poniedziałek, 29 grudnia 2014

Granice: tolerancji, wytrzymałości, człowieczeństwa. I inne.

Pospieszyłem się. Podróż do Stanów i z powrotem do Toronto zajęła mi jeden dzień. Spotkanie ze służbą graniczną Stanów Zjednoczonych przypomniało mi, że nie można się tak spieszyć, że trzeba po kolei, że najpierw trzeba dokończyć pewien spacer. Potem przyjdzie czas na porównanie tych dwóch paralelnych sytuacji z imperialnymi pogranicznikami w rolach głównych.


To zdjęcie zrobione jest spod lednika u ścian Bieluchy, lodowcowego źródła Akkemu, który na pierwszym i drugim planie tworzy rozle- i trzęsawiska, na trzecim widać zaś Akkemskoe ózero. Na kraniuszku jeziora chowają się drobne, skąpe zabudowania pograniczników, ratowników, meteorologów, turystow i innych dziwaków, widać je całkiem nieźle u Googla. Jako miłośnik perspektywy planetarnej zachęcam do eksplorowania takiego podglądu.  Na tym zdjęciu na przykład widać koniuszek jęzora w prawym dolnym rogu i spływający z niego drobną strużką wiecznie nowonarodzony Akkem. Na górze ekranu zaczyna się jezioro. Jak się trochę pomniejszy obraz można zobaczyć je w całości, a po dolnej stronie szczyt Bieluchy. Jak się pomniejszy jeszcze bardziej, otrzymamy całe 50 kilometrów doliny Akkemu z równoległą doliną Kuczerli. Na północy drogę P373 biegnącą przez Tiungur (na mapie brak) wzdłuż Katuni z zachodu na wschód, która wygląda, jakby była przejezdna, a wcale nie jest, w rzeczywistości kończy się gdzieś na wysokości ujścia Akkemu. Dalej na wschód, aż do drogi M52 - traktu czujskiego, można iść pieszo albo czołgać się quadami.
A wracając do zdjęcia zamieszczonego powyżej, to pomiędzy drugim, a pierwszym planem, na przełomie rozlewisk, leży maleńka czasownia.


Duża kapliczka, cerkiew bez ołtarza, miejsce częściej modlitwy, niż liturgii, ostatni przystanek na drodze do Szczytu, koniec tej drogi dla Ałtajców, którzy dalej już nie mogą i miejsce pożegnania szamanów z ludzkim światem. Większość ikon wiszących w czasowni była wyniesiona na szczyt Bieluchy przez alpinistów, napromieniowana jasnym, świętym śniegiem skrzącym się w pełnym słońcu, natchniona wiatrem zawodzącym na wysokościach, otaczana czcią i troską. Dwie spośród ikon wyhaftowała żona Walentina, 


Walentin zapalił dwie cieniutkie świeczki i wetknął je w piasek żeliwnych mis, ja zapaliłem trzecią. Przez te kilka minut ognia kapitan trwał w milczącej, skupionej modlitwie. Wydawało się, że nie widzi sprzeczności między pokorną modlitwą w pokłonie przed dziesiątkami świętych spoglądających nań surowo lub z sympatią, a bezrefleksyjną medytacją na gołej skale przed Trzema Szczytami. Wydawało się to słuszne. Zależało mu na tym, żebym poczuł genius tego loci, żebym zostawił imiona na dwóch kartkach modlitewnych, z intencją o zdrowie dla żywych i o spokój dla umarłych, żebym przyklęknął. Przyklęknąłem. 

Spędziliśmy te kilka minut ognia wspólnie, pogrążeni  w swoich bliskich i bliscy sobie, na tych czterech metrach kwadratowych świątyni. Po wyjściu na zewnątrz Walentin wyciągnął coś z plecaka i podał mi, zielony, zwinięty materiał, bawełniane podsztalniki, służbowe kalesony, bo jak można spać na takim mrozie bez kalesonów. Byliśmy już dawno sami, nikt tego nie widział i nikt nie mógłby, służba nie drużba, nie wolno się spoufalać. Ale spoufalenie to co innego niż zaufanie, a drużba jest zawsze możliwa po służbie albo poza zasięgiem jej wzroku. Tam otaczało nas tylko życzliwe niebo.

Wyszliśmy dalej, Walentin znalazł sobie nowy głaz izolacji, ja poszedłem sam do źródeł Akkemu. W czasie, kiedy byliśmy w czasowni, chmury zeszły z głównej grani i trzeci spośród szczytów Bieluchy, Korona Altaju, leżała na wyciągnięcie ręki. Odebrałem to jako zaproszenie.


Spacer do źródła trwał długo, po piarżystych zboczach nad rozlewiskiem do spadającego ostro strumienia, po nim w górę, do półokrągłej, lodowej pieczary, z której w każdej sekundzie wypływała, i wypływa nawet teraz, woda, która w każdej sekundzie stawała i staje się teraz Akkemem, Katunią, Obem, Morzem Karskim i światowym oceanem, a za jakiś czas chmurą, rośliną, człowiekiem. Wszyscy jesteśmy tą samą wodą, a zaczyna się ona również u tego lednika. Ilość wody na Ziemi jest od zawsze taka sama, woda, z której się składamy, to ta sama woda, te same cząsteczki, które były kiedyś częścią Wszechoceanu, woda, z której robimy herbatę, była pita przez miliony stworzeń przed nami. Tamta tamtego dnia, wyzwolona z wieloletniego lodu, jeszcze żywiej opowiadała tę historię, grzechocząc po kamieniach i szumiąc połyskliwie w mroźnym końcu lata, w cichym popołudniu września, przed śnieżną zamiecią innych wód.



Śnieg zaczął sypać, kiedy doszliśmy do stróżówki. Zacząłem zwijać namiot, Walentin postawił wodę. Było już późno, robiło się biało, a potem powoli, powolutku, szaro. Próbował mnie przekonać, żebym został jeszcze jeden dzień, ale tym razem chciałem wypełnić plan, wrócić piątego dnia w obszar zasięgu mobilnego, dać znać, że żyję, nie dawać niepotrzebnych powodów do zmartwień, nawet, jeśli nikt już o to wtedy nie dbał. Pożegnaliśmy się. Na chwilę, bo zaraz mieliśmy się spotkać, w poniedziałek w Ust-Koksie, kiedy Walentin kończył zmianę, a ja miałem stawić się na przesłuchanie w sprawie naruszenia strefy granicznej. Jeszcze raz objaśnił mi, co mam mówić i jak to zrobić, żeby wyszło gładko i przyjemnie, jak trafić do siedziby straży, na jaki wydatek się przygotować. Zaklął mnie jeszcze raz, żebym przypadkiem tego nie lekceważył, bo mnie cofną z granicy, jak będę wracał do domu. Czaju popiliśmy, grieczka dla krzepy i do zobaczenia, w drogę.


Zbiegałem wszystkiego może dwie i pół godziny, zanim zrobiło się ciemno. Po drodze mijałem uchodzące przed zimą grupki turystów, rozbijające przy szlaku swoje namiotowe fortece. Popijałem gorącego czaju przy cudzych ogniskach i szedłem jeszcze dalej. Podobno przodem szła grupa alpinistów, których mijałem wcześniej przy ledniku, postanowiłem ich dojść. Ilja natchniony jogin, Prokok Ilja, rozbił dziś namiot niżej w stronę dolin, niż mieszkał przez ostatnie trzy tygodnie. Dzień wcześniej wystraszyły go nocą szukające ostatnich słodyczy konie, myślał, że to niedźwiedzie przyszły go pożegnać, a dziś śnieg pokrywał jego zielony namiocik i zielony zagajnik świerkowy nad strumieniem. Poprosił, żeby zrobić mu zdjęcie, prorocy też miewają fejsbuka, a jego ałtajska przygoda też dobiegała właśnie końca. 



Godzinę od niego trafiłem na alpinistów. Rozbijali obóz w zakolu Akkemu. Palili ogień. Woda na tłusty, treściwy barszcz zaczynała się grzać. Przyniosłem ogromny pień wyschłego świerka w kilku częściach, dzięki czemu i brodzie zostałem ochrzczony polskim niedźwiedziem. Znalazło się miejsce i porcja dla mnie. Długo w noc rozmawialiśmy o paradoksach naszej sytuacji, o historycznych zaszłościach i przypadłosciach językowych, o Nowosybirsku i o Krakowie, o podróżowaniu, o Rosji, o przetrwaniu i następnie trwaniu, aż do następnego przetrwania. 


