Kiedy siadam teraz do pisania i patrzę na ostatni wpis,
bierze mnie śmiech. Przez ostatnie dwa miesiące, kiedy myślałem o pisaniu,
brało mnie raczej pomieszanie, o czym, dokąd, skąd, ile. A teraz nazbierało się
już tyle tego przeżywania, że siadam biernie i
bezradnie, rozkładam ręce na klawiaturze i chichocę. Hehe, od czego by tu zacząć?
Najmocniej przepraszam, bądźmy poważni. Ciążą na mnie pewne
zobowiązania, których ku mojej własnej rozpaczy nie potrafiłem dotąd dopełnić.
Strumień zdumień został przecież okresowo dedykowany projektowi rosyjskiemu i
byłoby w dobrym tonie, żeby dopłynąć to do końca. Poza tym naprawdę chcę,
zawsze chciałem, naprawdę zawsze wszystko chciałem – zrobić, dopowiedzieć,
dokończyć. Ale wszystko płynie i kiedy się płynie z tym, potrzebna jest
cierpliwość, wytrwałość w oczekiwaniu na
postój. I w końcu przyszedł ten czas, kiedy mam go tyle. W moim busie w
Merritt, w Brytyjskiej Kolumbii, w Kanadzie, w szczerym lesie, w sennym
wygwizdowie na środku pustkowia, na opustoszałym nocą placu budowy wśród
tartaków i trocin nie mam Internetu. Ale jest trochę prądu, więc piszę,
znajdzie się w końcu połączenie, żeby to przerzucić. A po co mi Internet, skoro
mam to wszystko, co wymienione. Przede wszystkim czas, czas i przestrzeń,
cztery wymiary na własność, i piąty też, różnie go można nazywać, ale na pewno
też jest, ogromny, na własność. I bardzo chciałbym o nim, ale tu znowu
potrzebna jest cierpliwość.
Na ostatni postój stanęliśmy z Maszą w Czerdze, o trzeciej w
nocy przy Czujskim Trakcie. W oddali świeciły się jakieś lampy czy latarnie, do
nich ograniczała się ziemska widoczność. Znacznie więcej widać było na niebie,
jasnym, rozgorzałym Drogą Mleczną. Gwiazda Polarna wskazała miejsce na namiot,
kilka kroków od drogi. Rozbiliśmy go, wpełzliśmy, posnęliśmy szybko. Rano obudziłem
się dużo wcześniej niż Masza i wydobyłem się cicho na światło. Spaliśmy na
dużej łące pomiędzy szosą i rzeczką, widoczni ze wszystkich stron, ale tylko
owce zdawały się zważać. Tak bym sobie życzył, bo w rzeczywistości nikt zważał.
Zostawiłem Maszę w namiocie i wróciłem na przystanek – już tu byłem, stąd
pisałem pół roku temu, wtedy z mniejszym opóźnieniem, o Czeczżajewce (nawet zapowiadałem ten powrót do Iwanowa, do którego dziś znowu wracam). Kierowcy
zatrzymywali się pytając, czy nie podrzucić mnie do Górno-Ałtajska, a wesoły
rowerzysta w uszance, z widłami zatkniętymi za ramę i flagą rosyjską
powiewającą na przednim błotniku pedałował niefrasobliwie w porannym słoneczku.
Było dobrze po dziesiątej, kiedy zwinąłem namiot po Maszy i
ruszyliśmy do Willa i Olgi, naszych nowych gospodarzy. Kontakt do nich dostałem
jeszcze od Archeologów w Tomsku, miałem przyjechać tu miesiąc wcześniej, na początku drogi w
Ałtaj, ale wtedy przydarzyła się Czeczżajewka, a potem to wszystko inne. I tak
Will i Olga stali się ostatnim przystankiem w Rosji, tak dobrym, że zawsze
byłby za krótki, niezależnie jak długo bym nie popasał.
