sobota, 21 lutego 2015

Czerga i drzewne koneksje.

Kiedy siadam teraz do pisania i patrzę na ostatni wpis, bierze mnie śmiech. Przez ostatnie dwa miesiące, kiedy myślałem o pisaniu, brało mnie raczej pomieszanie, o czym, dokąd, skąd, ile. A teraz nazbierało się już tyle tego przeżywania, że siadam biernie i  bezradnie, rozkładam ręce na klawiaturze i chichocę.  Hehe, od czego by tu zacząć?

Najmocniej przepraszam, bądźmy poważni. Ciążą na mnie pewne zobowiązania, których ku mojej własnej rozpaczy nie potrafiłem dotąd dopełnić. Strumień zdumień został przecież okresowo dedykowany projektowi rosyjskiemu i byłoby w dobrym tonie, żeby dopłynąć to do końca. Poza tym naprawdę chcę, zawsze chciałem, naprawdę zawsze wszystko chciałem – zrobić, dopowiedzieć, dokończyć. Ale wszystko płynie i kiedy się płynie z tym, potrzebna jest cierpliwość, wytrwałość  w oczekiwaniu na postój. I w końcu przyszedł ten czas, kiedy mam go tyle. W moim busie w Merritt, w Brytyjskiej Kolumbii, w Kanadzie, w szczerym lesie, w sennym wygwizdowie na środku pustkowia, na opustoszałym nocą placu budowy wśród tartaków i trocin nie mam Internetu. Ale jest trochę prądu, więc piszę, znajdzie się w końcu połączenie, żeby to przerzucić. A po co mi Internet, skoro mam to wszystko, co wymienione. Przede wszystkim czas, czas i przestrzeń, cztery wymiary na własność, i piąty też, różnie go można nazywać, ale na pewno też jest, ogromny, na własność. I bardzo chciałbym o nim, ale tu znowu potrzebna jest cierpliwość.

Na ostatni postój stanęliśmy z Maszą w Czerdze, o trzeciej w nocy przy Czujskim Trakcie. W oddali świeciły się jakieś lampy czy latarnie, do nich ograniczała się ziemska widoczność. Znacznie więcej widać było na niebie, jasnym, rozgorzałym Drogą Mleczną. Gwiazda Polarna wskazała miejsce na namiot, kilka kroków od drogi. Rozbiliśmy go, wpełzliśmy, posnęliśmy szybko. Rano obudziłem się dużo wcześniej niż Masza i wydobyłem się cicho na światło. Spaliśmy na dużej łące pomiędzy szosą i rzeczką, widoczni ze wszystkich stron, ale tylko owce zdawały się zważać. Tak bym sobie życzył, bo w rzeczywistości nikt zważał. Zostawiłem Maszę w namiocie i wróciłem na przystanek – już tu byłem, stąd pisałem pół roku temu, wtedy z mniejszym opóźnieniem, o Czeczżajewce (nawet zapowiadałem ten powrót do Iwanowa, do którego dziś znowu wracam). Kierowcy zatrzymywali się pytając, czy nie podrzucić mnie do Górno-Ałtajska, a wesoły rowerzysta w uszance, z widłami zatkniętymi za ramę i flagą rosyjską powiewającą na przednim błotniku pedałował niefrasobliwie w porannym słoneczku.



Było dobrze po dziesiątej, kiedy zwinąłem namiot po Maszy i ruszyliśmy do Willa i Olgi, naszych nowych gospodarzy. Kontakt do nich dostałem jeszcze od Archeologów w Tomsku, miałem przyjechać  tu miesiąc wcześniej, na początku drogi w Ałtaj, ale wtedy przydarzyła się Czeczżajewka, a potem to wszystko inne. I tak Will i Olga stali się ostatnim przystankiem w Rosji, tak dobrym, że zawsze byłby za krótki, niezależnie jak długo bym nie popasał.