Noc była zimna. Rano nie zwinąłem się pierwszy, ale szybko przeskoczyłem wszystkich, którzy wyszli przede mną, miałem leciutki plecak i dużo energii, trucht na zmianę z szybkim krokiem był najlepszą drogą powrotu. Śnieg topniał w miarę schodzenia, słońce grzało wprost proporcjonalnie. Przy Trzech Brzozach ugotowałem i zjadłem ostatni obiad, kaszę jaglaną z kalmarami z puszki. Przy ostatnim jabłku alpiniści zaczęli się schodzić, w tym miejscu miał ich odebrać terenowy transporter wojskowy z bazy turystycznej w Tiungurze. Ja pobiegłem dalej, na przełęcz Kuzuiak, by przeskoczyć ją znowu, tym razem od południowej strony. Przy ostatnim podejściu minął mnie transporter jadący po alpinistów, półtorej godziny później dogonił mnie w swojej drodze powrotnej już na tamtym ostatnim, urokliwym płaskowyżu, z którego zdjęcia wrzucałem w listopadzie i który wrzucam teraz znowu:


Ałtajski kierowca zatrzymał się koło mnie, kazał wskakiwać na pakę i razem z riebiatą przeszliśmy Katuń przy zerwanym moście w Kuczerle. Riebiata zostali na nocleg w bazie, dolina już ciemniała, ale Ilja jechał dalej, więc wyszliśmy na drogę razem. Wracaliśmy rozklekotaną nyską z dwoma elektrykami, potem zabrał nas jakiś chłopak, Ilję wysadził gdzieś po drodze, a mnie gdzieś w Mulcie, nie wiem kto i gdzie, była już ciemna noc i już spałem, kiedy dotarłem do chatki z Poliną i z Maszą, do tej powykręcanej, spróchniałej izdebki przyklejonej do pejzażu jak kiczowaty magnes do lodówki. Miałem piwo, było mi ciepło, spałem na znajomym już, ciepłym kawałku podłogi, jak dziecko. 



Jeszcze dwie noce tak spałem, jeszcze dwa dni byłem w okolicy. To były ciche dni, spokojne, dobre.

Trzeciego dnia ruszyliśmy do Ust Koksy, na spotkanie z przełożonymi Walentina. Oczywiście droga była jakaś, poranek był jakiś, obiad w wykwintnej stołówie w centrum miasteczka był jakiś, ale wczorajszy incydent na granicy Stanów Zjednoczonych pcha mnie od razu do sporych koszarów służby granicznej Federalnej Służby Bezpieczeństwa ust-koksinskiego raiona. Strażnik przy bramie wjazdowej sprawdził powiestkę, wezwanie, wykonał telefon, kazał czekać. Zaraz wyszedł po mnie Walentin i potem nie odstępował mnie już na krok. Czuwał nade mną jak przyjaciel, druh prawdziwy. Rudy portier wprowadził nas do małego pomieszczenia, w którym czekało na mnie dwóch oficerów. Jeden w wieku wnuczym dojrzałym, z siwą łysiną, w granatowym mundurze z wieloma odznaczeniami, belkami, gwiazdkami, dostojny i wykształcony. Drugi w skórzanej kurtce, kraciastej koszuli, młodszy, pod pięćdziesiątkę, ciekawy i dociekliwy. Dobry policjant i zły policjant,  czasem mądry detektyw i jego głupi partner, ale obaj dobrzy i mądrzy. Zasiedliśmy do stołu. 



W pierwszych pytaniach wisiała jakaś rezerwa, po co przyjechałem, czego szukam, czemu nie miałem przepustki, czy byłem w wojsku, czy znam języki, czy znam kogoś, kto był w wojsku, czy szpieguję lub sabotuję. Potem ja też zacząłem zadawać pytania i tak nawiązała się ponad dwugodzinna rozmowa o historii Słowian, o historiach geopolitycznych Europy, Polski i Rosji, o wzajemnych stosunkach. W czasie tej rozmowy dobry policjant coraz bardziej się otwierał i coraz bardziej mnie lubił, a ja coraz bardziej się otwierałem i coraz bardziej lubiłem ich obu. Zły policjant miał chyba zresztą podobne odczucia. Pytali o studia, o podróżowanie, autostop, wrażenia z Rosji, pociągi w Polsce, o transformację. Jeśli chodzi o formalności, dostałem mandat na 100 rubli (9 złotych), bo mniej się nie dało. Dobry policjant poprosił mnie, żebym się zastanowił nad pracą w administracji państwowej albo w lokalnych władzach i żebym nigdy nie był kelnerem Zachodu. Mówił o brutalności i barbarzyństwie Rosjan, widocznych na tle niemieckich porządków i innych ładów europejskich lub eurocentrycznych, z amerykańską hybrydą włącznie. Mówił narowistości i pokorze swojego narodu, o szorstkiej skórze i gładkiej duszy. O Rosjanach i Słowianach, o nas wszystkich żyjących na tej ogromnej przestrzeni euroazjatyckiego kontynentu. Dało się wychwycić w tych rozmowach frazeologię i ton zmieniającej się przez długie lata jego życia propagandy, ale czasem była to propaganda przekuta na rzeczywistość, realne życie ludzi. Zrobiłem podczas tej rozmowy sporo notatek, co obejrzeć, co przeczytać, co sprawdzić, czego się jeszcze dowiedzieć. Na wolność wychodziłem uśmiechnięty przez całą twarz, rozmowa była czystą przyjemnością, język po tylu tygodniach ruchu pobrzmiewał już Wiśniowym sadem, czułem dobre intencje i serdeczność od tych dwóch mężczyzn, a obecność Walentina za moimi plecami dodawała mi pewności. 

Masza musiała poczekać tych parę godzin, ostatecznie na drodze stanęliśmy u progu zmierzchu. Żaden samochód się nie zatrzymał, więc poddałem się namowom, żeby wsiąść w autobus, zamiast rozbijać namiot. Po 6 godzinach jazdy o 3 w nocy pod Czergą musieliśmy szukać miejsca na namiot po ciemku. znalazło się, noc była ciepła. Poranek już w innym miejscu. 

-----------------------------------------------

Bo tymczasem wracam na granicę amerykańską. W London zatrzymałem Angelę, 46-letnią Kanadyjkę z niewinną historią kryminalną, niejasnymi papierami emigracyjnymi i bardzo długim, pokręconym życiorysem. Zanim wpuściła mnie do auta, wypytała o narkotyki, broń, wizę, cel podróży. Stwierdziła, że chyba po prostu mam duże oczy i nie jestem groźny, więc mogę przejechać granicę z nią, ona jedzie tylko po zimowe opony, bo wszystko w Stanach tańsze. Nie bała się mnie zabrać, zawsze bierze autostopowiczów, wcześniej miała psa, a teraz wozi to - To - powiedziała wyciągając ogromny młotek spod siedzenia i uśmiechając się do mnie dobrodusznie. Bała się, że to jej nie wpuszczą do paszczy i będę musiał jakoś sobie radzić sam, pieszo, na moście u ujścia rzeki St. Clair do jeziora Michigan, na przejściu samochodowym bez przejścia dla pieszych, w Sarnia, Ontario/Port Huron, Michigan. Ale to ona musiała radzić sobie ze mną, ja okazałem się problemem. Nie dość, że byłem autostopowiczem, to jeszcze z Polski, z tego kraju gdzieś tam, no, tego, co tylu emigrantów nam przysporzył. Już ich dużo, zawsze ich było dużo, a jeszcze więcej chce się nielegalnie zakraść do tego konsumpcyjnego El Dorado. Ja też na pewno przeszedłem skomplikowaną procedurę aplikacyjną i spędziłem miesiąc w Toronto po to, żeby móc się nielegalnie wyprowadzić do USA. Na pewno miałem jakiś związek ze strzelaniną na granicy w Detroit przed tygodniem. Być może nawet chciałem wykorzystać i zabić tę bogu ducha (a komuś tam odszkodowanie) winną obywatelkę Kanady, niegdyś mężatą z Amerykaninem, wcześniej i później z innymi mężczyznami, matkę dwójki dzieci, poszkodowaną na zasiłku socjalnym. Najpierw zostałem przesłuchany przez życzliwą panią oficer, potem zakuty w kajdanki i przeszukany przez dwóch innych służbistów, którzy pytali o to gdzie kupiłem takie spodnie i czy moje włosy są prawdziwe. Na pytanie o najgorszą sytuację, jaka przydarzyła mi się podczas moich podróży odpowiedziałem, że to właśnie sytuacja bieżąca. Odmówiono mi wjazdu do USA mimo wizy, za którą zapłaciłem pół tysiąca złotych i mimo pozwolenia na pracę w Kanadzie, która jest na pewno lepszym miejscem do pracy, szczególnie w przypadku posiadania pozwolenia. Mimo to wyrzucono wszystko z mojego plecaka, ściągano mi buty, kazano czekać, aż stary sprzęt do ściągania odcisków palców zacznie działać. Zaczarowane Stany Zjednoczone nie pozwoliły sobie na ryzyko dopuszczenia mnie do swoich tłustych bebechów. Miałem scyzoryk w plecaku, za mało gotówki i brak biletu wyjazdowego, więc na pewno chciałem się wśliznąć do chicagowskiego rynsztoka i parać się drobnymi przestępstwami, by jakoś związać koniec z końcem w bejsmentach polskiego Jackowa. Pocieszyli mnie, że tym razem przynajmniej moja wiza nie zostanie anulowana i odesłali z powrotem rozklekotaną mazdą za czterysta dolarów