Niestety wiza mi się już kończyła, zostałem na tydzień z
nawiązką. I to był tydzień pozbawiony
zdumień i wydarzeń, poza dwudniowym wypadem do Czeczżajewki. Olga i Will żyją w
Czerdze od lat, przenieśli się tu z różnych stron, Olga z Moskwy, Will z Tomska.
Kiedy myślę o nich i o tym miejscu dzisiaj, z perspektywy mojego busa, wiem, że
szukali i znaleźli to samo, co ja tutaj, tyle że na dłużej. Czerga jest
maleńka, ale ma najważniejsze zaplecza konsumpcyjne (spożywczy, gospodarczy,
apteka) i kulturowe (biblioteka, kościół, światłowody i linie wysokiego
napięcia). Leży przy samym Czujskim Trakcie, na północ do Górno-Ałtajska jedzie
się godzinę. Na wschód i zachód można wsiąść na konia albo na łazika i jechać,
jechać, jechać przez las, w góry, spotykając tylko zwierzynę, najpierw hodowlaną,
potem wolną. I to był najważniejszy powód ich przeprowadzki w tę okolicę,
drugim był szeroko pojęty brak – ludzi, zgiełku, miejskiego nadmiaru. Trzecim
nie był kościół ani biblioteka, trzeciego nie było. Will i Olga są w znacznym stopniu samowystarczalni społecznie, a ich tryb życia wymaga tylko ciszy i prywatności, o
co nie trudno w Czerdze, jeśli postawić odpowiednie ogrodzenie. Oboje są rzemieślnikami z
artystycznym zacięciem, jako główne źródło dochodu wybrali mongolskie jurty,
które wykonują od szkieletu po wykończenie, z meblami, zdobieniami i jeśli
trzeba – montażem. Will jest z zawodu stolarzem, w Tomsku pracował w fabryce
mebli, aż w końcu udało mu się zaoszczędzić na tę kurną chatynkę, którą cały
czas przeobrażają. Najpierw podniósł i rozszerzył dach, tworząc jasny, przestronny
warsztat. Wchodzi się po drabinie od podwórka, ostrożnie, bo stromo, a gałęzie
jabłoni utrudniają wspinaczkę. Na górze pachnie sosną, wszystko jest miękkie i
żółte od trocin i słońca, tam powstają ludzkie domy i przedmioty ich
codziennego użytku, tam panuje Will, małomówny, skupiony mistrz dłuta, z
niełaskawym losem rozpisanym na zmarszczkach. Ale palce ma wszystkie i po
tygodniu zaczyna opowiadać, śmiać się, nawet zadawać pytania. Wyświadczył mi
największą przysługę i honor, dzieląc ze mną swoją przestrzeń pracy,
udostępniając narzędzia, korzystając z mojej pomocy przy rzezaniu umeblowania
do jurty. Tam w znacznej mierze spędziłem ten tydzień. Razem zrobiliśmy łóżko.
Olga ma swoją pracownię, okrągły domek w kącie ogrodu, obok
drugi, mniejszy, z piecem do wypalania gliny i kołem garncarskim. Masza
spędzała tam więcej czasu, zdobiły razem szczytowe koło, okno na dym i światło
w jurcie. Olga równoważy Willa wobec gości, od razu dużo mówi, dużo się
śmieje, jest duża i głośna, ale bardzo
wdzięcznie, sympatycznie, opiekuńczo. Oboje są buddystami, ich pokój do
medytacji mówi o nich więcej, niż zdania, opisywanie go tym bardziej nic by nie
dało. Sam dom jest stareńki, pogięty i obły, pobielane, sypiące się ściany,
przedwojenna podłoga, piec chlebowy. Nam przypadł w udziale gościnny stryszek w
budynku gospodarczym. Tam dużo ciszy, lektury i przemyśleń, pierwsze zderzenie
ze zbliżającym się powrotem do domu, który zaczynał pękać w fundamentach. W
ciepłe dni otwieraliśmy z Maszą drzwi, na jeden z najpiękniejszych i
najprostszych widoków, jakie miałem w życiu dla siebie. Czasem pakowaliśmy się
wszyscy czworo z piątym labradorem (zapomniałem imię. Tego jeszcze nie było.) w
łazika i jechaliśmy w góry. Czasem paliliśmy ogień i piliśmy wódkę. Czasem nic
nie robiliśmy.
