niedziela, 28 września 2014

W górę, do Góry.

Światła pogaszone, za oknem choć oko wykol, pociąg śpi. Tylko po zakrętach czuję, że jedziemy przez Ural. Rano będę już dwie strefy czasowe bliżej domu i w dodatku w Europie, jak przywykło się nazywać również zachodnią część Rosji. Na samym dziele (jak ładnie nazywają tu grunt rzeczy) Rosja oczywiście nie jest Europą, choć żyją w niej Europejczycy, nie jest też Azją, choć i Azjatów nie brak. Rosja  to świat, osobny kontynent, kraj słowiański,  co nie znaczy europejski, jak nas uczono, tylko swój własny, osobny. Więc nigdzie nie wyjeżdżam ani nie wjeżdżam, po prostu jadę przez Ural i myślę, że chciałbym mu się kiedyś przyjrzeć z bliska, z południa na północ.


W czasie równoległym jadę z zachodu na wschód, wzdłuż kazachskiej granicy, z Multy do Tiungura, ostatniej miejscowości na drodze. Wychodzę z domu o świcie, do głównej drogi spod domu 6 kilometrów, plecak ciąży prowiantem na parę dni, a po samochodach śladu. Świt rześki i mglisty, niebo powoli się rozjaśnia i przybiera swój czysty kolor, słońce zaczyna ogrzewać wierzchołki gór. Przechodzę most na Katuni, stalowe liny i podpory sprawiają wrażenie niezniszczalnych, ale rdza podpowiada, że to czas jest niezniszczalny i że mieszka w tym moście od bardzo, bardzo dawna. Samochody, które akurat wtaczają się na niego od strony Multy posuwają się powoli i ostrożnie jak linoskoczkowie, kawałki blachy gną się i odkształcają pod oponami, czas trzęsie się ze śmiechu. Jeden z tych samochodów zatrzymuje się, młody chłopak podrzuca mnie ostatni kilometr do krzyżówki z główną drogą. Tam pobijam swój kolejny autostopowy rekord, czekam godzinę i piętnaście minut na pierwszy samochód jadący w moją stronę, ten pierwszy mnie zabiera.


To stara, roztrzęsiona żigula, pięć dych na karku i tysiące kilometrów po tutejszych drogach, co wywołuje we mnie szczery podziw dla sowieckiego przemysłu. Prowadzi stonowany starzec w kaszkiecie, na przednim siedzeniu jego młodszy, wąsaty gość z Kijowa w pełnym, myśliwskim kamuflażu. Na tylnym siedzeniu ogromne pudło z używanymi ciuchami, wciskam się w nie z plecakiem, bo drzwi nie wyglądają na wyjątkowo zamknięte. Jedziemy, pasażer wysiada parę razy na pięknych zakrętach Katuni, rozkłada statyw i filmuje jakieś przebitki. W tych krótkich momentach wyłączonego silnika mogę też zamienić kilka słów z kierowcą. Mówi jak Ci starcy, którzy za dużo już widzieli, żeby chciało im się jeszcze mówić. Mówi, że był w Polsce, przejeżdżał koleją, kiedy służył we wschodnich Niemczech w sześćdziesiątym ósmym. Stara sobie przypomnieć nazwę stacji, gdzie mieli dłuższy postój, ale nie może, a chce pokazać, że był przecież. O, pamięta, że mamy okropne tory w Polsce, tak telepało i rzucało, jak przekroczyli granicę, no coś strasznego. „No ale cóż – reflektuje się – w każdym kraju są lepsze i gorsze rzeczy. U nas na przykład drogi są często okropne”. Nie trzeba mi tego tłumaczyć, ale pytam – Takie jak te? – wskazując na polną żwirowo-pylistą, schodzącą przed nami w zakole Katuni. „A skąd, przecież ta jest równa”. Zostawiają mnie w Katandzie, do Tiungura niecałe 10 kilometrów, więc zaczynam iść. I może to powietrze robi się coraz rzadsze, ale oddech zaczyna mi powoli zapierać w gardle.


Z drogi zgarnia mnie Sierioża, prawnik z Sankt Petersburga, który stopniowo przenosi się do Tiungura. Przyjeżdża tu od 15 lat, najpierw jako turysta, potem kupuje działkę, buduje dom. Teraz mieszka tu z żoną i pierwszym dzieckiem przez pół roku, drugie pół pracując w „Piterku”. Dochodzi do czterdziestki skrywając łysienie w króciutkim strzyżeniu,uśmiecha się oszczędnie, ale szczerze i pięknie. Cechuje się tą dziwną mieszanką dobroci i serdeczności z introwertyzmem i skrytością, która chyba często przypada w udziale prawnikom. Jest silny i stanowczy, widać, że z wiekiem rośnie jego satysfakcja z wypełniania pewnego ideału męskości, który był też wzorcem Wowy. Ma syna, zbudował dom, wnętrza wykańczał w większości własnymi rękami, posadził już sad wokół domu. Jego żona nie musi pracować, a on coraz mniej, wciąż zapewniając swojej rodzinie standardy petersburskie, zupełnie egzotyczne w atmosferze materialnej Tiungura. No i dołączył do grona tych szczęśliwych ludzi, którzy żyją w samym środku dostojnego piękna Ałtaju.


Polubiliśmy się od razu. Zamiast pod most na Katuni przywiózł mnie do siebie, na czaj, twaróg ze śmietaną i objaśnianie drogi. Wyszedłem od niego z narysowaną mapą, domowym chlebem, słoikiem ałtajskiego miodu i siatką pomidorów ze szklarni. I ogórcy oczywiście, bez ogórców ani rusz. Odwiózł mnie jeszcze parę kilometrów do końca drogi, do ostatniego mostu na Kuczerle, skąd dalej już tylko pieszką. Dopiero na tym ostatnim odcinku doszło do standardowego pytania, o to, co się w Polsce sądzi o Ukrainie, co mówi o Rosjanach, jakie są nastroje. Zwykle staram się wyważyć tę odpowiedź, że faktycznie, w mediach mówi się źle albo wcale, ale ludzie różnie, nie wszyscy powtarzają to, co słyszą w telewizji. Sierioży nie pozostawiałem złudzeń, wspominając tylko o tym ułamku komunistów i wrogów narodu, którzy żywią sympatię do Rosji. Jak choćby ten raper od hitu „My Słowianki”, którego zjedli za prorosyjskie nastrojenie, jakby nie było ono  dość logiczną konsekwencją jego ludowych inklinacji. Dopiero tu zresztą zdałem sobie sprawę, że w Rosji panuje znacznie większa świadomość charakteru mediów i ich „wolności”, niż w Polsce, zaufanie do nich jest znacznie bardziej ograniczone. Wydaje się, że u nas złudzenie różnorodności przekazów i wolności słowa daje nam poczucie rzetelności tego kanału informacji, który akurat pasuje do naszych własnych przekonań i za którym podążamy z niezbitą wiarą.

Siergiej ze smutkiem przyjął moją odpowiedź. „Ale rozumiem – powiedział - nasza wspólna historia nie daje wam za dużo powodów, żeby nas kochać. To taka szkoda, przecież my wszyscy z jednej wioski.” Krytycznie odnosił się do rosyjskich mediów, choć złego słowa o swoim kraju czy o Władimirze Władimirowiczu raczej by nie powiedział, mało kto by w Rosji powiedział i to całkiem zrozumiałe. Jego skondensowany wywód dotyczący nowej odsłony przepychanki imperialnej między USA a Rosją i charakteru tej rywalizacji miał dużo sensu, a opinia o roli Europy i Polski w tym konflikcie dała mi do myślenia. I nie oznacza to, że staję się rusofilem i wrogiem Unii Europejskiej, tylko że świat jest znacznie bardziej skomplikowany, niż mogą to wyartykułować wszystkie mądre głowy, naukowcy, dziennikarze i opiniotwórcy danego języka, danej kultury. Wystarczy posłuchać jednej logicznej argumentacji po rosyjsku, a świat od razu zyskuje nowy wymiar czasoprzestrzenny, w którym nawet prawa fizyki mają prawo być inne.


Wystarczy wejść do lasu, żeby przestać o tym myśleć. Przekroczyłem most na Kuczerle i już, skończyła się polityka, zasięg i wszystkie pozostałe pierdoły. Do Katuni spływają nieopodal siebie dwa potężne potoki mające swoje źródło w lodowcach pod Bieluchą,  Ak-kem i Kuczerla, jednocześnie dwie drogi w górę. Ja nie znając w ogóle charakteru tych gór wybrałem łatwiejszą, po Akkemie, żeby wrócić potem tą drugą. Szlak do jeziora Akkemskiego ma około 45 kilometrów, pierwsze dziesięć to przełęcz Kuzuiak, przyjemna, beskidzka w klimacie trasa przez tysiąc pięciusetmetrowy grzbiet do doliny Akkemu, który skręca stąd bardziej na wschód, uchodząc do Katuni kilkanaście kilometrów poniżej Tiungura. Tę drogę można w sezonie pokonać ogromną ciężarówką wojskową, wożącą turystów z bazy w Kuczerle. Ostatni przystanek na jej drodze to „stojanka”  Trzy Brzozy, miejsce namiotowe na początku wąskiej ścieżki, która potem jeszcze przez 35 kilometrów wije się równolegle do Akkemu.


Z Sieriożą rozstałem się dopiero po 12, więc pierwszego dnia stanąłem kilka kilometrów za Trzema Brzozami, gdzie w promieniu kilometra już trudno o chrust i suche drewno opałowe, szczególnie po sezonie. Jesień już się tu powoli zadomowiała, zieleń bledła, niebo jaśniało, konie dojadały resztki na pastwiskach. Po drodze spotkałem kilku ałtajskich pasterzy wierzchem, schodzących z krowami w dolinę. Przez dwa dni wyprzedziłem jeszcze dwie grupy po cztery i dwie osoby, jednego samotnego piechura, z naprzeciwka wracało też niewiele więcej. 


Kiedy ludzie mówili – za późno przyjechałeś, już chłodno, sezon zamknięty – nie dyskutowałem, ale byłem pewien, że przyjechałem dokładnie  na czas. Pierwsza noc była ciepła, cicha, wybrałem  „stojankę” w gęstym, świerkowym zagajniku nad strumieniem spływającym do Akkemu. Myślałem o wszystkich ludziach, dzięki którym tu trafiłem i starałem się nadawać swoją ogromną wdzięczność po świerkowych słupach w tarczę księżyca, który dla wszystkich jest taki sam. Zasypiałem przy ogniu, śniłem o niedźwiedziach i wilkach, byłem wreszcie na swoim miejscu i w swoim czasie, szczęśliwy.