W amerykańskiej bazie danych na pewno już znajduje się hiperlink pomiędzy mną a Angelą, z którą wróciłem na kanadyjską stronę i dalej do London, do jej domu. Potem wyszło na jaw, że Angela wcale nie jechała na zakupy, a była właśnie na swoim zakręcie, w drodze po amerykańskie sny, więc gdyby nas puścili, to prawdopodobnie pojechalibyśmy razem aż do Albuquerque z naszym młotkiem i scyzorykiem, jak Bonnie i Clyde. Niewykluczone, że jeszcze pojedziemy, teraz się znamy już całkiem nieźle, nikt jej nie zarzuci, że bierze obcych z drogi, mają tę informację w swoich komputerach, już raz byliśmy sobie obcy, drugi raz się nie da. Tymczasem wpadliśmy do rezerwatu Indian Onaida po fajki i garnki czy też krzesła i już bez grama stresu dotarliśmy do jej domu. Spędziliśmy ze sobą prawie cały dzień, więc byłoby co opowiadać, ale to już innym razem, pewnie będzie okazja. 
Na razie wniosek z tych wszystkich historii jest taki, że są dobrzy i źli ludzie na całym świecie, ale jak straż graniczna, to tylko w Rosji. 

Jak przechodziłem granicę rusko-łotewską, zadeklarowałem 8 paczek papierosów. Okazało się, że można dwie, ale jechałem z dwiema osobami w samochodzie, więc celnik zasugerował: "Weźmiesz dwie, dwie koleżanka i kolega dwie, a pozostałe dwie ja wezmę". I wziął, w kieszeni schował sobie. 

piątek, 26 grudnia 2014

That ship has already sailed... So to speak.

Naprawdę od dłuższego czasu usiłuję złapać oddech i wrócić do kapitana Deriakowa. Tak często już wychodzę na ten spacer, już stoję w drzwiach i o niczym innym nie marzę, jak tylko przejść jeszcze raz tę trasę przez Jezioro Górskich Duchów, i dalej przez Ust Koksę do warsztatu stolarskiego w Czerdze, i jeszcze całą tę odległą drogę powrotną. I zrobię to na pewno, ale jeszcze nie dziś.

Dziś przygotowuję nową trasę. W Polsce świt już dawno pojaśniał, a ja dalej wpatruję się w nazwy miast i projektuję ten przebieg, od Siostry do Siostry. Toronto, Detroit, Fort Wayne, Indianapolis, Saint Louis, Springfield, Tulsa, Oklahoma City, Amarillo, Albuquerque. Albo Michigan, Indiana, Illinois, Missouri, Oklahoma, Teksas, Nowy Meksyk. To już zupełnie nowy Meksyk, jak to się mówi o poważnych awanturach. Życie ostatnio stanęło mi dęba, więc co mogę zrobić innego, jeśli nie spiąć ostrogi i puścić je galopem. Into the setting sun, little boy. Zimowa podróż przez Stany to najlepszy prezent, jaki mogę sobie zrobić na Nowy Rok. Nowy Meksyk.

Trzy tygodnie w Mississaudze to wciąż bieżąca historia. Pierwsze takie święta, pierwsze od dawna święta z Siostrą, od bardzo dawna. Wcześniej szybka regeneracja portfela na polskiej konstrakszyn i tyle ludzi, tyle ludzi, tyle historii i miejsc. Bardzo dobrze tu jest, ludzie się uśmiechają, są dla siebie mili, pomagają sobie. Są bogaci i nie mają zmartwień, jakie przypadają w udziale zdecydowanej większości populacji naszej Planety. Niestety, zdają się tego nie doceniać lub nie zdawać sobie z tego sprawy. Ale przynajmniej są radośni.

Rower w Mississaudze to kuriozum, dziwniej na ulicy wygląda już tylko pieszy. Rower odbierałem na tej samej ulicy, na której mieszkam, jednak było to 20 kilometrów dalej. No dziwne, żebym się pieszo wybrał. Rower wybrał mnie przypadkiem przez Internet, a wraz z nim przyszedł pan Adam ze swoją piękną historią i piękną żoną. Dostałem od niego znacznie więcej, niż magiczną skrzynkę z narzędziami na początek solidnego życia w Kanadzie.

Pan Adaś mówi, że bez telefonu, kredytu i samochodu w Kanadzie się nie da. Nie mam samochodu i nie będę go miał, kredytu co prawda też nie, ale samochód to faktycznie warunek sine qua non tutejszego uporządkowanego, wygodnego życia. Ale że rozwój wydarza się poza sferą komfortu, nie narzekam na bezruch. Miałem okazję wypaść na pół dnia na 200 kilometrów za miasto, na "cottage country" z moim pracodawcą i człowiekiem-bratem-łatą. Historie Polonii są równie ekscytujące, co historie Polski, niestety mniej znane, skazane na emigrację bez gracji. Najwięcej poznałem Polaków, którzy przyjechali tu w okolicach stanu wojennego lub trochę później, ale niedaleko trzeba szukać, żeby spotkać kogoś z innych lat, sprzed wojny, z czasów stalinowskich, z ostatniej dekady. Polaków w ogóle nie trzeba szukać, w Mississaudze spotyka się ich na każdym kroku, na każdym rogu i na każdej plazie z polskim dentystą, piekarzem albo prawnikiem. I każdy z nich przyjechał tu z jakiegoś powodu, z jakiegoś powodu nie wrócił, z jakiegoś powodu jego dzieci wciąż mówią po polsku. Te powody to m.in. powody podróżowania.

Odległości są podobne, jak na Syberii, tylko miasta bardziej płaskie i rozlewne, jak płytkie kałuże przy brzegach Wielkich Jezior. Zresztą poza tym nic nie jest podobne. W mieście jest bardzo dużo wiewiórek, podobno oposów i szopów praczy też, jak dotąd widziałem tylko jednego rozjechanego przy drodze. Ale te wiewiórki właściwie nie znikają z pola widzenia i potrafią zmienić w miły spacer nawet najbardziej śmierdzącą wyprawę wzdłuż głównej ulicy w godzinach szczytu. Spacer to jednak bardzo wyjątkowe słowo w kontekście tego miasta. Jedyne miejsca, gdzie ludzie naprawdę używają swoich nóg do przemieszczania się, to centra handlowe i hipermarkety, i parkingi przy sklepach, ale dojść tylko do najbliższego wejścia, pod kolejne trzeba już podjechać. Komuś może się to wydawać normalne, ale zdumieć się też można.

Mógłbym powiedzieć o tym więcej, tyle że tu już niebawem zacznie świtać, jutro dużo pakowania. Zdjęć nie ma, z poprzednim aparatem rozstałem się już na dobre, a mój Nikon na dobre i na złe jest drogim i krnąbrnym wychowankiem. Droga, którą muszą pokonać jego zdjęcia między rzeczywistością a internetem jest o wiele bardziej złożona. Mam za to nadzieję na dobre efekty ponownej współpracy, zawsze takie były. Nokia też jest na N, ale to Nic Nie znaczy. Może tyle:

 Tyle w Down Town Toronto.


 Tyle w życiu codziennym.

Tyle w zawodowym.

 I tyle tego jeszcze, że w gruncie rzeczy wcale takie Nic.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

O tym, czego trzeba, żeby pisać blog, cz. II

Nie mogę teraz nic zrobić, żeby napisać kontynuację spaceru z Walentinem do czasowni i lednika sprzed TRZECH MIESIĘCY. Trzy miesiące to nie żarty i nawet jeśli nic z Rosji nie przepadło, to od dłuższego czasu nie ma na nią miejsca.

Przed chwilą zapytałem Googla maps jak się dostać z Prospektu Mira w Tomsku na skrzyżowanie Dixie i Queensway w Missisagua Ontario i  nawet on tego nie ogarnia. Niby wie o istnieniu samolotów, ale trudno powiedzieć jakie to samoloty, czy nawet jaka to jest odległość. 19 i pół godziny powiada, ale może być też jedenaście, jeśli brać za kryterium rozpiętość stref czasowych. Bo kiedy na przykład ja jem fisherman's pie w najstarszej kanadyjskiej gospodzie nad Niagarą, kapitan Walentin Deriakow przytula swoją dobrą twarz do poduszki, pochrapując przez półotwarte usta w koszarach jednostki przygranicznej w Republice Ałtaj. A kiedy ja śpię, Olga odśnieża podwórko w Askacie.
A kiedy wziąć jeszcze pod uwagę trzy i pół miesiąca, czyli czas jaki droga z Tomska do tego tu oto bejsmentu zabrała mnie, to dostaniemy grubo ponad dwa i pół tysiąca godzin czystego życia. I naprawdę, o niczym innym nie marzę, jak tylko wybrać się na spacer z Walentinem. Niestety jest już dawno zima, halo, szlaki pozamykane.