I stąd poczucie, że ten postój mógłby trwać wieki. Bycie w
Czerdze z Willem i z Olgą było czystym, niewymuszonym i szczęśliwym byciem po
prostu. Stąd ten pomysł, że jestem teraz w podobnym miejscu. Po prostu ja
znalazłem je w pobliżu Pacyfiku, czy raczej ono mnie tu znalazło i przygarnęło.
I to nie jest szukanie paraleli, jak w przypadku amerykańskich i rosyjskich
pograniczników. Wystarczająco wyrazistą jest ten warsztat stolarski, który
chciałem zachować dla siebie na zawsze i ten ogromny plac budowy obok mojego
busa, gdzie spełniam swoje pragnienie pracy z drewnem.
Ale to niepotrzebny wtręt, nie na miejscu, nie na tamtym, a
tam teraz jestem bardziej. W deszczową sobotę, kilka dni przed wyjazdem, kiedy
zastanawiałem się, czy spróbować jeszcze odwiedzić Saszę w Czeczżajewce.
Niedaleko do niej z Czergi, siedemdziesiąt kilometrów, ale droga dzika, ledwie
bita, przez góry i pustać, z kilkoma wioskami, kilkunastoma domami po drodze.
Pieszo nie dojdę, stopem może być jeszcze trudniej. A dochodziło już południe,
pogoda się zepsuła, zapachniało śniegiem, mnie zaś przeziębienie trzymało pod
śpiworem w początkowym stadium rozkładu. Wszystko mi mówiło, żeby zostać,
ciepły i milczący warsztat Willa w szczególności. Ale nie zobaczyć Saszy, nie
pożegnać go, kiedy jest tak blisko? Czas leciał, więc nie pozwoliłem sobie na
dłuższe wahania, pod wpływem impulsu wrzuciłem śpiwór do plecaka i ruszyłem w
stronę właściwej drogi.
Z Czergi podchwycił mnie lokalny weterynarz, Altajec. Jechał
do krowy kilkanaście kilometrów dalej, bardzo ucieszył go fakt, że mógł tym
razem pokonać tę trasę z Polakiem. Droga była kręta, pięła się po zboczach do,
wydawałoby się, nikąd, ale nie, to był dopiero początek, weterynarz wyrzucił
mnie przy skręcie w tę ledwie bitą drogę, przez której środek zamiast pasa
biegł długi, przerywany ślad krowy srającej w truchcie. Siadłem na poboczu i
siedziałem tam trzy godziny. Raz minęło mnie stado krów z pasterzami wierzchem,
dwa razy samochód, ale żaden się nawet nie obejrzał. Tylko krowy zdarzały się
zważać, tym razem naprawdę.
Przez godzinę szurałem kamyczkiem po asfalcie tamtej
poważniejszej części skrzyżowania, grzejąc sobie nim palce w przerwach od
szurania i obserwując, jak szybko się zmniejsza. Podśpiewywałem balladę Jaskra
(„Zapachniało powiewem jesieni…”) i inne piosenki, trząsłem się z zimna i
walczyłem z przeziębieniem. Tak to wygląda, kiedy się długo czeka na okazję.
Nie, prawdę mówiąc tak to jeszcze nigdy nie wyglądało, żeby cztery godziny stać
w ciszy, szumie potoku. Te dwa auta, które nie stanęły – to naprawdę nie do
wiary. Skoro już były, to powinny stanąć. Powinno być takie prawo.