Nad ranem przyszła mżawka i w ciągu dnia pogoda stopniowo się załamywała. Po drodze spotykałem jeszcze mniej ludzi, niż wcześniej. Ścieżka prowadząca dotąd przez las po zboczu góry  zeszła teraz wprost do Akkemu i wiodła po brzegu, czasem przez wąskie płaty ziemi porosłe brzeziną, potem coraz częściej po kamiennych rumowiskach. Robiło się coraz chłodniej, zeszła mgła, coraz częściej i coraz mocniej padało. Marsz był jednak bardzo przyjemny, czekałem na niego długo, nawet nie wiedziałem jak długo. Dopiero późnym popołudniem przemoczone buty i wszystkie ubrania zaczęły mi przeszkadzać, ale do celu było już niedaleko. Na ostatnim kawałku drogi spotkałem Ilję. Najpierw zobaczyłem jego jaskrawobłękitną kurtkę ze złotymi napisami. Zielony namiot stał pod ogromnymi cedrami, na ogniu wrzał czaj, Ilja wyszedł mi naprzeciw i zaproponował, żebym rozbił się u niego, bo niebawem będzie ciemno, a poza tym na górze może już padać śnieg. Kiedy zauważył, że nie jestem Rosjaninem, zaczął od razu mówić po angielsku z jakąś przedziwną manierą naśladującą akcent hollywoodzki w podtypie gangsterskiej sensacji, co czyniło go jeszcze bardziej dziwacznym stworzeniem. Spod błękitnego kaptura wystawały jasnozłote kosmyki włosów i kolorowe pompony wełnianej czapki, na nogach gumowe buty sięgające ud i wojskowe spodnie. Mieszkał w tym miejscu już dwa tygodnie, bo to „najbardziej naenergetyzowane miejsce w całym Ałtaju” (jedno z wielu, to akurat odkryte i eksploatowane wyłącznie przez niego). Powiedział, że prowadzi tu duchowy projekt, zajmuje się jogą i reiki, spaceruje po okolicy, zbiera jagody i orzechy cedrowe, chodzi na pogawędki do pobliskiego wodospadu. Zagorzałość, z jaką namawiał mnie do pozostania wskazywała jednak, że samotność zaczęła mu już doskwierać (ciekawe jak dawno, zważywszy, że namiot stał przy samym szlaku). Podziękowałem, do jeziora została godzina, a ja chciałem tam już być, więc pożegnałem go z przeczuciem, że jeszcze się spotkamy.



Już po gęstej szarówce dotarłem do Wysotnika, bazy turystycznej, której główna siedziba znajduje się na początku szlaku, w Tiungurze. Tu parę zabudowań, chata z kuchnią, jadalnią i strychem dla pracowników, druga dla gości, ajla – ałtajski budynek gospodarczy z drewna przypominający w kształcie jurtę - i bania. Dogoniłem tam parę Ukraińców, których mijałem już raz i którzy potem wyprzedzili mnie podczas postoju. Rozmawiali z Timem, przewodnikiem, o pogranicznikach i przepustkach. Już Ilja mnie uczulił, żebym się raczej nie kręcił w pobliżu ich posterunku, skoro nie mam papierów. Wcześniej słyszałem różne wersje na temat obecnego prawa przygranicznego, od Poliny czy Sierioży, ale żadne z nich nie wiedziało, że obcokrajowcy muszą wyrobić przepustkę w Ust-Koksie, głównym ośrodku rejonu, przez bliskość granicy kazachskiej i trochę dalej – chińskiej. Tim stanowczo mi odradził rozbijanie się nad jeziorem, postraszył, że mogą mnie tu i tydzień potrzymać albo wysłać śmigłowcem do Ust-Koksy i obciążyć kosztami transportu, ale nade wszystko oznajmił, że właśnie idzie nagrzać banię. I że mogę się przespać na jej strychu za 200 rubli.  Nie miałem żadnych wątpliwości.


W bani opowiadał mi dużo o górach, o trasach, którymi chodzi z grupami, o grupach, ludziach, Niemcach, których co roku jest najwięcej i którzy zawsze biorą konną asekurację. Teraz, już po sezonie, większość pracowników opuściła bazę w Tiungurze i przeniosła się na góry na parę dni krótkiej jesieni, żeby przygotować budynki na zimę i zwieść sprzęt do wsi. W domu gościnnym nocowała jedna z ostatnich grup, w ajli płonął ogień, poprzywiązywane wokół konie rżały na zapadający z nocą mróz. Staw, do którego wychodziliśmy pływać, zaczął pokrywać się cieniutką warstwą lodu. Siedzieliśmy potem na ławce przed banią, biali jak duchy, wypuszczając całym ciałem w ciemną noc gęste kłęby pary. Aż do chwili, kiedy zaczynało się czuć chłód wtedy bania przyjmowała nas na kolejny seans rozstrzelany suchym drewnem sosnowym, zatykała nos i usta gorącą parą, oczy piekły od spływającego z czoła potu. Nie ma lepszej nagrody za 45 kilometrów marszu, za 100 kilometrów też nie chciałbym innej. A o bani mógłbym napisać książkę. Ale tylko w bani.


Przed snem Tim wyciągnął mnie jeszcze na ognisko do ajli, gdzie grzali się turyści. Grupa składała się z dziesięciorga Rosjan z różnych stron kraju. Była też para z Tomska. Zaczęliśmy rozmawiać, opowiadać sobie o mieście, zapytałem ich o adres. Okazało się, że nie mieszkają w Tomsku, tylko w Siewiersku, zamkniętym mieście za rzeką, tym od badań nuklearnych i zakładów petrochemicznych, pisałem o nim już kiedyś. Powiedzieli, że faktycznie, żeby wjechać do Siewierska trzeba mieć specjalne zaproszenie, raczej od instytucji, niż od rodziny, że sami muszą zgłaszać, kiedy opuszczają miasto, na jak długo i w jakim celu. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zapytać: „No dobra, ale co tam jest takiego sekretnego?” Odpowiedzieli bez wahania, z cieniem wyrozumiałego uśmiechu „To jest właśnie sekret.” I po rozmowie. Z chwili konsternacji skorzystał inny chłopak, który znów zaczął temat Ukrainy i polskiego nastawienia do Rosjan. Odpowiedziałem jak zwykle, a w nagrodę otrzymałem jedną z najładniejszych opowieści o słowiańskim braterstwie i innych cnotach, które nas łączą i łączyć powinny, wbrew amerykańskiej woli poróżnienia wszystkich na korzyść swojej militarnej potęgi. Dima wyraził radość, że przyjechałem do Rosji, że są Polacy otwarci na swoich przyjaciół ze wschodu i wzniósł za to toast czajem z liśćmi czarnej porzeczki i miodem. To było naprawdę szczere i miłe, jedna z moich ulubionych ruskich chwil, w której nie było ani wódki, ani słoniny, ani żadnej z tych znanych etykietek, które zdobią relacje z podróży po Syberii. Potem jeszcze powspominałem browar i plac św. Mikołaja w Bielsku-Białej z Nataszą, której babcia żyje tam dotychczas i z tym miłym wspomnieniem udałem się na spoczynek, bania już całkiem ze mnie wyparowała i mimo ognia zaczęło mi być chłodno. Na strychu niestety też było koszmarnie zimno, podłoga szybko przestała grzać, a pod nieuszczelnioną blachą dachu hulał wiatr. Kiedy przed snem wyszedłem jeszcze na chwilę na schody, zrozumiałem, że jestem już bardzo wysoko. Padał śnieg, mój pierwszy śnieg tego lata.


Rano Tim jeszcze raz przestrzegł mnie przed pogranicznikami i wysłał na spacer do doliny Jarlu, z dala od posterunku i po drugiej stronie jeziora. Zaproponował, żebym zostawił rzeczy i wrócił na noc, ale nie chcąc sobie wiązać nóg podziękowałem i postanowiłem poczekać z decyzją do wieczora. Wychodząc z bazy trafiłem jeszcze na „próbę lodowego wiadra” w wykonaniu jednego z przewodników, który wylał na siebie owo wiadro „w imię przyjaźni i światowego pokoju”, wyzywając swoją żonę, żeby zrobiła to w następnej kolejności. My sobie puszczamy łańcuszki na facebooku z książkami, które zmieniły nasze życie, a Rosjanie z wiadrami lodu. Piękne.

I tak wyruszyłem do Jarlu, gdzie zaczęła się moja przygoda z Federalnym Biurem Bezpieczeństwa. Ale o tym już jutro. 


piątek, 26 września 2014

Ałtaj - kraina przyrody ożywionej

Kilometrów ubywa, a dystans między przeżywanym a pisanym rośnie. Pociąg toczy się lekko przez pustkowia, nie napotykając oporu stacji ani nawet spojrzeń. Wracam po własnych śladach do Moskwy z Nowosybirska, tym razem najtańszym pociągiem białoruskim, do Mińska. Wieczorem Jekaterynburg, rano będę już w Europie. Dystans między pisanym i publikowanym to kolejna odległość, bo skoro wrzuciłem to na bloga, to najprawdopodobniej jestem już w domu, chyba że na dworcu w Moskwie będzie wifi. (Ta.) (No ta, starbaksy są, to i internety.)

Za oknem albo żółte pola z tajgą na horyzoncie i rzadkimi posiółkami rozsianymi  jak ziarno na kamienie, albo brzozy, piękne brzozy, wolę brzozy, czasem dziwne, martwe połacie sterczących, białych kikutów, biało-czarnych jak fotografie z Birkenau, dziwne, nie wiem dlaczego takie. Ale częściej gęste, jasne chmury listowia, jak zbierająca się przy torach złota zamieć, pustynna burza pod szarogranatowym, ociężałym niebem. Pojedyncze sosny i świerki jak podróżni zbłąkani daleko od domu, w tumanach światła czasem czerwone plamy jak ślady po polowaniu, czasem jeszcze zielone jak młodość i jej arogancka pycha. A niekiedy, bardzo rzadko, wszystko nagle zamienia się w kupę stali i betonu: dysharmonijna symetria równoległych linii torów i trakcji, pordzewiałe cysterny, „sow-fracht”, hałdy żwiru i piasku jak kretowiska bezdomnych, blaszane hangary, dźwigi, w tle wielkopłytowe blokowisko  ścielące horyzont ceratą z tworzywa, w kratę okien i krat w oknach. A na środku tego stołu bombonierka,  barwna cerkiew ze złotymi kopułami i subtelnymi krągłościami mateczki Rassiji. Tiumień. Tuman, mgła. Już przewiało, już znowu tylko jesień. Dobrze jest wracać jesienią.