Niestety wiza mi się już kończyła, zostałem na tydzień z nawiązką.  I to był tydzień pozbawiony zdumień i wydarzeń, poza dwudniowym wypadem do Czeczżajewki. Olga i Will żyją w Czerdze od lat, przenieśli się tu z różnych stron, Olga z Moskwy, Will z Tomska. Kiedy myślę o nich i o tym miejscu dzisiaj, z perspektywy mojego busa, wiem, że szukali i znaleźli to samo, co ja tutaj, tyle że na dłużej. Czerga jest maleńka, ale ma najważniejsze zaplecza konsumpcyjne (spożywczy, gospodarczy, apteka) i kulturowe (biblioteka, kościół, światłowody i linie wysokiego napięcia). Leży przy samym Czujskim Trakcie, na północ do Górno-Ałtajska jedzie się godzinę. Na wschód i zachód można wsiąść na konia albo na łazika i jechać, jechać, jechać przez las, w góry, spotykając tylko zwierzynę, najpierw hodowlaną, potem wolną. I to był najważniejszy powód ich przeprowadzki w tę okolicę, drugim był szeroko pojęty brak – ludzi, zgiełku, miejskiego nadmiaru. Trzecim nie był kościół ani biblioteka, trzeciego nie było. Will i Olga są w znacznym stopniu samowystarczalni społecznie, a ich tryb życia wymaga tylko ciszy i prywatności, o co nie trudno w Czerdze, jeśli postawić odpowiednie ogrodzenie. Oboje są rzemieślnikami z artystycznym zacięciem, jako główne źródło dochodu wybrali mongolskie jurty, które wykonują od szkieletu po wykończenie, z meblami, zdobieniami i jeśli trzeba – montażem. Will jest z zawodu stolarzem, w Tomsku pracował w fabryce mebli, aż w końcu udało mu się zaoszczędzić na tę kurną chatynkę, którą cały czas przeobrażają. Najpierw podniósł i rozszerzył dach, tworząc jasny, przestronny warsztat. Wchodzi się po drabinie od podwórka, ostrożnie, bo stromo, a gałęzie jabłoni utrudniają wspinaczkę. Na górze pachnie sosną, wszystko jest miękkie i żółte od trocin i słońca, tam powstają ludzkie domy i przedmioty ich codziennego użytku, tam panuje Will, małomówny, skupiony mistrz dłuta, z niełaskawym losem rozpisanym na zmarszczkach. Ale palce ma wszystkie i po tygodniu zaczyna opowiadać, śmiać się, nawet zadawać pytania. Wyświadczył mi największą przysługę i honor, dzieląc ze mną swoją przestrzeń pracy, udostępniając narzędzia, korzystając z mojej pomocy przy rzezaniu umeblowania do jurty. Tam w znacznej mierze spędziłem ten tydzień. Razem zrobiliśmy łóżko.



Olga ma swoją pracownię, okrągły domek w kącie ogrodu, obok drugi, mniejszy, z piecem do wypalania gliny i kołem garncarskim. Masza spędzała tam więcej czasu, zdobiły razem szczytowe koło, okno na dym i światło w jurcie. Olga równoważy Willa wobec gości, od razu dużo mówi, dużo się śmieje,  jest duża i głośna, ale bardzo wdzięcznie, sympatycznie, opiekuńczo. Oboje są buddystami, ich pokój do medytacji mówi o nich więcej, niż zdania, opisywanie go tym bardziej nic by nie dało. Sam dom jest stareńki, pogięty i obły, pobielane, sypiące się ściany, przedwojenna podłoga, piec chlebowy. Nam przypadł w udziale gościnny stryszek w budynku gospodarczym. Tam dużo ciszy, lektury i przemyśleń, pierwsze zderzenie ze zbliżającym się powrotem do domu, który zaczynał pękać w fundamentach. W ciepłe dni otwieraliśmy z Maszą drzwi, na jeden z najpiękniejszych i najprostszych widoków, jakie miałem w życiu dla siebie. Czasem pakowaliśmy się wszyscy czworo z piątym labradorem (zapomniałem imię. Tego jeszcze nie było.) w łazika i jechaliśmy w góry. Czasem paliliśmy ogień i piliśmy wódkę. Czasem nic nie robiliśmy.