W końcu postanowiłem pójść pieszo. Kawałek przynajmniej,
zobaczyć, co jest za zakrętem. Pięknie tam było. Jesień już w zenicie, wilgotny
chłód od gór, pastwiska, nagie skały, potok. Szedłem godzinę, spacerem, słońce
było coraz słabsze. Po godzinie zacząłem wracać. Po kilku krokach nadjechał
samochód, stanął, wsiadłem.
Prowadził Vlad, z tyłu siedziała jego żona z dzieciątkiem,
jechali z Bijska do rodziców żony mieszkających w jednej z tych kilkuosobowych
wiosek w dolinie, w połowie drogi do Czeczżajewki, mniej więcej. Kiedy
wsiadłem, Vlad zapytał, czy znam taki film „Into the Wild”. Bo jak mnie
zobaczył na tej drodze, to sobie pomyślał o tym filmie i stanął. To było bardzo
miłe, szczególnie, że dla niego to spotkanie było takie wyraziste i znaczące,
że faktycznie sprawiłem mu ogromną radość tym, że dołączył na chwilę do mojej
podróży. To się czasem zdarza i nie ma w tym żadnych złych czy próżnych uczuć;
kiedy jest się na swojej drodze i tak bardzo polega się w niej na ludziach, a w
zamian za otrzymaną pomoc często ma się do zaoferowania tylko swoje
towarzystwo, uśmiech, podziękowanie. I to jest wspaniałe uczucie, kiedy się ma
tak niewiele, a dla kogoś to jest tak dużo, ktoś to potrafi docenić, ktoś tego
chce. To przecież jest szczere, niewymuszone i serdeczne, przynajmniej z mojej
strony takie jest. Niektórzy kierowcy trąbią albo pukają się w głowę, a w
smudze spalin, którą po sobie zostawiają, pobrzmiewają obelgi: „włóczęga”,
„darmozjad”, „brudas”. Można się czasem zakrztusić, ale wiatr wieje, a horyzont
szybko ich połyka. A potem zatrzymuje się taki człowiek, który po prostu chce
pomóc, wyświadczyć przysługę, albo z kimś pogadać, rozerwać się na długiej,
pustej szosie, albo posłuchać opowieści, wziąć w niej udział. I to wszystko ja
mogę zaoferować i te warunki są zawsze jasne dla wszystkich, którzy się
zatrzymują. I tak to właśnie działa, i jest w tym trochę magii.
Kiedy Vlad wysłuchał mojej skróconej opowieści, poprosił,
żebym mu wyświadczył jeszcze jedną przysługę, żebym powiedział w domu, jak już
wrócę do Polski, że Rosjanie to dobrzy ludzie, że to dobry kraj i że media i
polityka do bzdury, które nie mają znaczenia dla większości „zwykłych”,
codziennych ludzi. Odkąd wróciłem do Polski, powtarzałem to zawsze, głównie
dlatego, że takie właśnie było moje doświadczenie. Teraz robię to jeszcze raz,
w podziękowaniu, choć nie w zamian, za pomoc okazaną na obsranej, ledwie bitej
drodze przez nic, za nadłożone kilometry do samej Czeczżajewki, gdzie Vlad wysadził mnie na długo przed zmierzchem.
Zbliżając się do zabudowań nasłuchiwałem ludzkich odgłosów,
ale żadnych nie było. Zapukałem do domu Wadima i Daszy, ale byłem pewien, że
nie ma komu odpowiedzieć. W rajskiej dolinie panowała głęboka cisza, podszyta
tylko strumieniem. Nikogo. Zima wymiotła wszystkich? Latem było tu i po
sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób. Jasne, większość odwiedzających i kursantów
Integral Sustainability Education, ale wiąż kilka rodzin, kilka zamieszkałych
domów, muzyka, śmiechy, ruch. A tu taka cisza. Nagle – koń. Uwiązany pod domem
Saszy. Mają gościa? Podszedłem do drzwi, w domu cisza. Zapukałem. Odpowiedział
Sasza, „wejść”, jakby się wciąż spodziewał, że w każdej chwili ktoś może wejść.