W relacjonowanym wyjeżdżamy z Maszą z Askatu. Mamy przed sobą  niecałe 400 kilometrów do Multy i trochę liczę, że zrobimy to w jeden dzień, choć po stu kilometrach na południe Czujskim Traktem odbijemy na zachód, w głąb Republiki, w stronę Ust-Kan, a tam już trudno o asfalt i trudno o samochody, więc 300 km można jechać i trzy dni. Najpierw kilkanaście kilometrów podrzuca nas młoda Ałtajka jeepem z jakiejś turbazy. Organizuje spływy raftingowe  Katunią i konne wyprawy w góry; widać, że dużo obcuje z turystami, zna trochę angielskiego, coś gdzieś na pewno studiowała, może w Górno-Ałtajsku, może Bijsku. Opowiada nam o okolicy i przy okazji robi wprowadzenie do żywego, ałtajaskiego animizmu.Mówiąc o carycy Katuni nie może nie wspomnieć o tegorocznej powodzi, pierwszej tak silnej od kilkudziesięciu lat. „Wszystko dlatego, że w Ałtaj przyjeżdża za dużo turystów – tłumaczy – coraz więcej osób kupuje działki i buduje tu dacze albo remontuje stare domy, żeby przyjeżdżać latem albo nawet przenieść się na stałe. Przyroda się broni – mówi z pełnym przekonaniem – ona jest żywa, czuje i myśli, ma swoje prawa i swoje granice, których nie wolno nadwyrężać. Ona sama decyduje i sama rządzi. My tu jesteśmy tylko jej gośćmi i należy to respektować.”


I tak wreszcie trafiłem na ludzi, którzy rozumieją swoją zależność od środowiska, w którym żyją, szanują je i korzystają z jego dóbr z ostrożnym umiarem. Na Zachodzie próżno takich szukać, odkąd pojawili świątobliwi misjonarze i zaczęli czynić sobie Ziemię poddaną. Ich aktywność na Syberii na szczęście jest propocjonalna do gęstości zaludnienia, poza tym prawosławie to zupełnie inny świat. Na północy w tajdze też pewnie mógłbym trafić na dawną bogobojność wobec natury, choć tam nienieccy hodowcy reniferów powoli doprowadzają tundrę do kompletnej degradacji, utrzymując stada wielokrotnie przewyższające własne potrzeby, żeby sprzedawać mięso na południe. Ekolodzy szacują, że już za 10-15 lat z ich wciąż żywej koczowniczej kultury zostaną tylko wykopaliska i opowieści, bo ich dotychczasowy habitat przestanie istnieć, stada wymrą, a nomadzi uciekną na południe do ciepłych miast. To samo stało się na Grenlandii i na wybrzeżach Kanady w epoce wikingów, na Wyspie Wielkanocnej i w dziesiątkach innych miejsc historii ludzkości. Teraz możemy przyjrzeć się temu z bliska własnym okiem przez nasze szkiełko, bo podobno dla Nieńców nie ma już ratunku, granica została przekroczona. I w ostatecznym rozrachunku nic strasznego się nie stanie, tundra się odrodzi, ma na to miliony lat, najpierw po prostu odczeka, aż intruzi wymrą. Na Boga, bierzmy przykład ze starszych i nie popełniajmy tych samych błędów, jeśli zależy nam na przetrwaniu. Mi na przykład zależy, uważam, że ludzie w założeniu są fajni i zasługują na miejsce na planecie, coż z tego niestety, skoro miejsce się już kończy. Musimy radykalnie ograniczyć tę ogromną przestrzeń naszego komfortu, którą zajmujemy, musimy być radykalni wobec siebie samych, bo niestety nikt za nas tego nie zrobi, nie zapowiada się na ekoterrorystyczną dyktaturę. Kochani rodzice, wiem, że umrzecie za 30-40 lat po szczęśliwym życiu w pokoju i dobrobycie, ale to, co zostawiacie swoim wnukom, to koszmar, wbrew temu co sugeruje nasze sute samozadowolenie. I to będą moje dzieci. Zresztą mnie się też pewnie dostanie.


I mówię o tym, bo wracam z kraju, gdzie nikomu nie trzeba tego tłumaczyć, sam się tam dość nasłuchałem. Nasz kolejny kierowca, Aylan, jest nauczycielem wf-u w Tiendze, małej ałtajskiej wiosce w drodze na Ust-Kan, już daleko od Czujskiego Traktu.  Studiował parę lat w Barnaul i dobrze wie, jak wygląda „cywilizacja”, nie chce żyć w mieście, nie chce żyć gdzie indziej. Bardzo niewielu Ałtajców wyjeżdża na stałe z Republiki. Kiedy miejscowi pytali mnie, jak mi się tu podoba, a ja odpowiadałem, że szczęśliwi są ludzie, którzy żyją w otoczeniu takiego piękna, uśmiechali się z dumą i kiwali głowami. Z opowieści Aylana wyłaniała się żywa, fascynująca kraina pełna legend i wierzeń, gdzie każda rzeka, góra i źródło ma swojego ducha i opiekuna, gdzie oprócz ludzi żyją niezliczone, czujące istoty, gdzie ludzie znają swoje miejsce w szeregu. I oczywiście to okropnie nieracjonalne, tak jak lęk Aylana, kiedy jechaliśmy „drogą śmierci”, jak nazywał zły fragment Czujskiego Traktu, na którym, jak ludzie mówią, dochodzi do wielu wypadków i awarii. Ale racjonalność, zachodnią „zdroworozsądkowość” bardzo łatwo skompromitować i udowodnić jej chorobę. Aylan twierdził, że powódź przyszła, bo archeolodzy już parę lat temu wykopali zabalsamowane zwłoki Księżniczki z Ukok z jej świętego miejsca pochówku i uwieźli je do muzeum w Nowosybirsku. Zrobiła się głośna afera, Ałtajcy na wszystkich szczeblach zebrali się, zaprotestowali i księżniczka wróciła do swojej wiekuistej komnaty. Pałac ma imponujący.

Równina Ukok leży na ponad dwóch tysiącach metrów npm, przy zbiegu granic czterech pańśtw – Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. To część kompleksu UNESCO „Złote Góry Ałtaju” i zarazem jedno z wielu świętych, kultowych miejsc Ałtajców. I nie tylko – na tej równinie otoczonej białymi górami spotykały się różne wędrujące ludy, zostawiając po sobie materialne i niematerialne ślady. Księżniczka to jedno z najciekawszych znalezisk w archeologicznej historii Syberii, to doskonale zakonserwowana dziewczyna wieku dwudziestu kilku lat, pochowana z ogromnymi bogactwami, w kuriozalnej koronie wielkości niespełna metra, zmarła naturalną śmiercią. Nie wiadomo, do jakiej przynależała kultury ani jaki był jej status społeczny, to jedna z największych zagadek, nad którymi łamią się archeolodzy, historycy i zwolennicy teorii ufo, cały spór ma oczywiście bogaty sznyt polityczny. 
Turystycznie płaskowyż Ukok jest raczej niedostępny i na szczęście wedle powszechnej opinii – nieciekawy, bo co tam, trawa, wiatr, śnieg w sierpniu, jedna maleńka wioska na skraju. Zabrakło mi czasu, żeby tam dojechać, ale może następnym razem, w drodze do Mongolii.


Rosjanie o Ałtajcach mają dość lekceważące zdanie, a zaufanie do nich mocno ograniczone. Absolutnie powszechna jest opinia, słyszałem ją chyba od każdego, kto dawał mi rady na podróż, że Ałtajcy mają taką genetyczną usterkę, że robią się bardzo agresywni po alkoholu i w żadnym wypadku nie można z nimi pić, podobnie zresztą jak z Tuwińcami. Nie miałem okazji się o tym przekonać (przez trzy miesiące w Rosji w ogóle nie miałem okazji, żeby napić się wódki), nie widziałem też ani jednego pijanego Ałtajca, nawet jednego  piwosza pod wiejskim sklepem. No cóż, może byłem tam za krótko , albo mam szczęście do dobrych dróg. Tienga była pierwszą czysto ałtajską wioską, w której zatrzymałem się na parę godzin. Siedzieliśmy ze trzy godziny przy drodze na końcu wsi, na końcu asfaltu, mijały nas głównie konie i krowy, na każdy odgłos silnika zrywaliśmy się na nogi. Minął nas młody chłopak, prowadząc jedną ręką swojego konia, a drugą swojego synka. Przystanął na chwilę i z nieskrywaną ciekawością zapytał o naszą  drogę, skąd, dokąd, popatrzył z niedowierzaniem na nasze plecaki, wytarł śpiki wiszące małemu z nosa i poszli dalej, pojeździć trochę po łące i dać koniowi pojeść świeżego. [właśnie pożaliłem się Julii, towarzyszce podróży, że nie kupiłem sobie kartoszki puree instant, a mam ogromną ochotę na kartoszkę. Dotychczas milcząca starsza pani śpiąca obok zawołała mnie „młody człowiek!” i podała kubeczek spod łóżka. Ziemniaki w proszku. Pycha.] Chłopak był dość nieśmiały, w przeciwieństwie do starszej kobiety, która wyszła do nas z najbliższego domu, trzymając w ręce buteleczkę z lekarstwem i zanosząc się od kaszlu. To bronchit, powiedziała od razu i zakrztusiła się tymi słowami na długo, zanim też zapytała nas skąd i dokąd jedziemy. A potem zaczęła mówić o Śpiącej Królewnie, górze wznoszącej się nad Tiengą, pokazywała, gdzie ma głowę, nos, oczy, próbowała opowiedzieć też, jak się tu znalazła, ale kaszel znacznie jej to utrudniał. Na pewno nie tak dawno temu była młodą dziewczyną, córką lokalnego władcy, która zabłądziła w lesie. Nie wiem co było dalej, na pewno zasnęła, i teraz śpi, ale jeszcze się obudzi. Kobieta zaczęła wymieniać ałtajskie imiona innych otaczających nas gór, ale zniechęcona zakłóceniami na grdyce machnęła w końcu ręką, uśmiechnęła się szeroko i jeszcze jakiś czas życzyła nam szczęśliwej drogi.



