osoby, jednego samotnego piechura, z naprzeciwka wracało też
niewiele więcej.
Kiedy ludzie mówili – za późno przyjechałeś, już chłodno,
sezon zamknięty – nie dyskutowałem, ale byłem pewien, że przyjechałem
dokładnie na czas. Pierwsza noc była
ciepła, cicha, wybrałem „stojankę” w
gęstym, świerkowym zagajniku nad strumieniem spływającym do Akkemu. Myślałem o
wszystkich ludziach, dzięki którym tu trafiłem i starałem się nadawać swoją
ogromną wdzięczność po świerkowych słupach w tarczę księżyca, który dla
wszystkich jest taki sam. Zasypiałem przy ogniu, śniłem o niedźwiedziach i
wilkach, byłem wreszcie na swoim miejscu i w swoim czasie, szczęśliwy.
Nad ranem przyszła mżawka i w ciągu dnia pogoda stopniowo się
załamywała. Po drodze spotykałem jeszcze mniej ludzi, niż wcześniej. Ścieżka prowadząca
dotąd przez las po zboczu góry zeszła teraz
wprost do Akkemu i wiodła po brzegu, czasem przez wąskie płaty ziemi porosłe
brzeziną, potem coraz częściej po kamiennych rumowiskach. Robiło się coraz
chłodniej, zeszła mgła, coraz częściej i coraz mocniej padało. Marsz był jednak
bardzo przyjemny, czekałem na niego długo, nawet nie wiedziałem jak długo.
Dopiero późnym popołudniem przemoczone buty i wszystkie ubrania zaczęły mi
przeszkadzać, ale do celu było już niedaleko. Na ostatnim kawałku drogi
spotkałem Ilję. Najpierw zobaczyłem jego jaskrawobłękitną kurtkę ze złotymi
napisami. Zielony namiot stał pod ogromnymi cedrami, na ogniu wrzał czaj, Ilja
wyszedł mi naprzeciw i zaproponował, żebym rozbił się u niego, bo niebawem
będzie ciemno, a poza tym na górze może już padać śnieg. Kiedy zauważył, że nie
jestem Rosjaninem, zaczął od razu mówić po angielsku z jakąś przedziwną manierą
naśladującą akcent hollywoodzki w podtypie gangsterskiej sensacji, co czyniło go jeszcze bardziej dziwacznym
stworzeniem. Spod błękitnego kaptura wystawały jasnozłote kosmyki włosów i kolorowe
pompony wełnianej czapki, na nogach gumowe buty sięgające ud i wojskowe
spodnie. Mieszkał w tym miejscu już dwa tygodnie, bo to „najbardziej
naenergetyzowane miejsce w całym Ałtaju” (jedno z wielu, to akurat odkryte i
eksploatowane wyłącznie przez niego). Powiedział, że prowadzi tu duchowy
projekt, zajmuje się jogą i reiki, spaceruje po okolicy, zbiera jagody i
orzechy cedrowe, chodzi na pogawędki do pobliskiego wodospadu. Zagorzałość, z
jaką namawiał mnie do pozostania wskazywała jednak, że samotność zaczęła mu już
doskwierać (ciekawe jak dawno, zważywszy, że namiot stał przy samym szlaku). Podziękowałem, do
jeziora została godzina, a ja chciałem tam już być, więc pożegnałem go z
przeczuciem, że jeszcze się spotkamy.
Już po gęstej szarówce dotarłem do Wysotnika, bazy
turystycznej, której główna siedziba znajduje się na początku szlaku, w
Tiungurze. Tu parę zabudowań, chata z kuchnią, jadalnią i strychem dla
pracowników, druga dla gości, ajla – ałtajski budynek gospodarczy z drewna
przypominający w kształcie jurtę - i bania. Dogoniłem tam parę Ukraińców,
których mijałem już raz i którzy potem wyprzedzili mnie podczas postoju.
Rozmawiali z Timem, przewodnikiem, o pogranicznikach i przepustkach. Już Ilja
mnie uczulił, żebym się raczej nie kręcił w pobliżu ich posterunku, skoro nie mam
papierów. Wcześniej słyszałem różne wersje na temat obecnego prawa
przygranicznego, od Poliny czy Sierioży, ale żadne z nich nie wiedziało, że
obcokrajowcy muszą wyrobić przepustkę w Ust-Koksie, głównym ośrodku rejonu,
przez bliskość granicy kazachskiej i trochę dalej – chińskiej. Tim stanowczo mi
odradził rozbijanie się nad jeziorem, postraszył, że mogą mnie tu i tydzień
potrzymać albo wysłać śmigłowcem do Ust-Koksy i obciążyć kosztami transportu,
ale nade wszystko oznajmił, że właśnie idzie nagrzać banię. I że mogę się
przespać na jej strychu za 200 rubli.
Nie miałem żadnych wątpliwości.