I stąd poczucie, że ten postój mógłby trwać wieki. Bycie w Czerdze z Willem i z Olgą było czystym, niewymuszonym i szczęśliwym byciem po prostu. Stąd ten pomysł, że jestem teraz w podobnym miejscu. Po prostu ja znalazłem je w pobliżu Pacyfiku, czy raczej ono mnie tu znalazło i przygarnęło. I to nie jest szukanie paraleli, jak w przypadku amerykańskich i rosyjskich pograniczników. Wystarczająco wyrazistą jest ten warsztat stolarski, który chciałem zachować dla siebie na zawsze i ten ogromny plac budowy obok mojego busa, gdzie spełniam swoje pragnienie pracy z drewnem.

Ale to niepotrzebny wtręt, nie na miejscu, nie na tamtym, a tam teraz jestem bardziej. W deszczową sobotę, kilka dni przed wyjazdem, kiedy zastanawiałem się, czy spróbować jeszcze odwiedzić Saszę w Czeczżajewce. Niedaleko do niej z Czergi, siedemdziesiąt kilometrów, ale droga dzika, ledwie bita, przez góry i pustać, z kilkoma wioskami, kilkunastoma domami po drodze. Pieszo nie dojdę, stopem może być jeszcze trudniej. A dochodziło już południe, pogoda się zepsuła, zapachniało śniegiem, mnie zaś przeziębienie trzymało pod śpiworem w początkowym stadium rozkładu. Wszystko mi mówiło, żeby zostać, ciepły i milczący warsztat Willa w szczególności. Ale nie zobaczyć Saszy, nie pożegnać go, kiedy jest tak blisko? Czas leciał, więc nie pozwoliłem sobie na dłuższe wahania, pod wpływem impulsu wrzuciłem śpiwór do plecaka i ruszyłem w stronę właściwej drogi.

Z Czergi podchwycił mnie lokalny weterynarz, Altajec. Jechał do krowy kilkanaście kilometrów dalej, bardzo ucieszył go fakt, że mógł tym razem pokonać tę trasę z Polakiem. Droga była kręta, pięła się po zboczach do, wydawałoby się, nikąd, ale nie, to był dopiero początek, weterynarz wyrzucił mnie przy skręcie w tę ledwie bitą drogę, przez której środek zamiast pasa biegł długi, przerywany ślad krowy srającej w truchcie. Siadłem na poboczu i siedziałem tam trzy godziny. Raz minęło mnie stado krów z pasterzami wierzchem, dwa razy samochód, ale żaden się nawet nie obejrzał. Tylko krowy zdarzały się zważać, tym razem naprawdę.






Przez godzinę szurałem kamyczkiem po asfalcie tamtej poważniejszej części skrzyżowania, grzejąc sobie nim palce w przerwach od szurania i obserwując, jak szybko się zmniejsza. Podśpiewywałem balladę Jaskra („Zapachniało powiewem jesieni…”) i inne piosenki, trząsłem się z zimna i walczyłem z przeziębieniem. Tak to wygląda, kiedy się długo czeka na okazję. Nie, prawdę mówiąc tak to jeszcze nigdy nie wyglądało, żeby cztery godziny stać w ciszy, szumie potoku. Te dwa auta, które nie stanęły – to naprawdę nie do wiary. Skoro już były, to powinny stanąć. Powinno być takie prawo.
W końcu postanowiłem pójść pieszo. Kawałek przynajmniej, zobaczyć, co jest za zakrętem. Pięknie tam było. Jesień już w zenicie, wilgotny chłód od gór, pastwiska, nagie skały, potok. Szedłem godzinę, spacerem, słońce było coraz słabsze. Po godzinie zacząłem wracać. Po kilku krokach nadjechał samochód, stanął, wsiadłem.