Chwilę potem zabrała nas trójka budowniczych z Nowosybirska w drodze do pracy w małej wiosce przy granicy z Kazachstanem. Po drodze przystanęliśmy w Ust-Kan, sporym jak na ałtajskie standardy miasteczku z bankomatem i w ogóle, bo akurat czterech Ałtajców wierzchem w pełnym rynsztunku wiodło gigantyczne stado krów główną ulicą. Konie rżały, psy ujadały, a krowy kopulowały z bykami, co wywoływało powszechną radość i przydawało ryneczkowi karnawałowej atmosfery. Poza takimi miejscowościami, gdzie asfalt nieraz się pojawia, droga często przypominała łąkę lub wyschłe koryto strumienia,  więc mimo dobrego jeepa podróż trwała długo. Już po zachodzie słońca dotarliśmy do rozstajów, na których się rozstaliśmy. Po jakości dróg i zmieniającym się krajobrazie czułem, że jesteśmy coraz dalej i coraz głębiej, wiedziałem że ta droga gdzieś się skończy i dalej będzie można już tylko pieszo. Wszystkie osiedla ludzkie i drogi w Ałtaju biegną po dolinach, często szerokich i płaskich, o ziemiach dostatecznie żyznych, by dobrze żyć. Ale to tylko skrawki, wyżłobione przez niepozorne strumienie blizny na gładkich, białych skałach, w szczeciniastej sierści lasów, jeśli spoglądać z lotu ptaka. A można, bo jest jeden, wielki duch całego Ałtaju, Altai-Dyn Eezi, zwany też Altai-Kudan, ale nie jest on większy ani ważniejszy, niż Kok-Tengri, niebo, czy Umai-Enje, matka-ogień, a nawet niż lokalne duchy-strażnicy swoich gór i źródeł. Każdy ma swoje miejsce i swoje zadanie, nikt nie pretenduje do jedynowładztwa. Ludzie tym bardziej. Kobiety na przykład są bardzo ważne w kulturze Ałtajców; kiedy ktoś przychodzi w gości, najpierw wita się i oddaje cześć gospodyni, to ona jest bezsprzecznie najważniejsza w domu. Jednak kobietom nie wolno wychodzić na szczyty gór – to kraina mężczyzn, myśliwych i pasterzy. A są też w górach takie miejsca, gdzie zwykli mężczyźni nie mają wstępu, gdzie mogą chodzić tylko szamani. Takim miejscem jest na przykład Bielucha.




Na na tych rozstajach dogonił nas autobus, który raz już zabił nam oczy tumanem pyłu, gdy siedzieliśmy na poboczu w Tiendze i który potem wyprzedziliśmy jadąc z budowniczymi. Tym razem sam się zatrzymał i połknął nas za 100 rubli na ostatnie 70 kilometrów, trzy i pół godziny jazdy, Piraci z Karaibów część pierwsza na ruskim dubbingu. Obudziliśmy się po północy w Mulcie ciemnej jak noc, wieś głucha, niema, bez jednej latarni i człowieka, tylko my i kierowca. Polina czekała, wyszła nam naprzeciw. Dostaliśmy iwan-czaju, miskę wiejskiego twarogu i po kawałku wypukłej podłogi i. Dobrze odpoczęliśmy. Po dwóch dniach zdecydowałem, że chcę iść na Bieluchę, a Masza, że chce zostać w Mulcie. Na szczęście oboje wywiązaliśmy się z powziętych decyzji, o jej skutkach już wkrótce.

niedziela, 21 września 2014

Askat - rodzinny urlop w kulturalnej stolicy Republiki

Mieliśmy iść dziś na spacer do Czeczżajewki, ale się rozlało, po górach posypało śniegiem, wiatr powiał mroźny i zostaliśmy. Siedziałem cały dzień w warsztacie Willa, czytałem o Ałtajcach, rzeźbiłem zwierzęta w drewnie, a teraz pisanie – mam tydzień, żeby nacieszyć się takim planem dnia i nawet jeśli to okropnie mało, to na pewno wystarczająco, żeby wiedzieć, w jakim kierunku potem iść. Mniej więcej w tym samym, co dotąd. A do Czeczżajewki jutro.
Masza zostawiła tam trochę swoich rzeczy, kiedy wyjeżdżaliśmy. Bo to tam postanowiliśmy, że nasze drogi na chwilę pobiegną równolegle. Ona sama i jeszcze parę osób chciało po zakończonym kursie, a przed zakończeniem wizy, pojechać do Askatu, do Olgi, która prowadziła z nimi warsztaty ceramiczne. Ja wiedziałem, że czas mi w drogę, nie wiedziałem w jaką. Ale chciałem jeszcze być z tymi ludźmi, więc poszedłem za nimi.

Zdecydowałem poruszać się na rękach. W gruncie rzeczy od miesiąca się już tak przemieszczam i widzę, że to najlepszy środek transportu, lepiej, komunikacji. Wiąże się on z kompletnym zaufaniem dla nurtu, ale woda jest mądra, zawsze znajduje najlepszą drogę i zawsze dociera do celu. Wiąże się też z oddaniem inicjatywy ludziom, o których najczęściej niczego się nie wie, ale podobnie jest na koncertach, kiedy skaczesz w tłum, a ludzie cię łapią i niosą. Podobnie jest z autostopem, choć tu tylko kierowcy ciężarówek i posiadacze cb radia bezpośrednio przekazują sobie podróżników.  Moja podróż zaczęła się od archeologów, oni przekazali mnie przez pośrednika Saszy Iwanowowi do Czeczżajewki, a Sasza posłał mnie do Olgi. Na tym odcinku nieśli mnie jeszcze Noam z Noamzinhem i Masza, kilka innych osób.

Masza jest z Moskwy, ale nie mieszka tam już od jakiegoś czasu, wynajmuje swoje mieszkanie i obija się po różnych światach, jej własny jest dość hermetyczny i czasem trudny. Na kurs do Czeczżajewki przyjechała chyba z Indii po półrocznym pobycie, ale nie wiem, pewnie sama nie wie, na takich krętych i niewiadomych drogach łatwo zatracić poczucie czasu, a potem, w konsekwencji – następstwa wydarzeń.   I zaplanować takiej drogi też się nie da, co rozumieliśmy oboje, kiedy na siebie wpadliśmy. No i tak do tej pory się toczymy tymi samymi samochodami, choć bywa, że ścieżki się rozbiegają. Do Askatu jednak dotarliśmy leciutko.

Masza, Barcelona i Losza gapią się na krowy czekając na autobus.

Najpierw autobusem z Kyrkyly do Altayskoe, który jeździ te dwadzieścia kilometrów tylko dwa razy w tygodniu. Ale skoro jeździ, to warto się zabrać, bo poza nim tylko traktory i to nie zawsze. Jechał z nami jeszcze Barcelona i Losza, kopulny budowniczy o twarzy Bifura, Bofura tudzież Bombura. Wysiedliśmy z nim przy rozjeździe na Aję, Barcelona zimuje w Altayskoye, ma tam nauczyciela, jego dom, książki. Z Loszą też się rozdzieliliśmy, choć jechaliśmy w tę samą stronę, bo dalej już stopem, a Losza się spieszył do pracy. Załapaliśmy się na Kamaza z bardzo małomównym kierowcą, który na jedynce toczył się po pagórkach z prędkością naszego pośpiechu. Kto mijałby ten samochód z naprzeciwka, widziałby girlandę europejskich flag, znak szerokich horyzontów kierowcy. Od środka widok przedstawiał się trochę inaczej, ale z wysokości szoferki horyzonty  faktycznie rozciągały się imponujące.


W Ai śniadanie na parkingu i szybko kolejna okazja, trafiliśmy do busa z dwuosobową wycieczką i przewodnikiem-gawędziarzem, który z lektorskim kunsztem opowiadał o wszystkich wioskach, górach i zakrętach, przez które przejeżdżaliśmy. Słuchałem oczarowany i odezwałem się tylko raz – kiedy zobaczyliśmy na drodze Wadima, który też jechał na kopulną budowę w pobliże Askatu. Zgarnęliśmy go i przejechaliśmy jeszcze jakieś 10 kilometrów. Kierowca zaproponował, że odwiezie nas do celu za czterysta rubli, ale kiedy zrozumiał, że w ogóle nie mamy zamiaru płacić, wysadził nas w lesie. Zrobiliśmy sobie więc spontaniczny, cedrowy piknik, drugie śniadanie, popiliśmy czaju, umówiliśmy się na obiad w buddyjskim centrum, gdzie Wadim stawiał kopułę. I znowu się rozdzieliliśmy, złapaliśmy z Maszą młodego Ałtajca ze znakiem jin jang na sygnecie, który zostawił nas kilka wsi dalej. Tam dogonił i prawie zgarnął nas Wadim, ale kierowca też chciał pieniędzy, więc znowu byliśmy we troje. I we troje zabrał nas stareńki, pomarszczony Ałtajec w kaszkiecie i w nowiutkiej hondzie, który wnikliwie dopytywał Wadima o jego wiarę i poglądy na istotę rzeczy. Tam, gdzie dojechaliśmy, rozstaliśmy się znowu, tym razem na dobre, to jest na parę godzin.


Do Askatu podrzucił nas młody chłopak w lnianej, ludowej koszuli i takich portkach, na tylnym siedzeniu jego pięcioletnia, golusieńka córeczka wcinała loda, wypytywała nas o cel podróży i opowiadała o Askacie, gdzie sami mieszkają. Askat nazywany jest kulturalnym centrum Ałtaju, jest przy tym pierwszą wsią w okręgu, gdzie więcej już przyjezdnych, niż miejscowych. Przyjezdni to głównie artyści, którzy jak Olga wytwarzają okaryny z gliny albo bębny ze skór jeleni, torebki, biżuterię albo ceramikę. Są też malarze i rzeźbiarze, stolarze i kowale artystyczni. 


Poza tym centrum języka rosyjskiego i kultury słowiańskiej, szkoła jogi, masaż tajski, centrum buddyjskie. Jednocześnie wieś zachowała swój ruski wygląd, wiejscy chłopcy ścigają się na koniach po zakurzonych duktach, a malutki spożywczak ma wciąż monopol na wszystko.  Nie widać żadnych kwater ani atrakcji, a to podobno turystyczne miejsce, Will tak powiedział, ale on sam ze swoją Olgą mieszka w Czerdze, gdzie są chyba jedynymi przyjezdnymi i gdzie turyści zupełnie nie mają czego szukać. Askat leży nad Katunią, która ma tu głęboki, szarozielony kolor. Wokół tylko góry, ale to akurat jasne, w Ałtaju tylko góry. Tu już wyższe, niż w Czeczżajewce, lasy bardziej iglaste,a  powietrze chłodniejsze, choć do wiecznie białych grani Bieluchy jeszcze daleko.


Tam przemieszkaliśmy tydzień. Ja rozbiłem namiot koło domu, bo podłoga w środku zaścielona śpiworami od ściany do ściany, troje, potem pięcioro, w porywach więcej znajomych Olgi, dwóch Noamów, Sasza Pawłow o zaroście wolverina, dwie Finki, Lena, Masza z Nowego Jorku, Masza z Moskwy. Dom ciepły, grubociosany, pełny książek i etnicznych gadżetów, głównie północnoamerykańskich i ałtajskich. Otwarta, wspólna kuchnia, dobra bania, strumień pod furtką, druga furtka w las, bo dom Olgi stoi na końcu wsi. I sielsko było, po cichu, już nawet nie wiem co kiedy. W takich okolicznościach dobrze sprawdzają się okruchy.

Chleb akurat nie taki, jak domowy z Czeczżajewki, ale twaróg kwaśny, miękki, jajka, świeże mleko kozie, ałtajski miód do wszystkiego. Tabuny szczęśliwych krów i szczęśliwych koni. A kozy! Spod domu wzdłuż ruczaju wiedzie droga w las; jeśli iść nią pół godziny, można dotrzeć do świętego źródła, gdzie Ałtajcy zostawiają białe wstążki na gałęziach.  Jeśli iść nią godzinę, pójdziesz przez rozległe polany, lekko w górę, niezauważalnie, tak, że jak się już obejrzysz, zobaczysz świat.