A tutaj miałem zwolnić i złapać chwilę oddechu na pozamykanie spraw i porządne przygotowanie nowych, ale to się chyba nie może udać. Otwarcie na Rosję to nieustanne otwarcie na różne strony świata, na różnych jego poziomach, na różne sposoby i w rozmaitych trybach. To życie, które przychodzi samo i zajmuje całą przestrzeń w pokoju, bez pytania o pozwolenie i bez uprzejmej wdzięczności. To takie życie w płynie, w pływie. Nie bez powodu to miejsce nazwane zostało strumieniem już w Portugalii, a jego twórcą jest między innymi Andres Drifter, użytkownik facebooka z południowej Polski.

Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że to wszystko nie ma większego sensu, szczególnie, jeśli byłby pozbawiony kontekstu wszystkich dotychczasowych fal strumienia zdumień. Nie namawiam do odnajdywania w tym sensu, choć o to również w całej zabawie chodzi. Dziś nie będę wracał do Rosji, nie będę też pisał dużo o gigantycznych ulicach i monstrualnych megamarketach, o setkach kilometrów kwadratowych parterowej zabudowy Greater Toronto Area, zamieszkanej przez miliony ludzi w tym setki tysięcy Polaków. Zamiast tego podzielę się jednym z najgłębszych sensów, jakie udało mi się dostrzec w przeciągu ostatnich dwóch i pół tysiąca godzin pilnej obserwacji. Szczególnie, że temat również wiąże się z wodą.

W książkach Kena Wilbera nie brak głębokich sensów, przez wiele godzin się o tym ostatnio przekonywałem i wciąż się o tym przekonuję. W "Niepodzielonym" jest taki fragment poświęcony postaci Świadka.To stan świadomości osiągany poprzez medytację, ale posiadający odniesienie również w życiu codziennym;  ten stan Wilber opisuje między innymi jako spoczywanie na milczącym dnie oceanu i obserwowanie ze spokojnego dystansu sztormów i burz szalejących na powierzchni. To nawałnice ego, wszystkich przyzwyczajeń, ograniczeń i oczekiwań, jakie w sobie tworzymy funkcjonując w kulturowej codzienności. Świadek nie ma i nie chce mieć na nie wpływu, choć jest w nich zanurzony i przeżywa je w sposób bezpośredni. Emocje, które przeżywa Świadek, nie są nim, ponieważ on zdaje sobie sprawę z ich istnienia i poddaje je obserwacji. Obrazy, które widzi Świadek nie są nim, bo Widziane nie może być Widzącym. Słowa, które wypowiada nie określają tego, kim jest, ponieważ mówiący nie może być jednocześnie mówionym. Świadka określa tylko bycie Świadkiem, Świadek to stan czystej, wyzwolonej świadomości i ostatni przyczółek ego. Osiągany jest przez medytację, a medytacja to bardzo indywidualne i skupione praktykowanie życia, żmudny i trudny proces docierania do własnej świadomości.

To ciężka, pochłaniająca praca, za którą jak dotąd nie otrzymuję wynagrodzenia finansowego, którego nawiasem mówiąc nie oczekuję. Udało mi się już pozbyć zdecydowanej większości moich oczekiwań, więc nie oczekuję również zrozumienia ani wybaczenia wobec niedokończonej Rosji, proszę jednak o nie i obiecuję, że na wszystko przyjdzie odpowiedni czas, bo on zawsze przychodzi.

Teraz nad jeziorem Ontario zaczyna się kanadyjska zima, kanadyjska zima jak lodowaty strumień w Askacie, do którego wskakiwałem z ruskiej bani rozgrzanej do stu stopni celsjusza. I nie chodzi o "kubeł zimnej wody", tylko o tę ekstremalną różnicę w istnieniu, która zachodzi na poziomie somatycznym w każdej jednej komórce mojego organizmu. To odświeżające i wspaniałe uczucie. I równie zaborcze: w górskim strumieniu po wyjściu z sauny nie ma niczego poza lodowatą wodą. Nie ma miejsca na nic poza tym totalnym odczuwaniem. Nie mam miejsca na nic ponad to, co wydarza się wokół mnie, na powierzchni wody. Muszę poczekać aż fale nieco przycichną, nie dlatego, że nie umiem mówić o nawałnicach, ale dlatego że nie chcę mówić, nie chcę uronić ani chwili z tych wszystkich godzin, które się tam kotłują, tam - tutaj. Właśnie to czas jest mi bardzo potrzebny. Proszę o  niego.



czwartek, 30 października 2014

Bardzo dawno, bardzo późno.

Bardzo długo wracałem do domu. W drodze z Czergi do Krakowa spędziłem tydzień i to był długi tydzień, ale w Krakowie okazało się, że potrzeba czasu, żeby dojść do siebie na dobre, żeby faktycznie wrócić do domu. Trzy miesiące to dużo i mało i nie będę rozwijał tego stwierdzenia ani szedł tą drogą, zdając się na wyrozumiałość osób, które chciałyby wiedzieć, co wydarzyło się w dolinie Jarlu. 

Minęło już dość dużo czasu i sam jestem ciekawy, jak dystans wpłynie na tryb opisu. Wróciwszy od razu wpadłem w tryby miasta i już kilka razy zdążyłem przetrawić ubiegłe trzy miesiące, już zmieniły się w struktury komórkowe. Już jestem w Krakowie, może na chwilę, ale na pewno. Ale bardzo chciałbym choć na chwilę teraz wrócić do Rosji, do ludzi, których tam spotkałem i którzy są, co z dystansu mogę powiedzieć z jeszcze większym przekonaniem, są (bo wciąż tam są!) absolutnie wyjątkowi.



Idąc w górę strumienia Jarlu czułem wyraźnie 50 kilometrów z ubiegłych dotąd dwóch dni. Było mroźno, słonecznie i cicho, gęstwiny modrzewi oprószone szronem ciągnęły się wzdłuż ostrych zboczy kamienistych wierszyn, tworząc pierwszą barykadę na drodze od grani. Nie spotkałem nikogo. Wyżej strumień cichł, przechodził w ledwo widoczny chlupot, nad doliną grał wiatr.



Na jej dnie z trzech stron otoczone pionowymi ścianami leżało Kamienne Miasto, wzniesione rękami ludzi, którzy przychodzili tu od dawna po to, żeby je wznosić. Ałtajcy budują kopce z kamieni w świętych miejscach, a turyści, pielgrzymi i poszukiwacze złota przejęli tę praktykę, by w ten sposób połączyć się z miejscem, które uważają za szczególne geograficznie i energetycznie, i oddać mu swoje intencje. Postawiłem tam kilka imion z kamieni z widokiem na Świat, imion związanych z nagrodami w projekcie, choć oczywiście nie tylko, poza tym myślałem o wielu, wielu innych imionach, o jednym zaś szczególnie.
Cicho. W ciszy szum skrzydeł przelatującej grupy sokołów. Hałas tak duży, że teraz myślę, że było ich pięć albo sześć, a pewnie w rzeczywistości były trzy. Przyleciały zza grani.Wyobrażam sobie, że nawet dla nich pokonanie takiej wspinaczki na trzy i pół tysiąca metrów nie jest codzienną rutyną, ani spontanicznym odruchem. I nigdy nie słyszałem takich skrzydeł, tak blisko uszu. A potem echo poniosło stukot kopyt na skałach i szmer osypujących się kamieni. Nie było jej widać, ale nie było wątpliwości, że tam jest.



A potem zobaczyłem, że przy moim plecaku, który zostawiłem niżej, przy centralnym głazie kamiennego miasta, kręci się dwóch ludzi i pies. Chyba byli ubrani na zielono, a ja siedziałem już długo bez herbaty, więc zabrałem się do schodzenia w ich stronę. Nie będę przecież unikał straży granicznej, jeśli to faktycznie oni. Jak można byłoby zaprzepaścić takie spotkanie? Zbliżając się krzyknąłem „Zdrastwujte” i uśmiechnąłem się grzecznie, a krępy Rosjanin w mundurze odpowiedział chętnie, przy neutralnym milczeniu swego ałtajskiego towarzysza. Najpierw pytanie o cel pobytu, potem o paszport, potem o przepustkę. Pokonując dzielący nas dystans odpowiedziałem na dwa pierwsze pytania ignorując trzecie i kiedy kończyłem mówić kapitan Walentin Deriakow już przeglądał mój paszport. Następne pytanie, które padło, brzmiało:
- Piszesz wiersze?
- Trochę pisałem – odpowiedziałem szczerze.
- Ile? – zapytał równie szczerze kapitan.
- Nie wiem, raczej ich nie zliczam, może byłoby na książkę.
- Na książkę? – w jego oczach pojawił się odcień szacunku – Ja napisałem trzy wiersze. Jeden o Bielusze, jeden o Losie i jeden jeszcze o górach. I dwie pieśni. - zatrzymał się na chwilę. Towarzyszący mu Ałtajec zaskoczył z głazu i zaczął iść w stronę pionowego zbocza. - Pamiętasz jakiś swój wiersz? Możesz zarecytować?
- Pewnie mógłbym, ale one są po polsku.
- To dawaj, powiem Ci mój.