A nikt by nie mógł, bo zostali sami z Nataszą i Agafią na pół zimy, zanim
Nikitinowie wrócą. Uściskaliśmy się porządnie i siedliśmy to czaju,
rozmawiając, jakbyśmy się wczoraj widzieli. Zima już się dla nich zaczęła, czas
izolacji, zamknięcia i koncentracji, skupienia na sobie, podróży do wnętrza.
Było to widać po Saszy, wyciszenie przypominające smutek, a może mądrość,
pokryjome wzrastanie, pokorne zasłuchanie. A koń? A konia dostali wczoraj od
sąsiadów z Basargino, kilkanaście kilometrów przez góry, w prezencie, na zimę.
Sasza przyjął go z wdzięcznością, choć koń w przeddzień śnieżnych zamieci
przysparzał dodatkowej, ciężkiej pracy – trzeba mu było zbudować koniusznię,
prowizoryczną stajnię o trzech ścianach, które chroniłyby go od wiatru i
śniegu. I Sasza zaczął ją budować rano, ale wkopał dwa słupy i ciepnął
siekierą, wrócił do domu, do pisania. I pomyślał sobie, mówi, chyba mnie
przestałeś kochać, Boże, chyba sobie ze mnie kpisz. Dajesz mi konia na zimę,
chociaż wiesz, że tydzień mi pochłonie ta stajenka, a dom nieocieplany jeszcze,
ogród nie przykryty. Chyba mnie przestałeś kochać, Boże. I wtedy ty
przychodzisz, ot tak, w odwiedziny.
Tak powiedział Sasza i ja wtedy zrozumiałem, że nie bez
powodu mnie tak rwało z Czergi, mimo pogody i choroby. Że czasem się nawet nie
wie, co można ofiarować drugiemu człowiekowi, że czasem to nie tylko
towarzystwo i podziękowanie. Zbudowaliśmy tę koniusznię we dwóch do wieczora,
we dwóch było znacznie łatwiej, moje dwa metry też ułatwiały pracę. I następnego
dnia, kiedy zostawiałem ich znowu samych z zimą, ale bez żalu ani niepokoju,
koń miał już dach nad głową.
Następnego dnia w drodze powrotnej już się obyło bez prób wytrwałości,
zacząłem iść i za pierwszym zakrętem dogonił mnie traktor, jechaliśmy razem
godzinę, 25 kilometrów ,
25 kilometrów
na godzinę. Całą drogę z głośnika nad moją głową waliło ruskie dicho, Bielyj
puch, Ona adna i takie tam. Chłopak w filcowych gumiakach, bluzie adidasa i
grubych okularach uśmiechał się i milczał, podkręcając volume. Zostawił mnie w
największej z przydrożnych wiosek, noszącej widoczne blizny po zamierzchłym
kołchozie, ruiny gospodarczych szeregowców i wieloletnich planów. Stamtąd
znowu, rozklekotana łada, dwóch sympatycznych jegomości wprost do Czergi.
Tak doskonale to wszystko pamiętam, jakby to było w ubiegłym
tygodniu. A w ubiegłym tygodniu spałem w przytułku dla bezdomnych w Penticton i
pomagałem napisać wykład o Strefie Gazy pielęgniarce Czerwonego Krzyża, a dwa
tygodnie temu mieszkałem w raju z dużą rodziną przyjaciół w Montanie, a trzy
tygodnie temu był Nowy Meksyk, Colorado i Wyoming, a cztery – Albuquerque, moja
Siostra i jej dzieci. I wcześniej jeszcze tyle rzeczy. A nie pamiętam tylko
tego przeklętego imienia labradora Willa i Olgi. Ale ono też wróci, bo w takie
miejsca zawsze się chce wracać i wraca, te miejsca są nieśmiertelne, to Domy,
które nie płoną. Są też domy, do których się wraca, choć ich już nie ma i tak
wyglądał trudny powrót z Czergi do Krakowa. I on też trwał tydzień. I o nim
będzie następnie.