I tam, na końcu drogi, żyją kozy. Jest ogromna stajnia, w której mieszkają jak w hotelu, różnych gatunków chyba z piętnaście, wszystkich sztuk około setki. Właściciel ma jobla na punkcie kóz i trzech wyszkolonych pracowników, którzy się nimi opiekują. Jest czas na wypas, są stałe posiłki, menu ustalone z wyprzedzeniem. Stajnia jest ocieplona i podgrzewana, bardzo czysta, dojenie zautomatyzowane, ale przy asyście człowieka. A mleko za 100 rubli półtora litra, więc rzekłbym bezcen. Zatem się opijaliśmy. A jeszcze kawałek dalej duża pasieka, gdzie pracuje Igor, pół Polak. Około połowa Rosjan, których spotkałem przez ostatnie trzy miesiące miała Polaka w bliższej lub dalszej rodzinie. Igor skończył podyplomowe studia z pszczelarstwa i apiterapii. Noamzinho chodził się do niego żądlić, a Masza (NY) z nim do lasu, szukać dzikiego miodu. Właśnie po raz pierwszy dojrzałem potencjał erotyczny pszczelej metaforyki.


Głównym powodem, dla którego riebiata chciała przyjechać w Askat, była glina i okaryny. Olga żyje w Askacie na stałe i tam pracuje, jak większość artystów sprzedając swoje rzemiosło do sklepów pamiątkarskich. Lepiliśmy przez trzy dni. Ja lepiłem cały czas jedną okarynę i w końcu nie dolepiłem, drewno cieplej leży mi w rękach, a wokół było zbyt dużo interesujących rzeczy, żeby usiedzieć na miejscu. Noam ulepił za to z dziesięć w tym połowę ptaszków, Noamzinho go nie odstępował, ale też czasem się nudził, wtedy robił czapki na drutach. To jedna z najładniejszych par, jakie poznałem. Noam od szóstego roku życia praktykuje jogę i naucza. Pięknie śpiewa i maluje, zajmuje się też leczeniem i różnymi duchowymi praktykami. jego mama jest kapłanką któregoś z rytów hinduizmu, obecnie na Bahamach. Drugi Noam też jest nauczycielem jogi, młodszy o dziesięć lat, nazwany przez Rakhel portugalskim zdrobnieniem dla odróżnienia go od dużego Noama. Swojego psa chcą nazwać Noam. Bardzo się polubiliśmy, nasłuchałem się hebrajskiego i o Izraelu, dostałem alfabet i pierwszą lekcję. Kiedyś na pewno mnie tam zaniesie.


A Wadima odwiedziliśmy jeszcze w buddyjskim centrum w pobliżu Askatu, pomagałem im budować kopułę i podpatrzyłem dość, żeby z książką – wymiarami – postawić taką samodzielnie. Tam kopuła posłuży jako dom gościnny dla adeptów medytacji. Centrum jest stworzone z myślą o przyjezdnych, ale buddyzm jest jedną z głównych religii Ałtajców, Mongolia przecież za płotem. Jest tu też animizm, szamanizm, barchaizm – stuletnia religia zapoczątkowana przez ałtajskiego pasterza, który w 1904 spotkał w górach jeźdźca na białym koniu i otrzymał od niego oświecenie. Jeździec (Barchan) ma wrócić jako pan i zbawiciel. I kiedy myślę na przykład myślę o portugalskim sebastianizmie, pisanie o Portugalii i Rosji jednocześnie nie wydaje się pozbawione sensu ani związku innego niż moje doświadczenie. Zobaczymy, kogo oczekują w Kanadzie i co z tego wyniknie dla literatury. W centrum buddyjskim nie oczekują nikogo, bo kto ma przyjść , to przyjdzie. My przyszliśmy, pojedliśmy talkanu – zmielonego jęczmienia (Wadim zalewa go herbatą i dodaje sguszonki – słodkiego, zagęszczonego mleka - w każdym rosyjskim domu), popiliśmy czaju, postawiliśmy dom i poszliśmy dalej.


Długo nie mogliśmy się z Maszą ruszyć na większą odległość, nawet konno. U Olgi przytulnie i swojo, ale wszyscy zaczęli się rozjeżdżać po paru dniach, więc my w końcu też. Olga przekazała nas w kolejne ręce, 350 kilometrów na południe do Multy, w której częściowo pisałem ostatnie notki. I o tym będzie następnym razem, o drodze w głąb i w górę Ałtaju, o wesołej, spokojnej wsi i wiekowej chatynce z krzywego zwierciadła, może i o wyprawie na Bieluchę. A jeszcze kiedyś będzie o tej Czeczżajewce, do której przyjechałem się pożegnać i w której kończę pisać ten fragment. Jesień już szalona, wioska opustoszała, z wiatrem zimnym ulatuje słów sens. Czas już do domu, póki tam jeszcze pamiętają.


19-20.09

środa, 17 września 2014

Czeczżajewka - w rajskiej dolinie wśród zielska

Korzystając ze spokoju multińskiej wsi wesołej kontynuuję relację z Czeczżajewki. Skończyłem idąc kamienistą drogą w las. Po kilometrze skręciłem z niej w jeszcze bardziej leśną i jeszcze bardziej kamienistą ścieżkę wzdłuż ruczaju, nią kilometry jeszcze dwa. I tam otworzyła się cicha dolina, wciśnięta jak klin między strome zbocza łysiejących u szczytów gór. Pierwszy na ścieżce stał ośmiokątny dom z bali, zamknięty, pusty, jak relikt po sztuce obronności, kiedy jeszcze było przed kim się bronić.



Potem dowiedziałem się, że ten dom należy do jednego z braci Nikitinów, pomysłodawców i założycieli wioski, których nie zastałem w trakcie mojego pobytu. Bracia prowadzą swoją plantację herbaty w Chinach i na herbacie postawione zostały fundamenty osiedla cztery lata temu . Czeczżaj to nazwa ich spółki, oznaczająca z chińskiego „miejsce/skład herbaty”. I choć w Ałtaju chiński czaj nie rośnie, to jest dziki iwan-czaj i dziesiątki innych ziół, z których robi się napary. A nazwa jest na tyle nietypowa, że wioska jeszcze długo nie pojawi się na mapach, szczególnie, że mało kto chce, żeby mapy o niej wiedziały. Dziś społeczność tworzy kilkanaście rodzin, które o różnych porach roku, głównie latem, zamieszkują wioskę. Zimuje niewiele, w tym roku będą trzy lub cztery.

Ja przyjechałem z końcem lata, kiedy wiele osób już porozjeżdżało się do miast i po przekroczeniu niewidzialnych bram osady miałem wrażenie, że nikogo tu nie spotkam. Zapukałem do kolejnego domu, białej kopuły przypominającej kosmiczny schron, tam również nikogo, ale na stole pozostałości po obiedzie, żywy rozgardiasz na półkach, kot ociera się o nogi, buddyjskie modlitwy łopocą nad wejściem. Nieopodal szumi strumień a na przeciwległym zboczu inny drewniany, okrągły dom i kobieta niosąca wiadra z wodą pod górę, za nią biegnie jasnowłose dziecko. Idę za nimi i przedstawiam się, szukam Nataszy Iwanowej, to ona, nic nie wie o moim przyjeździe ani o ludziach, którzy polecili mi się do niej zgłosić. Zaprasza do środka i pokazuje miejsce, gdzie mogę spać. Przedstawia mi swojego męża, Saszę i półtoraroczną córeczkę Agafię.  Parę godzin później czuję się, jakbym mieszkał u nich od tygodni. Dzień później Natasza mówi mi to samo.



Będzie głównie o ludziach. Sasza i Nastia mieszkają w Czeczżajewce od jej założenia. Pierwszą zimę spędzili w bani. Zapomniałem, że oprócz ludzi jest jeszcze bania.

Kiedy Wowa zabrał mnie pod Tomsk na swoją działkę, pokazał cały dwustuhektarowy teren, który dostali wraz z pięcioma innymi rodzinami pod zasiedlenie. Ziemię na Syberii rząd rozdaje za darmo, a ludziom mieszkającym w tajdze przysługują dopłaty. Na terenie przyszłego osiedla na razie nie ma wiele, Wowa ma jeden ul, kilka grządek warzywnych i drzew owocowych, ale wspólna bania już stoi. Banię zawsze buduje się najpierw. Bania to wspaniała rosyjska tradycja, różniąca się od fińskiej sauny głównie nazwą, mały domek z bali obecny w każdej wiosce i u każdego porządnego gospodarza. Nie wyższa niż 1,80m, raczej nie większa niż dwa metry kwadratowe. W środku piec, na nim kamienie, nad nimi zbiornik z wodą. Wysokie podesty do siedzenia pod sufitem i witki brzozowe do chłosty. Kiedy przychodzi zima i na zewnątrz temperatura spada do minus czterdziestu, jedyną atrakcyjną opcją czystości wydaje się wyparzenie w temperaturze wrzątku. Potem kąpiel w śniegu albo w przerębli jest już oczywistą przyjemnością. Pierwszy raz poszedłem w banię w Czeczżajewce i od tamtej pory korzystam z każdej okazji, wczoraj na przykład parzyłem się sam przez godzinę, uwalniając całe zmęczenie po wyprawie w wysoki Ałtaj. W Askacie spędziłem w bani trzy godziny do pierwszej w nocy, wychodząc co 20 minut na kąpiel w lodowatym strumieniu i wracając wciąż na „ostatni raz”. I kiedy będę już wiedział, gdzie budować dom, najpierw postawię tam banię.


Sasza i Nastia mieszkali w bani pierwszej zimy, którą spędzili w Czeczżajewce. W Nowy Rok przyszła w niej na świat Agafia, ojciec sam odbierał poród. Następnej zimy pojechali wszyscy razem w podróż autostopem na południe, tym samym Agafia mając półtora roku była już w szesnastu krajach, od Kirgistanu po Tajlandię. Tej wiosny Sasza poważnie zabrał się za budowę domu, mieszkając u niego pomagałem kłaść glinę na słomiane bloki, którymi wypełniona jest drewniana konstrukcja. W środku jeszcze sporo pracy, ale cała rodzina jest przyzwyczajona do podróżnych warunków, więc własny kąt przy piecu, choćby i na ziemi, jest już dużym komfortem. Życie płynie im niespiesznie, ogromną część swojego czasu spędzają wspólnie z Agafią, tworząc  pełną i szczęśliwą rodzinę. Natasza szyje, gotuje, zbiera zioła, Sasza zajmuje się ogrodem i domem. Spędzają dużo czasu z przyjaciółmi, czytają, spacerują, chłoną. A pieniądze pojawiają się od czasu do czasu, kiedy akurat są potrzebne, głównie ze sprzedaży książek i ze spotkań autorskich. Sasza napisał dwie książeczki o swoich podróżach i jedną o początkach Czeczżajewki, pt. „Budujemy wioskę”. Już mu obiecałem, że ta ostatnia będzie do przeczytania po polsku, to bardzo ciekawy zapis doświadczenia fundatorskiego dla ruchu ekowiosek i intencjonalnych społeczności wiejskich. Chcę, żeby to tłumaczenie było jednym z ważniejszych efektów mojego projektu, przyjdzie na nie trochę poczekać, ale jeśli ktoś byłby zainteresowany wersją rosyjską, to chętnie rozpowszechnię już teraz.