I powiedział. Potem zaśpiewał pieśń. Rozsiadł się na ziemi w pełnym, niskim słońcu, oparł o głaz i wciągał mnie do swojego świata patroli przez zimowy las, zaginionych turystów i świętej Góry. Jego kompan wspinał się tymczasem na piarżyste, strome zbocze, coraz wyżej ponad nasze głowy, aż stanął na szczycie i nawoływał do łajki, która wierciła się przy kapitanie, szukając sposobności, by opuścić tę lekcję rosyjskiej melodii. Kiedy Walentin skończył, zapadła chwila ciszy, a potem kolejne pytanie:
- A medytujesz?
Byłem trochę zdezorientowany.
- Można tak powiedzieć. Siedzę sobie tutaj, myślę. Słucham trochę, widziałem suroki (świstaki) tam na górze. Układam imiona moich przyjaciół z kamieni.

Wdaliśmy się w krótką pogawędkę na temat mojego dotychczasowego pobytu w Rosji, od Moskwy przez Tomsk i plac zabaw na Govorovej po Ałtaj, na końcu której Walentin z uśmiechem oznajmił mi, że jestem naruszycielem pogranicznej zony, że znajduję się na tym terenie bezprawnie i że powinienem zgłosić się tego samego dnia do ich stróżówki nad jeziorem Akkemskim, by strażnicy mogli w konsultacji z centralą ustalić sposób dalszego postępowania.

- Jak chcesz jeszcze pomedytować, to sobie idź jeszcze posiedź, ja też tu posiedzę, spotkamy się wieczorem na posterunku.



Paszport zachowałem, więc gdybym przemycał jakiś czosnek z Chin, mógłbym spokojnie czmychnąć przez przełęcz Karaturk w stronę rosyjskiej cywilizacji. Ale w plecaku miałem tylko rzeczy niezbędne, więc nie miałem się czego bać. A widziałem, że chcę jeszcze pogadać z Walentinem.

Spędziłem w Jarlu jeszcze kilka godzin, potem przedostałem się drugim zboczem doliny w stronę jeziora. Z modrzewiowego zagajnika wyszedłem na rozległy, podmokły teren, pasły się na nim konie. Przez jezioro, tuż przy ujściu Akkemu, kursował ponton, przejście wody suchą stopą nie było możliwe w odległości kilku kilometrów. W okolicach tej przeprawy powstało kilka ładnych zdjęć, ale z próżności nie chcę, żeby dominowały nad tekstem, dlatego przynajmniej jedno.



Było jeszcze wcześnie, Walentin nie wrócił do stróżówki. Przywitał mnie tam pucułowaty chłopak, może dwudziestodwuletni, wpisał dane z paszportu do rejestru przybyszów i podziękował. W sprawie braku przepustki czekać na kapitana, można postawić tu namiot. W trakcie tych późnopopołudniowych godzin robiło się coraz chłodniej i kiedy namiot był gotowy, pokrywała go już cienka warstwa białej, twardej kaszy. Akurat na zmarznięte ręce wrócił Walentin i „dawaj, czaju popijom”, do stróżówki. 



Był tam jeszcze Sasza, Oleg i Elena, młoda dziewczyna zamieszkująca od kilku tygodni jedną z beczek – schronów leżących nad jeziorem. Dostałem doszirak, najsławniejszą rosyjską chińską zupkę, chleb, majonez, kaszę gryczaną. I czaj. W trakcie kolacji regulamin oraz dowództwo doniosło, że w istocie nie mogę przebywać w przygranicznym rejonie bez przepustki i że muszę udać się do oddziału rejonowego w Ust-Koksie, złożyć zeznanie i zapłacić mandat. W ciągu tego i następnego dnia Walentin kilkakrotnie wytłumaczył mi, jak i gdzie dojechać, co powiedzieć, komu zapłacić mandat. Termin ustalił tak, żebyśmy się jeszcze spotkali po końcu jego zmiany, za niecały tydzień. Na moją prośbę przegrał mi swoje wiersze na nośnik – nie przyszło mu to łatwo, ale potrzeba podzielenia się iluminacjami spod Bieluchy była silniejsza. 

Walentin pochodzi z Rostowa nad Donem, dobrych pięć tysięcy kilometrów na zachód. Na przydział do Ust-Koksy przywiózł żonę i dwuletnie dziecko, byli tu już razem dwa lata. Kiedyś na służbie wybrał się na patrol w kierunku lodowca i źródła Akkemu, w pobliże podnóży Bieluchy. Była odsłonięta i kazała mu usiąść przed nią na skale, Walentin usiadł, zamknął oczy i trwał tak przez czterdzieści minut. Po otwarciu oczu pojął, że otrzymał jakiś dar. Potem spotkał jakiegoś energetycznego turystę, który wytłumaczył mu, na czym polega medytacja i tak Walentin poznał, że góra nauczyła go medytować. Od tamtego czasu bardzo często to robi, siada na skale, wsłuchuje się w otoczenie i „wyłącza się”, zastyga w stanie odbioru. Mówił o tym przygotowując herbatę, w piecu huczało, na pryczy zajmującej połowę powierzchni izby rozłożyli się pozostali uczestnicy wieczoru. Elena z Saszą grali w backgammona, Oleg czytał książkę, milczący Ałtajec drzemał. Walentin miał dalej na sobie ciężkie buty i spodnie w panterkę, ale ciepło w izbie zdjęło z niego wierzchnią odzież. Na zielonym podkoszulku wisiał duży, prawosławny krzyż. Potężne ramiona i twarz rosyjskiego żołnierza, kanciasta, szorstka, z błękitnymi, dobrymi oczami. Bardzo długie rzęsy i jasne włosy. Wypisz wymaluj, Wschodni Słowianin. Tak bardzo chciałem zrobić mu zdjęcie, a on tak bardzo mi odmawiał. 



Doradził, żebym nie schodził za szybko. I żebym też nie szedł przypadkiem przez Karaturk, bo tam już wszystko zasypane i ścieżki nie znajdę, a przełęcz biegnie ponad trzy i pół tysiąca metrów npm. Zaprosił na śniadanie. Ostrzegł przed mrozem. Życzył dobrej nocy.

Noc była dobra, choć zimna, dochodziło do -10 stopni i choć mój śpiwór alpinistyczny nie jest, to budziłem się tylko nad ranem, zasypiałem szybko. Trudniej było się zmierzyć z odbiorem świata bez śpiwora, jako że spałem w nim i we wszystkich swoich ciepłych ubraniach, ale Walentin już u wyjścia z namiotu zwinął mnie na kawę i śniadanie. Zdecydowałem, że zejdę jeszcze tego samego dnia, ale kapitan bardzo nie chciał, żebym schodził bez wizyty w czasowni, więc zaproponował wspólny spacer w górę jeziora, w stronę Trzech Szczytów Bieluchy.



Wychodząc ze strefy namiotowej minęliśmy dwa duże głazy leżące przy ścieżce. Kapitan zatrzymał się przy nich.
Oberwały się rok temu. Nad jeziorem zatrzymała się grupa młodzieży, rankiem wyszli do doliny siedmiu jezior i mieli wracać po południu. Przy czasowni złapała ich ostra burza i podczas gdy część grupy postanowiła przeczekać deszcz, para dwudziestolatków wracała do swojego namiotu. Dobiegli do niego mokrzy, zrzucili mokre kurtki i weszli do środka. Dwie minuty potem przetoczył się po nich jeden z głazów. Dziewczyna jest kaleką, chłopak umarł po kilkudziesięciu minutach. Walentin mówił, że wracali z Jeziora Duchów, miejsca, gdzie mieszkają szkodliwy dla ludzi rodzaj górskich duchów, które wyszukują w przybyszach słabości i grają na nich, próbując ściągnąć człowieka do swojego świata. Teraz ta historia jest powtarzana z jeszcze większym przekonaniem. Mówił też, że nie mieli jak go ratować. Wszystko w środku – kasza.