Prowadził Vlad, z tyłu siedziała jego żona z dzieciątkiem, jechali z Bijska do rodziców żony mieszkających w jednej z tych kilkuosobowych wiosek w dolinie, w połowie drogi do Czeczżajewki, mniej więcej. Kiedy wsiadłem, Vlad zapytał, czy znam taki film „Into the Wild”. Bo jak mnie zobaczył na tej drodze, to sobie pomyślał o tym filmie i stanął. To było bardzo miłe, szczególnie, że dla niego to spotkanie było takie wyraziste i znaczące, że faktycznie sprawiłem mu ogromną radość tym, że dołączył na chwilę do mojej podróży. To się czasem zdarza i nie ma w tym żadnych złych czy próżnych uczuć; kiedy jest się na swojej drodze i tak bardzo polega się w niej na ludziach, a w zamian za otrzymaną pomoc często ma się do zaoferowania tylko swoje towarzystwo, uśmiech, podziękowanie. I to jest wspaniałe uczucie, kiedy się ma tak niewiele, a dla kogoś to jest tak dużo, ktoś to potrafi docenić, ktoś tego chce. To przecież jest szczere, niewymuszone i serdeczne, przynajmniej z mojej strony takie jest. Niektórzy kierowcy trąbią albo pukają się w głowę, a w smudze spalin, którą po sobie zostawiają, pobrzmiewają obelgi: „włóczęga”, „darmozjad”, „brudas”. Można się czasem zakrztusić, ale wiatr wieje, a horyzont szybko ich połyka. A potem zatrzymuje się taki człowiek, który po prostu chce pomóc, wyświadczyć przysługę, albo z kimś pogadać, rozerwać się na długiej, pustej szosie, albo posłuchać opowieści, wziąć w niej udział. I to wszystko ja mogę zaoferować i te warunki są zawsze jasne dla wszystkich, którzy się zatrzymują. I tak to właśnie działa, i jest w tym trochę magii.
Kiedy Vlad wysłuchał mojej skróconej opowieści, poprosił, żebym mu wyświadczył jeszcze jedną przysługę, żebym powiedział w domu, jak już wrócę do Polski, że Rosjanie to dobrzy ludzie, że to dobry kraj i że media i polityka do bzdury, które nie mają znaczenia dla większości „zwykłych”, codziennych ludzi. Odkąd wróciłem do Polski, powtarzałem to zawsze, głównie dlatego, że takie właśnie było moje doświadczenie. Teraz robię to jeszcze raz, w podziękowaniu, choć nie w zamian, za pomoc okazaną na obsranej, ledwie bitej drodze przez nic, za nadłożone kilometry do samej Czeczżajewki, gdzie Vlad wysadził mnie na długo przed zmierzchem.