Kopaliśmy z Saszą grządki i kanały melioracyjne, ocieplaliśmy dom, a nade wszystko szukaliśmy źródeł  naszych języków, z lubością żonglując słowami jak monetami o dwóch stronach, porównywaliśmy je, śledziliśmy ruchy znaczeń i przesunięcia fonetyczne. Sasza umie już powiedzieć po polsku znacznie więcej, niż wcześniej („koc”), ja po tygodniu z nimi po rosyjsku mówiłem już dość swobodnie.

W kopulnym domu naprzeciw mieszka Wadim z Daszą i dwoje ich dzieci. Wadim zarobkowo zajmuje się budową takich domów, więc dopóki nie spotkaliśmy się na drodze do Askatu u tego samego kierowcy, nie mieliśmy okazji pogadać. O tej okazji będzie następnym razem, i tu też będzie książka Wadima do wzięcia. Sam wyuczył się tej techniki budowalnej od gości ze Stanów, teraz wykonuje zlecenia w całym kraju. Kontstrukcja opiera się na łączonych ze sobą trójkątnych segmentach z grubych desek, całość pokrywa się najczęściej odpadowymi banerami reklamowymi,  możliwości ocieplenia i wykończenia jest bardzo wiele. W Czeczżajewce jest chyba z dziesięć kopulnych domów, łącznie z największym, wspólnym domem, w którym odbywają się spotkania i gdzie nocują goście. Kiedy po przyjeździe wybrałem się na szczyt wzgórza w poszukiwaniu zasięgu (nie znalazłem nawet na najwyższej brzozie), dolina wyglądała jak zasiedlony przez Ziemian przyczółek na jakiejś dzikiej, zielonej planecie. Nie tylko widok sprawiał zresztą wrażenie, że to miejsce nie z tej Ziemi.


[Teraz nie mogę się powstrzymać, żeby nie zaznaczyć zmiany otoczenia. Po pięciu godzinach oczekiwania na okazję wyjechaliśmy wczoraj z Multy autobusem, o trzeciej w nocy byliśmy Czerdze, gdzie mamy kolejny przystanek w kolejnych rękach. Jest dziewiąta rano, siedzę z laptopem na przystanku autobusowym przy Czujskim Trakcie, mijają mnie kamazy, konni jeźdźcy i babuszki na składakach. Słońce wyszło zza góry na wieś rozrzuconą po zboczach wzgórz, nad rzeczką w krzakach stoi namiot, w którym Masza jeszcze śpi, po drugiej stronie pasą się barany i krowy. W słuchawkach Guts – „Good Morning” i kawa w termosie. Do takich poranków warto się czasem dowłóczyć. I się nie ruszać, mimo że kierowcy sami zatrzymują się przy przystanku i pytają, gdzie mnie podrzucić. Z Czergi jest jakieś 25 kilometrów do Czeczżajewki, może jutro jeszcze zajrzymy do Iwanowów.]

Kto tam jeszcze został? Poza nimi i rodziną Wadima na pewno będzie zimował Rustam z żoną, oni mają trzeci całoroczny dom na samym końcu doliny, obok stoi suszarnia dla ziół. Tu bije ich źródło utrzymania – w sezonie letnim zbierają mnogie ałtajskie zioła, suszą i sprzedają do sklepów, podobnie jak moi kierowcy z Ai. Paczki z kurylskim czajem czy dziką porzeczką można znaleźć na każdym straganie z pamiątkami, obok górskich miodów i medykamentów z pentakrynem,substancją znajdującą się w jelenim porożu. Rustam dopiero zbliża się do trzydziestki, jest jednym z nielicznych Ałtajców, którzy wciąż wyznają tradycyjny szamanizm i animizm oparty na starej, lokalnej mitologii. Zbieram.

W Czeczżajewce raczej nie brakuje gości, ale letnie przesilenie już dobiegło końca. Mój przyjazd w ostatnim tygodniu sierpnia zbiegł się w czasie z zakończeniem dwumiesięcznego projektu szkoleniowego „Integral Sustainability Systems”. Organizowało go kilku instruktorów z Izraela, Rosji i Brazylii, uczestnicy pozjeżdżali z Finlandii, ze Szwajcarii, z odległych kątów Federacji. Punktem wyjścia do organizacji programu szkoleń był problem funkcjonowania eko-wiosek jako pełnych systemów społecznościowych. Jak widać na przykładzie wiosek anastazjowców, projekty tego typu często upadają po kilku latach od rozpoczęcia [właśnie przejechał koło mnie pan w uszance z daszkiem na pomarańczowym rowerze, wzdłuż ramy miał przyczepione widły a na przednim błotniku powiewała flaga Rosji z dwugłowym orłem. W trakcie  pisania tego zdania kolejne ałtajskie małżeństwo zaproponowało mi podwózkę do miasta.] – ludzie się zbierają, kupują ziemię, przez parę lat się budują i urządzają, a kiedy przychodzi po prostu żyć na swoim/wspólnym, pojawiają się problemy z utrzymaniem finansowym, zdrowotnym, żywieniowym, z utrzymaniem przyjaznych relacji wewnątrz wspólnoty, z utrzymaniem równowagi, której od początku nie było. Sustainable, to wszechobecne ostatnio słowo tłumaczone najczęściej w kontekście ekologii jako „zrównoważony”, oznacza dosłownie „utrzymywalny”. Wiąże się z  efektywnością  i częściowo z samowystarczalnościa, poszukiwanie równowagi odbywa tu się na wszelkich możliwych płaszczyznach łączących człowieka z jego otoczeniem, społecznym i naturalnym. Można byłoby przełożyć tytuł kursu jako „Systemy integralnej równowagi”, ale w przypadku „sustainability” lepiej zostać przy oryginalne.

Zajęcia obejmowały ogromną ilość tematów, próbując sprostać  tytułowej integralności. Ron z Izraela, główny inicjator spotkania, prowadził zajęcia z permakultury i projektowania życiowego siedliska. Dwa miesiące to dość, żeby zobaczyć, jak rośnie i zjeść. Uczestnicy zbudowali z Wadimem dwa kopulne domy, do których potem przenieśli się ze swoich namiotów. Noam prowadził zajęcia z theta healing, sztuki sakralnej i hatha jogi, jego partner, Noamzinho, uczył jogi kundalini,  w przerwach robił czapki na drutach. Rakhel z Brazylii uczyła ekspresji poprzez improwizację ruchową i taneczną, Olga przyjechała z Askatu przeprowadzić warsztaty ceramiczne, jeszcze kilku innych instruktorów gościnnie prowadziło zajęcia z różnych technik leczenia, rzemiosła, odżywiania. Chyba jednak najważniejszym elementem szkolenia było codzienne współżycie grupy, włączonej we wspólnotę Czeczżajewki. Kilkugodzinne spotkania, „heart circles”, były najtrudniejszymi lekcjami komunikacji - szczerości, samokrytycyzmu i akceptacji.



Ja sam przyjechałem z nikąd, niespodziewany i bez określonego miejsca przynależności. Wszyscy kursanci mówili o głębokim procesie, w którym uczestniczyli przez dwa miesiące. Obserwowałem ich przez tydzień w ostatnich dniach jego trwania  i tylko z wierzchu mogłem prześliznąć się po wszystkim, przez co przeszli. Pozazdrościłem. [Krowy rozstawiły się swobodnie na całej szerokości drogi, ciężarówki trąbią po poboczach, osobówki kluczą slalomem. Spokój ducha tych zwierząt również jest godny pozazdroszczenia]. We wrześniu przyszłego roku kolejna odsłona kursu ma odbyć się w Izraelu, w gorącym klimacie półpustyni, tym razem pięciomiesięczna (zacząłem się uczyć hebrajskiego z Noamami, ot i pierwszy pozaeuropejski język). Trzecia edycja ma odbyć się w tropikach, w Brazylii.



I już, urwał się przystankowy tok, jestem w zupełnie innym miejscu i czuję, że skończyłem pisać o Czeczżajewce. Może tam jeszcze wrócę w najbliższych dniach, w końcu niedaleko, teraz nie ma we mnie łączności ani ciągłości, chcę już pisać o kolejnych etapach drogi. Jeszcze tylko parę okruchów:

Jeden dzień pobytu przeznaczyłem na leczenie się z pokarmowego wirusa, który po kolei gonił wszystkich czeczżajewczan. Wieczorem jeszcze byłem bardzo słaby, miałem gorączkę i dreszcze, a wieczorem była finałowa potańcówka, potem potlacz we wspólnym domu. Siedziałem zwiędły pod ścianą na parkiecie i z uśmiechem obserwowałem, jak ludzie powoli się rozkręcają. Playlista była otwarta, każdy włączał, co chciał, kolejni nieśmiali podrywali się z kątów, dzieci nie dawały spokoju nikomu. Robiło się coraz cieplej i coraz szybciej, po okrągłych ścianach zaczęły pełzać  iskry szaleństwa, a mi zaczęła się wahać zbolała głowa, do przodu i do tyłu, potem na boki, potem ktoś zarzucił na mnie koc, potem zaczęło mnie mrowić w nogach, Finka przykryła mnie swoim swetrem, poleciał Michael Jackson, Noam założył mi swoją czapkę z antenką i tak chyba zebrałem całą uzdrowicielską moc krążącą w powietrzu. Zerwałem się na nogi i przez kolejną godzinę tylko okazjonalnie zawadzałem nimi o podłogę. Następnego dnia byłem już zupełnie zdrowy.


A na ten wieczorynkowy wieczór przyjechał jeszcze czerwony bus z Wańką Dyrkinem (na pierwszym planie powyżej), głośnym artystą i wytwórcą z Nowosybirska, który wyrzekł się paszportu kilkanaście lat temu, spalił go i potem, kiedy dostał zlecenie na budowę czasowni (małej cerkwi) pod Bieluchą nad Akkemskim Jeziorem, eskortowali go w obie strony śmigłowcem, bo to strefa przygraniczna (temat będzie jeszcze wracał). Akompaniował mu starszawy Kola z bałałajką, łażąc po osadzie i improwizując kolejne zwrotki na chwałę spotykanych ludzi i przedmiotów. Dla kontrastu część pasażerów busa w ogóle się z niego nie ruszała, wietrząc stopy przez okna i paląc papierosy na pohybel ekooszołomom.