Wtedy napisał „Sud’bę”, „Los”, czy raczej sama się napisała, a on tylko użyczył ręki. Potem powstała „Góra Bielucha”, święta góra Rosji, łaskawa i sroga królowa matka. Czasownia to ostatnie miejsce, dokąd mogą dojść Ałtajcy, dalej w stronę szczytu chodzą podobno tylko szamani. I biali turyści. Może nie ma w tym nic nic złego, ale kapitan nie może znieść, kiedy mówią, że „pokryli” Bieluchę, jak można pokryć górę, jak człowiek, taki mały duperel, może pokryć ogromną, świętą górę. To ona do siebie dopuszcza i odsłania się przed tym, kto jest na to gotów. Kiedy szliśmy wzdłuż strumienia i bagiennych rozlewisk, Trzy Szczyty tkwiły w chmurach.



W Krakowie upłynęło już dużo czasu, odkąd urwałem w tym momencie. Muszę zacząć od nowa. Obiecuję dokończyć.

niedziela, 28 września 2014

W górę, do Góry.

Światła pogaszone, za oknem choć oko wykol, pociąg śpi. Tylko po zakrętach czuję, że jedziemy przez Ural. Rano będę już dwie strefy czasowe bliżej domu i w dodatku w Europie, jak przywykło się nazywać również zachodnią część Rosji. Na samym dziele (jak ładnie nazywają tu grunt rzeczy) Rosja oczywiście nie jest Europą, choć żyją w niej Europejczycy, nie jest też Azją, choć i Azjatów nie brak. Rosja  to świat, osobny kontynent, kraj słowiański,  co nie znaczy europejski, jak nas uczono, tylko swój własny, osobny. Więc nigdzie nie wyjeżdżam ani nie wjeżdżam, po prostu jadę przez Ural i myślę, że chciałbym mu się kiedyś przyjrzeć z bliska, z południa na północ.


W czasie równoległym jadę z zachodu na wschód, wzdłuż kazachskiej granicy, z Multy do Tiungura, ostatniej miejscowości na drodze. Wychodzę z domu o świcie, do głównej drogi spod domu 6 kilometrów, plecak ciąży prowiantem na parę dni, a po samochodach śladu. Świt rześki i mglisty, niebo powoli się rozjaśnia i przybiera swój czysty kolor, słońce zaczyna ogrzewać wierzchołki gór. Przechodzę most na Katuni, stalowe liny i podpory sprawiają wrażenie niezniszczalnych, ale rdza podpowiada, że to czas jest niezniszczalny i że mieszka w tym moście od bardzo, bardzo dawna. Samochody, które akurat wtaczają się na niego od strony Multy posuwają się powoli i ostrożnie jak linoskoczkowie, kawałki blachy gną się i odkształcają pod oponami, czas trzęsie się ze śmiechu. Jeden z tych samochodów zatrzymuje się, młody chłopak podrzuca mnie ostatni kilometr do krzyżówki z główną drogą. Tam pobijam swój kolejny autostopowy rekord, czekam godzinę i piętnaście minut na pierwszy samochód jadący w moją stronę, ten pierwszy mnie zabiera.


To stara, roztrzęsiona żigula, pięć dych na karku i tysiące kilometrów po tutejszych drogach, co wywołuje we mnie szczery podziw dla sowieckiego przemysłu. Prowadzi stonowany starzec w kaszkiecie, na przednim siedzeniu jego młodszy, wąsaty gość z Kijowa w pełnym, myśliwskim kamuflażu. Na tylnym siedzeniu ogromne pudło z używanymi ciuchami, wciskam się w nie z plecakiem, bo drzwi nie wyglądają na wyjątkowo zamknięte. Jedziemy, pasażer wysiada parę razy na pięknych zakrętach Katuni, rozkłada statyw i filmuje jakieś przebitki. W tych krótkich momentach wyłączonego silnika mogę też zamienić kilka słów z kierowcą. Mówi jak Ci starcy, którzy za dużo już widzieli, żeby chciało im się jeszcze mówić. Mówi, że był w Polsce, przejeżdżał koleją, kiedy służył we wschodnich Niemczech w sześćdziesiątym ósmym. Stara sobie przypomnieć nazwę stacji, gdzie mieli dłuższy postój, ale nie może, a chce pokazać, że był przecież. O, pamięta, że mamy okropne tory w Polsce, tak telepało i rzucało, jak przekroczyli granicę, no coś strasznego. „No ale cóż – reflektuje się – w każdym kraju są lepsze i gorsze rzeczy. U nas na przykład drogi są często okropne”. Nie trzeba mi tego tłumaczyć, ale pytam – Takie jak te? – wskazując na polną żwirowo-pylistą, schodzącą przed nami w zakole Katuni. „A skąd, przecież ta jest równa”. Zostawiają mnie w Katandzie, do Tiungura niecałe 10 kilometrów, więc zaczynam iść. I może to powietrze robi się coraz rzadsze, ale oddech zaczyna mi powoli zapierać w gardle.


Z drogi zgarnia mnie Sierioża, prawnik z Sankt Petersburga, który stopniowo przenosi się do Tiungura. Przyjeżdża tu od 15 lat, najpierw jako turysta, potem kupuje działkę, buduje dom. Teraz mieszka tu z żoną i pierwszym dzieckiem przez pół roku, drugie pół pracując w „Piterku”. Dochodzi do czterdziestki skrywając łysienie w króciutkim strzyżeniu,uśmiecha się oszczędnie, ale szczerze i pięknie. Cechuje się tą dziwną mieszanką dobroci i serdeczności z introwertyzmem i skrytością, która chyba często przypada w udziale prawnikom. Jest silny i stanowczy, widać, że z wiekiem rośnie jego satysfakcja z wypełniania pewnego ideału męskości, który był też wzorcem Wowy. Ma syna, zbudował dom, wnętrza wykańczał w większości własnymi rękami, posadził już sad wokół domu. Jego żona nie musi pracować, a on coraz mniej, wciąż zapewniając swojej rodzinie standardy petersburskie, zupełnie egzotyczne w atmosferze materialnej Tiungura. No i dołączył do grona tych szczęśliwych ludzi, którzy żyją w samym środku dostojnego piękna Ałtaju.


Polubiliśmy się od razu. Zamiast pod most na Katuni przywiózł mnie do siebie, na czaj, twaróg ze śmietaną i objaśnianie drogi. Wyszedłem od niego z narysowaną mapą, domowym chlebem, słoikiem ałtajskiego miodu i siatką pomidorów ze szklarni. I ogórcy oczywiście, bez ogórców ani rusz. Odwiózł mnie jeszcze parę kilometrów do końca drogi, do ostatniego mostu na Kuczerle, skąd dalej już tylko pieszką. Dopiero na tym ostatnim odcinku doszło do standardowego pytania, o to, co się w Polsce sądzi o Ukrainie, co mówi o Rosjanach, jakie są nastroje. Zwykle staram się wyważyć tę odpowiedź, że faktycznie, w mediach mówi się źle albo wcale, ale ludzie różnie, nie wszyscy powtarzają to, co słyszą w telewizji. Sierioży nie pozostawiałem złudzeń, wspominając tylko o tym ułamku komunistów i wrogów narodu, którzy żywią sympatię do Rosji. Jak choćby ten raper od hitu „My Słowianki”, którego zjedli za prorosyjskie nastrojenie, jakby nie było ono  dość logiczną konsekwencją jego ludowych inklinacji. Dopiero tu zresztą zdałem sobie sprawę, że w Rosji panuje znacznie większa świadomość charakteru mediów i ich „wolności”, niż w Polsce, zaufanie do nich jest znacznie bardziej ograniczone. Wydaje się, że u nas złudzenie różnorodności przekazów i wolności słowa daje nam poczucie rzetelności tego kanału informacji, który akurat pasuje do naszych własnych przekonań i za którym podążamy z niezbitą wiarą.

Siergiej ze smutkiem przyjął moją odpowiedź. „Ale rozumiem – powiedział - nasza wspólna historia nie daje wam za dużo powodów, żeby nas kochać. To taka szkoda, przecież my wszyscy z jednej wioski.” Krytycznie odnosił się do rosyjskich mediów, choć złego słowa o swoim kraju czy o Władimirze Władimirowiczu raczej by nie powiedział, mało kto by w Rosji powiedział i to całkiem zrozumiałe. Jego skondensowany wywód dotyczący nowej odsłony przepychanki imperialnej między USA a Rosją i charakteru tej rywalizacji miał dużo sensu, a opinia o roli Europy i Polski w tym konflikcie dała mi do myślenia. I nie oznacza to, że staję się rusofilem i wrogiem Unii Europejskiej, tylko że świat jest znacznie bardziej skomplikowany, niż mogą to wyartykułować wszystkie mądre głowy, naukowcy, dziennikarze i opiniotwórcy danego języka, danej kultury. Wystarczy posłuchać jednej logicznej argumentacji po rosyjsku, a świat od razu zyskuje nowy wymiar czasoprzestrzenny, w którym nawet prawa fizyki mają prawo być inne.