Zbliżając się do zabudowań nasłuchiwałem ludzkich odgłosów, ale żadnych nie było. Zapukałem do domu Wadima i Daszy, ale byłem pewien, że nie ma komu odpowiedzieć. W rajskiej dolinie panowała głęboka cisza, podszyta tylko strumieniem. Nikogo. Zima wymiotła wszystkich? Latem było tu i po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób. Jasne, większość odwiedzających i kursantów Integral Sustainability Education, ale wiąż kilka rodzin, kilka zamieszkałych domów, muzyka, śmiechy, ruch. A tu taka cisza. Nagle – koń. Uwiązany pod domem Saszy. Mają gościa? Podszedłem do drzwi, w domu cisza. Zapukałem. Odpowiedział Sasza, „wejść”, jakby się wciąż spodziewał, że w każdej chwili ktoś może wejść. A nikt by nie mógł, bo zostali sami z Nataszą i Agafią na pół zimy, zanim Nikitinowie wrócą. Uściskaliśmy się porządnie i siedliśmy to czaju, rozmawiając, jakbyśmy się wczoraj widzieli. Zima już się dla nich zaczęła, czas izolacji, zamknięcia i koncentracji, skupienia na sobie, podróży do wnętrza. Było to widać po Saszy, wyciszenie przypominające smutek, a może mądrość, pokryjome wzrastanie, pokorne zasłuchanie. A koń? A konia dostali wczoraj od sąsiadów z Basargino, kilkanaście kilometrów przez góry, w prezencie, na zimę. Sasza przyjął go z wdzięcznością, choć koń w przeddzień śnieżnych zamieci przysparzał dodatkowej, ciężkiej pracy – trzeba mu było zbudować koniusznię, prowizoryczną stajnię o trzech ścianach, które chroniłyby go od wiatru i śniegu. I Sasza zaczął ją budować rano, ale wkopał dwa słupy i ciepnął siekierą, wrócił do domu, do pisania. I pomyślał sobie, mówi, chyba mnie przestałeś kochać, Boże, chyba sobie ze mnie kpisz. Dajesz mi konia na zimę, chociaż wiesz, że tydzień mi pochłonie ta stajenka, a dom nieocieplany jeszcze, ogród nie przykryty. Chyba mnie przestałeś kochać, Boże. I wtedy ty przychodzisz, ot tak, w odwiedziny.
Tak powiedział Sasza i ja wtedy zrozumiałem, że nie bez powodu mnie tak rwało z Czergi, mimo pogody i choroby. Że czasem się nawet nie wie, co można ofiarować drugiemu człowiekowi, że czasem to nie tylko towarzystwo i podziękowanie. Zbudowaliśmy tę koniusznię we dwóch do wieczora, we dwóch było znacznie łatwiej, moje dwa metry też ułatwiały pracę. I następnego dnia, kiedy zostawiałem ich znowu samych z zimą, ale bez żalu ani niepokoju, koń miał już dach nad głową.





Następnego dnia w drodze powrotnej już się obyło bez prób wytrwałości, zacząłem iść i za pierwszym zakrętem dogonił mnie traktor, jechaliśmy razem godzinę, 25 kilometrów, 25 kilometrów na godzinę. Całą drogę z głośnika nad moją głową waliło ruskie dicho, Bielyj puch, Ona adna i takie tam. Chłopak w filcowych gumiakach, bluzie adidasa i grubych okularach uśmiechał się i milczał, podkręcając volume. Zostawił mnie w największej z przydrożnych wiosek, noszącej widoczne blizny po zamierzchłym kołchozie, ruiny gospodarczych szeregowców i wieloletnich planów. Stamtąd znowu, rozklekotana łada, dwóch sympatycznych jegomości wprost do Czergi.


Tak doskonale to wszystko pamiętam, jakby to było w ubiegłym tygodniu. A w ubiegłym tygodniu spałem w przytułku dla bezdomnych w Penticton i pomagałem napisać wykład o Strefie Gazy pielęgniarce Czerwonego Krzyża, a dwa tygodnie temu mieszkałem w raju z dużą rodziną przyjaciół w Montanie, a trzy tygodnie temu był Nowy Meksyk, Colorado i Wyoming, a cztery – Albuquerque, moja Siostra i jej dzieci. I wcześniej jeszcze tyle rzeczy. A nie pamiętam tylko tego przeklętego imienia labradora Willa i Olgi. Ale ono też wróci, bo w takie miejsca zawsze się chce wracać i wraca, te miejsca są nieśmiertelne, to Domy, które nie płoną. Są też domy, do których się wraca, choć ich już nie ma i tak wyglądał trudny powrót z Czergi do Krakowa. I on też trwał tydzień. I o nim będzie następnie.