Poznałem Saszę Barcelonę z Mołdawii, dla odróżnienia go od innych Saszów, pięknego młodzika wędrującego po ezoterycznym chrześcijaństwie okrężnymi drogami przez Indie. Wybraliśmy się razem do Altayskoe po zakupy, rozmawialiśmy dużo o filozofii przyrody, Uroborosie i alchemii, i o miłości, różnie, po rosyjsku, po angielsku, po hiszpańsku. Na głównej ulicy miasteczka spotkaliśmy starszą świadkinię Jechowy, która po wręczeniu nam ulotek o Bogu w ajfonie zaczęła agitację, zgodnie z retoryką Jechowów – od pytań. Barcelona szybko się rozkręcił i ostatecznie wystarczyło pięć minut jego monologu, żeby w oczach świadkini  pojawiła się wątpliwość i szczere zainteresowanie, a w moich podziw dla erystycznej sprawności Saszy. A wokół wozy drabiniaste, pomniki zwycięstwa i Lenina, pokaz gimnastyczny dziewczynek do lat 10 przed domem kultury. Taka okoliczność. A potem 4 baby i jeden dziad przez dobrą chwilę przekrzykiwali się, czyja kartoszka jest lepsza. Kupiliśmy od dwóch najlepszych pyskaczy, dziadek był jednak nie do pobicia.



A bilety w lokalnych busach wypisują recznie bileterzy, częściej bileterki w beretach lub w gumiakach, siedzące przy kierowcy i trzymające kasę. Podobnie było w Tomsku, choć tam biletów fizycznie nie było, a bileterzy bywali niekiedy.

I tyle. 

pisane 14-16.09.2014

wtorek, 16 września 2014

Droga.

I znów zaczynam pisać nie wiedząc, kiedy i gdzie uda mi się skończyć. Jestem na wyjezdnym z Askatu, jest pierwsza w nocy, jutro rano ruszamy z Maszą na południe, w stronę Bieluchy, najwyższego szczytu Ałtaju. Ale chcę zacząć, bo nie chcę tracić na sen tego czasu, kiedy wokół pokątny spokój  śpiących ludzi, dziesięć człowieka z górą, i niektórzy śnią po hebrajsku, inni po rosyjsku, dzieci po swojemu, kot po prostu. Dobrze się czuję w takim natężeniu aktywnych dusz i blisko stąd do Czeczżajewki. A właśnie o niej będzie.

Głównym celem mojej podróży miały być odizolowane społeczności na Syberii i praktyczne sposoby radzenia sobie w trudnych warunkach. Ale gdzie i jak ich szukać? Najlepiej na dalekiej północy, w głuchej tajdze na zakolach wielkich rzek, w przejrzystych płaszczyznach tundry – takie wytyczne można byłoby przyjąć mniej więcej i jechać, lecieć, płynąć tam na przełaj, do skutku. Mógłbym też wziąć od archeologów bardziej precyzyjne namiary i instrukcje i bez większego trudu odnaleźć jakąś odciętą od świata osadę. Ale już dotarcie do niej kosztowałoby znacznie więcej, niż wynosił mój budżet na cały pobyt w Rosji – samoloty w dziczy są drogie dla obcokrajowców, a przeprawy rzeczne niewiele tańsze. Jeśli chodzi o drogi, to „podobno w Rosji po drogach chodzą niedźwiedzie – powiedział turysta, na co Rosjanin odparł – Bzdura, u nas nie ma dróg”. Trzy razy słyszałem ten dowcip z ust Rosjan i już wiem, że to wcale nie dowcip. Podoba mi się też powiedzenie, że w tajgę lepiej jeździć kiepskim samochodem, bo jak się ma dobry, terenowy, to dalej trzeba potem chodzić po traktor.

Mogłem sobie kupić dmuchany ponton i utonąć na przykład w Obie, a bez psa i bez broni stać się dowodem na wyższość niedźwiedzi w łańcuchu pokarmowym. Słowem, przeliczyłem się co do możliwości podróżowania po tajdze. I wiedziałem, że jest ogromna, ale na mapie wszystko wydaje się proste (np. patrząc z góry na Maderę można pomyśleć, że spacer z jednego końca wyspy na drugi to jeden, dwa dni, a tam góry nie do przebycia. Na Ziemię nie można patrzeć z góry). Przejazd pięciu tysięcy kilometrów do Jakucji stopem zająłby mi gdzieś ze dwa tygodnie, czyli połowę posiadanego czasu.

Szczególnie po takich drogach długo się podróżuje - choć zabrał mnie pierwszy samochód, który przejeżdżał, to czekałem na  niego godzinę.

Ale Syberia jest wielka, a ja już byłem w jednym z jej serc. Ałtaj był blisko i choć to już inna Azja i tajga inna, choć sporo tu turbaz i turystycznych jarmarków, to geograficznie wciąż Syberia, a cywilizacyjnie – dzicz. Dopiero parę lat temu zaczął się ałtajski boom turystyczny, kiedy Władimir Władimirowicz we własnej osobie przyjechał tu na rafting i zachęcił swój naród do odpoczynku w górach. W Republice Ałtaj jest tylko jedno miasto wielkości Zawiercia czy Krosna – Górno-Ałtajsk, u samych wrót na północnej granicy obwodu (sama Republika ma powierzchnię Węgier). Trakt Czujski biegnie przez środek Republiki aż do Mongolii, to stosunkowo dobra droga krajowa numer M52. Wiedzie przez stepy, przełęcze i płaskowyże powyżej dwóch tysięcy metrów npm. Przez ponad 500 kilometrów można natknąć się na jakieś wioski i osady, ale w przeważającej części to dziki kraj. Wielu ludzi szuka tu spokoju i izolacji, bo wystarczy zejść z głównego traktu na parę kilometrów i już, znalazłeś.  Dostałem namiar na takich ludzi od archeologów i tak właśnie trafiłem do Czeczżajewki. O tak:

We wtorek 26.08 wyzbierałem się późno, o 13 maszerowałem lekkim krokiem w stronę wylotówki z Tomska, niedbale wystawiając lewy kciuk za plecy. I nie zdążyłem się zatrzymać ani nawet obejrzeć, a już stanęła koło mnie  rozjeżdżona łada z Anatolijem w środku. Anatolij wytoczył się z auta na pobocze, błysnął srebrnym uzębieniem i wysapał coś przez usuniętą operacyjnie krtań, wrzucił mój plecak na sprzęt wędkarski do bagażnika i już jechaliśmy do Nowosybirska. Niewiele rozmawialiśmy, bo auto huczało jak sowiecka pralka, a Anatolij mówi tylko szeptem, głoski tylko bezdźwięczne. W dodatku siedziałem z tyłu, więc komunikacja niewerbalna sprowadzała się do jego tłustej, siwożółtej czupryny i fragmentów wielobarwnego swetra w dziury.Tylko w lusterku smutne, jasnobłękitne oczy mówiły coś zza grubych szkieł, coś o wielu przeszłych, ciężkich latach, wilgotnej chałupie w wiosce Karasuk na granicy z Kazachstanem, samotności i chorobie. Anatolij wracał ze szpitala w Tomsku, bo to najbliższa poza nowosybirską onkologia w sąsiedztwie (bagatela 700km). Na postoju przed Nowosybirskiem  nauczył mnie, jak dobywać jajko ze skorupki łyżeczką i zjadać je na raz oraz poczęstował czajem z pogiętego termosu o kolorze stu tysięcy herbat. Mówił o potędze Rosji i o rakietach, które mogą od razu zamienić USA w nuklearny pył. Jednocześnie wpuszczał przed siebie wszystkich kierowców i pieszych, a ze mną nadrobił drogi, żeby zostawić mnie w dogodnym miejscu, przy terminalu rzecznym w Nowosybirsku.

Tamtędy biegnie M52 na południe, ale to wciąż centrum miasta. Zacząłem iść z kartką na Berdsk przypiętą do plecaka i jakoś się udało – najpierw podjęła mnie młoda dziewczyna, przeszczęśliwa, że spotkała obcokrajowca i że mogła pogadać po angielsku. Była wolontariuszką przy igrzyskach w Soczi, ustawiała słupki graniczne przy trasie slalomowej. Od tamtego czasu tęskniła do wielkiego świata (znacznie mniejszego, niż Rosja) i te kilkanaście kilometrów, które pokonaliśmy razem na rogatki miasta, ewidentnie uczyniło jej dzień wyjątkowym, a uśmiech promienistym.

Stamtąd zabrał mnie Igor, młody inżynier z Irkucka, szef na budowie w Berdsku. Pracuje siedem dni w tygodniu, mając za to dwa miesiące urlopu. Niby dużo, ale co tam, miesiąc pijesz, drugi dochodzisz do siebie. Znowu o polityce, bo Putin molodiec i trzeba o tym mówić, wreszcie ktoś robi coś dla tego kraju, wreszcie ludziom żyje się lepiej. I jeszcze parę lat, a Rosja wyprzedzi wszystkich, USA już dogorywa, a Europa zbłądziła i ściele się Stanom jak czerwony dywan w przepaść. Polski szkoda. I Ukrainy szkoda, ale to nauczka na przyszłość, bo amerykańska gospodarka bez wojny nie istnieje i zawsze znajdzie się takie miejsce na świecie, które posłuży im jako kopalnia przemocy, najważniejszego spośród odnawialnych zasobów energii. I znowu skończyłem w centrum miasta, ale Berdsk nie Nowosybirsk, więc główna droga naprawdę jest główna i przelotowa.