Wystarczy wejść do lasu, żeby przestać o tym myśleć. Przekroczyłem most na Kuczerle i już, skończyła się polityka, zasięg i wszystkie pozostałe pierdoły. Do Katuni spływają nieopodal siebie dwa potężne potoki mające swoje źródło w lodowcach pod Bieluchą,  Ak-kem i Kuczerla, jednocześnie dwie drogi w górę. Ja nie znając w ogóle charakteru tych gór wybrałem łatwiejszą, po Akkemie, żeby wrócić potem tą drugą. Szlak do jeziora Akkemskiego ma około 45 kilometrów, pierwsze dziesięć to przełęcz Kuzuiak, przyjemna, beskidzka w klimacie trasa przez tysiąc pięciusetmetrowy grzbiet do doliny Akkemu, który skręca stąd bardziej na wschód, uchodząc do Katuni kilkanaście kilometrów poniżej Tiungura. Tę drogę można w sezonie pokonać ogromną ciężarówką wojskową, wożącą turystów z bazy w Kuczerle. Ostatni przystanek na jej drodze to „stojanka”  Trzy Brzozy, miejsce namiotowe na początku wąskiej ścieżki, która potem jeszcze przez 35 kilometrów wije się równolegle do Akkemu.


Z Sieriożą rozstałem się dopiero po 12, więc pierwszego dnia stanąłem kilka kilometrów za Trzema Brzozami, gdzie w promieniu kilometra już trudno o chrust i suche drewno opałowe, szczególnie po sezonie. Jesień już się tu powoli zadomowiała, zieleń bledła, niebo jaśniało, konie dojadały resztki na pastwiskach. Po drodze spotkałem kilku ałtajskich pasterzy wierzchem, schodzących z krowami w dolinę. Przez dwa dni wyprzedziłem jeszcze dwie grupy po cztery i dwie osoby, jednego samotnego piechura, z naprzeciwka wracało też niewiele więcej. 


Kiedy ludzie mówili – za późno przyjechałeś, już chłodno, sezon zamknięty – nie dyskutowałem, ale byłem pewien, że przyjechałem dokładnie  na czas. Pierwsza noc była ciepła, cicha, wybrałem  „stojankę” w gęstym, świerkowym zagajniku nad strumieniem spływającym do Akkemu. Myślałem o wszystkich ludziach, dzięki którym tu trafiłem i starałem się nadawać swoją ogromną wdzięczność po świerkowych słupach w tarczę księżyca, który dla wszystkich jest taki sam. Zasypiałem przy ogniu, śniłem o niedźwiedziach i wilkach, byłem wreszcie na swoim miejscu i w swoim czasie, szczęśliwy.


Nad ranem przyszła mżawka i w ciągu dnia pogoda stopniowo się załamywała. Po drodze spotykałem jeszcze mniej ludzi, niż wcześniej. Ścieżka prowadząca dotąd przez las po zboczu góry  zeszła teraz wprost do Akkemu i wiodła po brzegu, czasem przez wąskie płaty ziemi porosłe brzeziną, potem coraz częściej po kamiennych rumowiskach. Robiło się coraz chłodniej, zeszła mgła, coraz częściej i coraz mocniej padało. Marsz był jednak bardzo przyjemny, czekałem na niego długo, nawet nie wiedziałem jak długo. Dopiero późnym popołudniem przemoczone buty i wszystkie ubrania zaczęły mi przeszkadzać, ale do celu było już niedaleko. Na ostatnim kawałku drogi spotkałem Ilję. Najpierw zobaczyłem jego jaskrawobłękitną kurtkę ze złotymi napisami. Zielony namiot stał pod ogromnymi cedrami, na ogniu wrzał czaj, Ilja wyszedł mi naprzeciw i zaproponował, żebym rozbił się u niego, bo niebawem będzie ciemno, a poza tym na górze może już padać śnieg. Kiedy zauważył, że nie jestem Rosjaninem, zaczął od razu mówić po angielsku z jakąś przedziwną manierą naśladującą akcent hollywoodzki w podtypie gangsterskiej sensacji, co czyniło go jeszcze bardziej dziwacznym stworzeniem. Spod błękitnego kaptura wystawały jasnozłote kosmyki włosów i kolorowe pompony wełnianej czapki, na nogach gumowe buty sięgające ud i wojskowe spodnie. Mieszkał w tym miejscu już dwa tygodnie, bo to „najbardziej naenergetyzowane miejsce w całym Ałtaju” (jedno z wielu, to akurat odkryte i eksploatowane wyłącznie przez niego). Powiedział, że prowadzi tu duchowy projekt, zajmuje się jogą i reiki, spaceruje po okolicy, zbiera jagody i orzechy cedrowe, chodzi na pogawędki do pobliskiego wodospadu. Zagorzałość, z jaką namawiał mnie do pozostania wskazywała jednak, że samotność zaczęła mu już doskwierać (ciekawe jak dawno, zważywszy, że namiot stał przy samym szlaku). Podziękowałem, do jeziora została godzina, a ja chciałem tam już być, więc pożegnałem go z przeczuciem, że jeszcze się spotkamy.



Już po gęstej szarówce dotarłem do Wysotnika, bazy turystycznej, której główna siedziba znajduje się na początku szlaku, w Tiungurze. Tu parę zabudowań, chata z kuchnią, jadalnią i strychem dla pracowników, druga dla gości, ajla – ałtajski budynek gospodarczy z drewna przypominający w kształcie jurtę - i bania. Dogoniłem tam parę Ukraińców, których mijałem już raz i którzy potem wyprzedzili mnie podczas postoju. Rozmawiali z Timem, przewodnikiem, o pogranicznikach i przepustkach. Już Ilja mnie uczulił, żebym się raczej nie kręcił w pobliżu ich posterunku, skoro nie mam papierów. Wcześniej słyszałem różne wersje na temat obecnego prawa przygranicznego, od Poliny czy Sierioży, ale żadne z nich nie wiedziało, że obcokrajowcy muszą wyrobić przepustkę w Ust-Koksie, głównym ośrodku rejonu, przez bliskość granicy kazachskiej i trochę dalej – chińskiej. Tim stanowczo mi odradził rozbijanie się nad jeziorem, postraszył, że mogą mnie tu i tydzień potrzymać albo wysłać śmigłowcem do Ust-Koksy i obciążyć kosztami transportu, ale nade wszystko oznajmił, że właśnie idzie nagrzać banię. I że mogę się przespać na jej strychu za 200 rubli.  Nie miałem żadnych wątpliwości.


W bani opowiadał mi dużo o górach, o trasach, którymi chodzi z grupami, o grupach, ludziach, Niemcach, których co roku jest najwięcej i którzy zawsze biorą konną asekurację. Teraz, już po sezonie, większość pracowników opuściła bazę w Tiungurze i przeniosła się na góry na parę dni krótkiej jesieni, żeby przygotować budynki na zimę i zwieść sprzęt do wsi. W domu gościnnym nocowała jedna z ostatnich grup, w ajli płonął ogień, poprzywiązywane wokół konie rżały na zapadający z nocą mróz. Staw, do którego wychodziliśmy pływać, zaczął pokrywać się cieniutką warstwą lodu. Siedzieliśmy potem na ławce przed banią, biali jak duchy, wypuszczając całym ciałem w ciemną noc gęste kłęby pary. Aż do chwili, kiedy zaczynało się czuć chłód wtedy bania przyjmowała nas na kolejny seans rozstrzelany suchym drewnem sosnowym, zatykała nos i usta gorącą parą, oczy piekły od spływającego z czoła potu. Nie ma lepszej nagrody za 45 kilometrów marszu, za 100 kilometrów też nie chciałbym innej. A o bani mógłbym napisać książkę. Ale tylko w bani.