W bani opowiadał mi dużo o górach, o trasach, którymi chodzi z
grupami, o grupach, ludziach, Niemcach, których co roku jest najwięcej i którzy
zawsze biorą konną asekurację. Teraz, już po sezonie, większość pracowników
opuściła bazę w Tiungurze i przeniosła się na góry na parę dni krótkiej
jesieni, żeby przygotować budynki na zimę i zwieść sprzęt do wsi. W domu
gościnnym nocowała jedna z ostatnich grup, w ajli płonął ogień, poprzywiązywane
wokół konie rżały na zapadający z nocą mróz. Staw, do którego wychodziliśmy
pływać, zaczął pokrywać się cieniutką warstwą lodu. Siedzieliśmy potem na ławce
przed banią, biali jak duchy, wypuszczając całym ciałem w ciemną noc gęste kłęby
pary. Aż do chwili, kiedy zaczynało się czuć chłód wtedy bania przyjmowała nas
na kolejny seans rozstrzelany suchym drewnem sosnowym, zatykała nos i usta
gorącą parą, oczy piekły od spływającego z czoła potu. Nie ma lepszej nagrody
za 45 kilometrów marszu, za 100 kilometrów też nie chciałbym innej. A o bani
mógłbym napisać książkę. Ale tylko w bani.
Przed snem Tim wyciągnął mnie jeszcze na ognisko do ajli, gdzie grzali się turyści. Grupa składała się z dziesięciorga Rosjan z różnych stron kraju. Była też para
z Tomska. Zaczęliśmy rozmawiać, opowiadać sobie o mieście, zapytałem ich o
adres. Okazało się, że nie mieszkają w Tomsku, tylko w Siewiersku, zamkniętym
mieście za rzeką, tym od badań nuklearnych i zakładów petrochemicznych, pisałem
o nim już kiedyś. Powiedzieli, że faktycznie, żeby wjechać do Siewierska trzeba
mieć specjalne zaproszenie, raczej od instytucji, niż od rodziny, że sami muszą
zgłaszać, kiedy opuszczają miasto, na jak długo i w jakim celu. Nie mogłem się
powstrzymać, żeby nie zapytać: „No dobra, ale co tam jest takiego sekretnego?”
Odpowiedzieli bez wahania, z cieniem wyrozumiałego uśmiechu „To jest właśnie
sekret.” I po rozmowie. Z chwili konsternacji skorzystał inny chłopak, który
znów zaczął temat Ukrainy i polskiego nastawienia do Rosjan. Odpowiedziałem jak
zwykle, a w nagrodę otrzymałem jedną z najładniejszych opowieści o słowiańskim
braterstwie i innych cnotach, które nas łączą i łączyć powinny, wbrew
amerykańskiej woli poróżnienia wszystkich na korzyść swojej militarnej potęgi. Dima
wyraził radość, że przyjechałem do Rosji, że są Polacy otwarci na swoich
przyjaciół ze wschodu i wzniósł za to toast czajem z liśćmi czarnej porzeczki i
miodem. To było naprawdę szczere i miłe, jedna z moich ulubionych ruskich chwil, w
której nie było ani wódki, ani słoniny, ani żadnej z tych znanych
etykietek, które zdobią relacje z podróży po Syberii. Potem jeszcze
powspominałem browar i plac św. Mikołaja w Bielsku-Białej z Nataszą, której
babcia żyje tam dotychczas i z tym miłym wspomnieniem udałem się na spoczynek,
bania już całkiem ze mnie wyparowała i mimo ognia zaczęło mi być chłodno. Na
strychu niestety też było koszmarnie zimno, podłoga szybko przestała grzać, a
pod nieuszczelnioną blachą dachu hulał wiatr. Kiedy przed snem wyszedłem jeszcze na chwilę
na schody, zrozumiałem, że jestem już bardzo wysoko. Padał śnieg, mój pierwszy
śnieg tego lata.
Rano Tim jeszcze raz przestrzegł mnie przed pogranicznikami i
wysłał na spacer do doliny Jarlu, z dala od posterunku i po drugiej stronie
jeziora. Zaproponował, żebym zostawił rzeczy i wrócił na noc, ale nie chcąc
sobie wiązać nóg podziękowałem i postanowiłem poczekać z decyzją do wieczora.
Wychodząc z bazy trafiłem jeszcze na „próbę lodowego wiadra” w wykonaniu
jednego z przewodników, który wylał na siebie owo wiadro „w imię przyjaźni i
światowego pokoju”, wyzywając swoją żonę, żeby zrobiła to w następnej
kolejności. My sobie puszczamy łańcuszki na facebooku z książkami, które
zmieniły nasze życie, a Rosjanie z wiadrami lodu. Piękne.
I tak wyruszyłem do Jarlu, gdzie zaczęła się moja przygoda z Federalnym
Biurem Bezpieczeństwa. Ale o tym już jutro.