Gorzej, że już się ściemniało, a przejechałem dopiero połowę drogi, jakieś 400 kilometrów. Stanąłem w pobliżu całodobowej speluny, bo z dwojga złego lepiej przysypiać nad mętnym czajem, niż rozbijać namiot przy dworcu kolejowym w betonowym miasteczku pod wielką metropolią. Ale że zazwyczaj szczęście jest po mojej stronie, to niedługo przyszło mi się niepokoić. Podświetlona, stiuningowana toyota skręciła na parking, zawinęła pętlę i podjechała do mnie na piszczących oponach, uchylając pytająco szybę. Kierunek akurat mieliśmy wspólny i cel prawie ten sam. Prowadził Artur, dwudziestosześcioletni Armeńczyk, współwłaściciel turbazy w Ai, górskiej dyskotece na progu Ałtaju. Na lusterku miniaturowe rękawice bokserskie, na szyi ciężki, złoty łańcuch, na języku cięte serie ruskich wulgaryzmów.  W domu o cztery lata młodsza żona i roczna córeczka. I oczywiście toyota, kompletnie zniszczona przez grad wielkości jabłek, który przyszedł razem z powodziowymi ulewami w lipcu. Stała miesiąc na „szynomontażu” w Nowosybirsku i wreszcie wraca do domu, z nowym spoilerem i zielonymi lampkami u podwozia. Po drodze Artur kilka razy zatrzymywał się i wysiadał tylko po to, żeby się upewnić, że wszystkie są na swoim miejscu. Białe światła mijania są tak jasne, że prawie wszyscy kierowcy jadący z naprzeciwka włączają na odwet długie, a jadący przed nami zwalniają i zjeżdżają na pobocze, żebyśmy ich wyprzedzili. I przynajmniej wtedy czuję się bezpiecznie, bo droga jednopasmowa, noc ciemna jak noc, a nasza japonka z Japonii, z kierownicą po prawej stronie. Artur jedzie szybko i kiedy wyprzedza ciężarówki, musi wysunąć się daleko na przeciwległy pas, żeby zobaczyć, czy pusto. A często nie jest pusto, poza tym droga kręta i nieraz musimy hamować, kryć się za tirami albo wpychać  pomiędzy wyprzedzane na trzeciego dostawczaki. W dodatku leje jak z cebra. Pospałbym, ale mam ściśnięte gardło i długo próbuję ustalić, co mam powiedzieć, żeby Artur nie wyprzedzał, kiedy widzę, że nie zdąży. Kiedy mówię „niet”, żeby nie jechał, on to odbiera jako „nie ma”, pusto, i zaczyna manewr, wtedy ja „niet, niet, niet!” – a on po hamulcach i za tira. Kiedy widzę, że go świeżbi noga, a droga przede mną prosta i ciemna, krzyczę „teraz, teraz!” (bo jeszcze muzyka utrudnia nawigację) i toyota radośnie drze silnik do przodu, a ja oddycham z ulgą. I tak się bawimy przez jakieś dwieście kilometrów, potem robi się coraz później, droga pustoszeje, a ja ucinam sobie drzemkę. Po drodze przystajemy w Sroskach, sławnym mieście narodzin pisarza Szukszyna, sławnym dzięki marketingowemu zmysłowi mieszkańców jako miejsce postoju w drodze na Ałtaj, pełne straganów z ciepłymi pierożkami, miodem, kożuchami, pamiątkami. Już północ, jesteśmy jedynymi klientami, Artur podrywa dziewczynę od pierożków, dziewczyna wpycha mi dwa ogórki małosolne, żeby nie wydawać reszty, Artur swata mnie z dziewczyną, dziewczyna żartuje, że chętnie ujedzie ze mną do Polski. A może nie żartuje. Artur się śmieje, do twarzy mu z obcokrajowcem. Jedziemy dalej, już niedaleko, ale jeszcze jeden postój przed Ają, w rodzinnej wiosce Artura. Urodziny kumpla i domówka w klimacie kurdwanowskim, pijani młodzieńcy wytaczają się z domu, Artur ściska ich jednego po drugim, to ziomki od serca, rodzina, bracia. Pokazuje im nowe światełka w toyocie i swojego Polaka, chłopcy przyglądają się i zazdroszczą, po kolei przybijają mi pionę. Kiedy dojeżdżamy do Ai, Artur daje mi swój numer telefonu i każe dzwonić, jeśli miałbym jakieś problemy. Na ostatnie 20 metrów gwałtownie przyspiesza i toyota zajeżdża pod turbazę wśród radosnych pisków opon. Jesteśmy na miejscu, mówi Arutr i wyskakuje z auta sugerując koniec naszej znajomości. Ziomki z turbazy to już bardziej opierzone chłopy, ale lampki budzą w nich taki sam zachwyt, jak u braci z dzieciństwa. Polak pozostaje niezauważony.

I przerażony. Kiedy zapytałem Artura, jakie miejsca warto odwiedzić w Ałtaju, powiedział „Aja”. Przewodników należy dobierać z uwagą. Aja o pierwszej w nocy była rozświetlonym, rozwrzeszczanym, dudniącym densflorem, mimo końca sezonu i chłodnej pogody. Zupełnie zdezorientowany i zdesperowany doprosiłem się o jeszcze chwilę uwagi zanim Artur zniknął w tango i zapytałem, gdzie mogę rozbić namiot. Skierował mnie w stronę rzeki, tam jest spokojnie i nie trzeba płacić. Nie było we mnie spokoju, kiedy znikałem w zupełnych ciemnościach przy zerwanym moście, ale nad rzeką znalazłem piasek i nikogo więcej, więc rozbiłem się na piasku. I zasnąłem, mimo dobiegających z czterech stron świata łomotów o różnych częstotliwościach. To huk rzeki był jak kołysanka.


Pierwsze spotkanie z Katunią. Katuń wypływa ze stoków Bieluchy i płynie przez całą Republikę Ałtaju i Ałtajski kraj, kończąc swój bieg w Obie. Wzdłuż Katuni biegną drogi, przez Katuń przerzuca się mosty z bali, wszystkie górskie potoki uchodzą do Katuni. Katuń to surowa caryca Ałtajców o błękitnoszarej barwie i rwącym skały nurcie. Podczas tegorocznej powodzi zerwała lub zniszczyła większość mostów, zalała dziesiątki wiosek, pozrywała drogi. 



Na plaży jeszcze leżały stosy kamieni i połamanych drzew, mój namiot był osłonięty plątaniną korzeni i zeschłych wodorostów. Nad głową dziurawy, nawiedzony most i wymarła Aja, w której tylko sprzedawczynie pamiątek i pierożków krzyczały do siebie przez zaśmieconą uliczkę. Wypiłem kawę i wyszedłem na drogę, pustą jak poranne dyskoteki; pogoda się zupełnie złamała, deszcz i wiatr. Droga niespodziewana, bo skuszony namowami Artura zboczyłem z głównej; wiedziałem też, że przez Aję też można dostać się do Czeczżajewki.  Przez godzinę tą inną drogą przejechały może cztery samochody,  wreszcie piąty mnie zabrał. Piękna, rozklekotana żigula, prowadzona przez Dimę, Ałtajca o rysach rosyjskiego pogranicza, Rosjanina o rysach pogranicza ałtajskiego. Wracał z żoną z wyprawy po „trawy”, które zbierają razem w górach, suszą i sprzedają do sklepów zielarskich. Całe tylne siedzenie było nimi wypchane, ledwie sam wszedłem. Silnik znowu utrudniał komunikację, ale zapach ją zastępował. I za dnia zobaczyłem wreszcie, gdzie jestem – droga płynęła jak rzeka między łagodnymi pagórkami bez jednego drzewa, strefą przejściową między górami a stepem. Po drodze z grubsza nic, dwie farmy, krowie zagrody, jeziorka.

Zostawili mnie w szczerym polu, na skrzyżowaniu – im było jechać w prawo, do miasteczka Altayskoe, mnie w lewo, do wsi, których w moim atlasie nie ma. I ruch znowu praktycznie żaden, ale szczęście znowu moje, w dodatku z kolejnym trofeum w autostopowej kronice – zatrzymałem motocykl, wiejskiego składaka a’la komar. Kierowca wionął świeżą libacją spod przyłbicy kasku, nie mogłem się jednak powstrzymać  i podjechałem z nim do najbliższej wsi. I dałem sto rubli „na naprawę koła”. Warto było. Ale Sarasa, w której się znalazłem, była wciąż 25km od Kyrkyly, ostatniego punktu na mapach przed Czeczżajewką. Dawno nie jeździłem stopem po wsiach i już zapomniałem, że to najlepszy sposób, żeby je poznać – czasu na zwiedzanie jest aż nadto. Motocyklista zostawił mnie pod monopolowym, więc przezornie odszedłem w stronę domu kultury, który stał nieopodal. W większości wsi widziałem domy kultury, miły akcent po komunizmie. Szefowa w białej, koronkowej koszuli i w gumiakach idąca na plotki do sklepowej uśmiechnęła się życzliwie, krowy obojętnie żuły chwasty.



Jadąc potem przez Ałtaj zastanawiałem się, jak to możliwe, że krowy leżące lub stojące na środku drogi i tamujące ruch przeżuwają.  No bo co, asfalt? Przecież nie mogą żuć bez przerwy jednego kęsa trawy, z drogi by nie dosięgły, a ewidentnie stoją w jednym miejscu odkąd się pojawiły i nie zamierzają się ruszać. W końcu zrozumiałem, że robią to specjalnie – kiedy słyszą nadjeżdżający samochód zbiegają z pastwiska na drogę i udają, że zawsze tu stały, patrząc zuchwale, jak kierowca stara się je wyminąć. Łapiąc stopa w Tiungurze widziałem taką jedną krowę, co wbiegła na drogę tuż przed pojawieniem się samochodu. I nawet pozorów nie próbują stwarzać, tylko żują tę pośpiesznie porwaną trawę i sterczą. I co zrobisz, nic nie zrobisz.

Z Sarasy zabrał mnie Sasza z Kyrkyly, który spokojnie mógłby być Bołozem z Łomnicy.Od razu poczułem się jak w domu. A on od razu się domyślił, że jadę do Czeczżajewki, bo czego by szukał inostraniec w Kyrkyle. A tam sporo obcokrajowców teraz, powiedział, nawet ze Szwajcarii. Próbowałem dopytać, co oni tam robią, ale Sasza nie bardzo chciał albo umiał odpowiedzieć, powiedział, że sam zobaczę. Sprawiał wrażenie sceptycznie życzliwego, pomagał przy budowach, woził materiały traktorem. Jeszcze raz wytłumaczył drogę i kazał przekazać pozdrowienia Saszy Iwanowowi, do którego sam miałem się zgłosić po przyjeździe. Zarzuciłem plecak i ruszyłem kamienistą drogą wgłąb doliny, jako że tam już faktycznie prędzej niedźwiedzia, niż samochód na drodze spotkasz.



I tak dojechałem, ale zajęło mi to tyle czasu, że już następnym razem będzie o tym, gdzie. Dystans między pisanym a przeżywanym wciąż rośnie, jestem w Mulcie, znów nad Katunią, u podnóży najwyższych partii Ałtaju. Mam już za sobą tydzień w Askacie i wyprawę na Bieluchę, już coraz poważniej myślę o powrocie do domu. W drodze trudno znaleźć czas na pisanie, szczególnie, kiedy nie potrafi się krótko.  Teraz go trochę mam, przeszliśmy tu z rąk Olgi z Askatu do rąk Poliny, siedzimy w wynajmowanej przez nią na sezon wiejskiej chacie z podłogą wybrzuszoną w półkole, z pogiętymi ścianami i wapnem sypiącym się z sufitu. Kogut zagląda przez okno, a drogą co kilkanaście minut przejeżdża stara wosmiorka albo jeździec na koniu, wzbijając chmury pyłu. Jutro jeszcze jeden dzień, w poniedziałek wyjeżdżamy. Jeszcze nie wiem, dokąd.


05-13.09.2014