Przed snem Tim wyciągnął mnie jeszcze na ognisko do ajli, gdzie grzali się turyści. Grupa składała się z dziesięciorga Rosjan z różnych stron kraju. Była też para z Tomska. Zaczęliśmy rozmawiać, opowiadać sobie o mieście, zapytałem ich o adres. Okazało się, że nie mieszkają w Tomsku, tylko w Siewiersku, zamkniętym mieście za rzeką, tym od badań nuklearnych i zakładów petrochemicznych, pisałem o nim już kiedyś. Powiedzieli, że faktycznie, żeby wjechać do Siewierska trzeba mieć specjalne zaproszenie, raczej od instytucji, niż od rodziny, że sami muszą zgłaszać, kiedy opuszczają miasto, na jak długo i w jakim celu. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zapytać: „No dobra, ale co tam jest takiego sekretnego?” Odpowiedzieli bez wahania, z cieniem wyrozumiałego uśmiechu „To jest właśnie sekret.” I po rozmowie. Z chwili konsternacji skorzystał inny chłopak, który znów zaczął temat Ukrainy i polskiego nastawienia do Rosjan. Odpowiedziałem jak zwykle, a w nagrodę otrzymałem jedną z najładniejszych opowieści o słowiańskim braterstwie i innych cnotach, które nas łączą i łączyć powinny, wbrew amerykańskiej woli poróżnienia wszystkich na korzyść swojej militarnej potęgi. Dima wyraził radość, że przyjechałem do Rosji, że są Polacy otwarci na swoich przyjaciół ze wschodu i wzniósł za to toast czajem z liśćmi czarnej porzeczki i miodem. To było naprawdę szczere i miłe, jedna z moich ulubionych ruskich chwil, w której nie było ani wódki, ani słoniny, ani żadnej z tych znanych etykietek, które zdobią relacje z podróży po Syberii. Potem jeszcze powspominałem browar i plac św. Mikołaja w Bielsku-Białej z Nataszą, której babcia żyje tam dotychczas i z tym miłym wspomnieniem udałem się na spoczynek, bania już całkiem ze mnie wyparowała i mimo ognia zaczęło mi być chłodno. Na strychu niestety też było koszmarnie zimno, podłoga szybko przestała grzać, a pod nieuszczelnioną blachą dachu hulał wiatr. Kiedy przed snem wyszedłem jeszcze na chwilę na schody, zrozumiałem, że jestem już bardzo wysoko. Padał śnieg, mój pierwszy śnieg tego lata.


Rano Tim jeszcze raz przestrzegł mnie przed pogranicznikami i wysłał na spacer do doliny Jarlu, z dala od posterunku i po drugiej stronie jeziora. Zaproponował, żebym zostawił rzeczy i wrócił na noc, ale nie chcąc sobie wiązać nóg podziękowałem i postanowiłem poczekać z decyzją do wieczora. Wychodząc z bazy trafiłem jeszcze na „próbę lodowego wiadra” w wykonaniu jednego z przewodników, który wylał na siebie owo wiadro „w imię przyjaźni i światowego pokoju”, wyzywając swoją żonę, żeby zrobiła to w następnej kolejności. My sobie puszczamy łańcuszki na facebooku z książkami, które zmieniły nasze życie, a Rosjanie z wiadrami lodu. Piękne.

I tak wyruszyłem do Jarlu, gdzie zaczęła się moja przygoda z Federalnym Biurem Bezpieczeństwa. Ale o tym już jutro. 


piątek, 26 września 2014

Ałtaj - kraina przyrody ożywionej

Kilometrów ubywa, a dystans między przeżywanym a pisanym rośnie. Pociąg toczy się lekko przez pustkowia, nie napotykając oporu stacji ani nawet spojrzeń. Wracam po własnych śladach do Moskwy z Nowosybirska, tym razem najtańszym pociągiem białoruskim, do Mińska. Wieczorem Jekaterynburg, rano będę już w Europie. Dystans między pisanym i publikowanym to kolejna odległość, bo skoro wrzuciłem to na bloga, to najprawdopodobniej jestem już w domu, chyba że na dworcu w Moskwie będzie wifi. (Ta.) (No ta, starbaksy są, to i internety.)

Za oknem albo żółte pola z tajgą na horyzoncie i rzadkimi posiółkami rozsianymi  jak ziarno na kamienie, albo brzozy, piękne brzozy, wolę brzozy, czasem dziwne, martwe połacie sterczących, białych kikutów, biało-czarnych jak fotografie z Birkenau, dziwne, nie wiem dlaczego takie. Ale częściej gęste, jasne chmury listowia, jak zbierająca się przy torach złota zamieć, pustynna burza pod szarogranatowym, ociężałym niebem. Pojedyncze sosny i świerki jak podróżni zbłąkani daleko od domu, w tumanach światła czasem czerwone plamy jak ślady po polowaniu, czasem jeszcze zielone jak młodość i jej arogancka pycha. A niekiedy, bardzo rzadko, wszystko nagle zamienia się w kupę stali i betonu: dysharmonijna symetria równoległych linii torów i trakcji, pordzewiałe cysterny, „sow-fracht”, hałdy żwiru i piasku jak kretowiska bezdomnych, blaszane hangary, dźwigi, w tle wielkopłytowe blokowisko  ścielące horyzont ceratą z tworzywa, w kratę okien i krat w oknach. A na środku tego stołu bombonierka,  barwna cerkiew ze złotymi kopułami i subtelnymi krągłościami mateczki Rassiji. Tiumień. Tuman, mgła. Już przewiało, już znowu tylko jesień. Dobrze jest wracać jesienią.

W relacjonowanym wyjeżdżamy z Maszą z Askatu. Mamy przed sobą  niecałe 400 kilometrów do Multy i trochę liczę, że zrobimy to w jeden dzień, choć po stu kilometrach na południe Czujskim Traktem odbijemy na zachód, w głąb Republiki, w stronę Ust-Kan, a tam już trudno o asfalt i trudno o samochody, więc 300 km można jechać i trzy dni. Najpierw kilkanaście kilometrów podrzuca nas młoda Ałtajka jeepem z jakiejś turbazy. Organizuje spływy raftingowe  Katunią i konne wyprawy w góry; widać, że dużo obcuje z turystami, zna trochę angielskiego, coś gdzieś na pewno studiowała, może w Górno-Ałtajsku, może Bijsku. Opowiada nam o okolicy i przy okazji robi wprowadzenie do żywego, ałtajaskiego animizmu.Mówiąc o carycy Katuni nie może nie wspomnieć o tegorocznej powodzi, pierwszej tak silnej od kilkudziesięciu lat. „Wszystko dlatego, że w Ałtaj przyjeżdża za dużo turystów – tłumaczy – coraz więcej osób kupuje działki i buduje tu dacze albo remontuje stare domy, żeby przyjeżdżać latem albo nawet przenieść się na stałe. Przyroda się broni – mówi z pełnym przekonaniem – ona jest żywa, czuje i myśli, ma swoje prawa i swoje granice, których nie wolno nadwyrężać. Ona sama decyduje i sama rządzi. My tu jesteśmy tylko jej gośćmi i należy to respektować.”


I tak wreszcie trafiłem na ludzi, którzy rozumieją swoją zależność od środowiska, w którym żyją, szanują je i korzystają z jego dóbr z ostrożnym umiarem. Na Zachodzie próżno takich szukać, odkąd pojawili świątobliwi misjonarze i zaczęli czynić sobie Ziemię poddaną. Ich aktywność na Syberii na szczęście jest propocjonalna do gęstości zaludnienia, poza tym prawosławie to zupełnie inny świat. Na północy w tajdze też pewnie mógłbym trafić na dawną bogobojność wobec natury, choć tam nienieccy hodowcy reniferów powoli doprowadzają tundrę do kompletnej degradacji, utrzymując stada wielokrotnie przewyższające własne potrzeby, żeby sprzedawać mięso na południe. Ekolodzy szacują, że już za 10-15 lat z ich wciąż żywej koczowniczej kultury zostaną tylko wykopaliska i opowieści, bo ich dotychczasowy habitat przestanie istnieć, stada wymrą, a nomadzi uciekną na południe do ciepłych miast. To samo stało się na Grenlandii i na wybrzeżach Kanady w epoce wikingów, na Wyspie Wielkanocnej i w dziesiątkach innych miejsc historii ludzkości. Teraz możemy przyjrzeć się temu z bliska własnym okiem przez nasze szkiełko, bo podobno dla Nieńców nie ma już ratunku, granica została przekroczona. I w ostatecznym rozrachunku nic strasznego się nie stanie, tundra się odrodzi, ma na to miliony lat, najpierw po prostu odczeka, aż intruzi wymrą. Na Boga, bierzmy przykład ze starszych i nie popełniajmy tych samych błędów, jeśli zależy nam na przetrwaniu. Mi na przykład zależy, uważam, że ludzie w założeniu są fajni i zasługują na miejsce na planecie, coż z tego niestety, skoro miejsce się już kończy. Musimy radykalnie ograniczyć tę ogromną przestrzeń naszego komfortu, którą zajmujemy, musimy być radykalni wobec siebie samych, bo niestety nikt za nas tego nie zrobi, nie zapowiada się na ekoterrorystyczną dyktaturę. Kochani rodzice, wiem, że umrzecie za 30-40 lat po szczęśliwym życiu w pokoju i dobrobycie, ale to, co zostawiacie swoim wnukom, to koszmar, wbrew temu co sugeruje nasze sute samozadowolenie. I to będą moje dzieci. Zresztą mnie się też pewnie dostanie.


I mówię o tym, bo wracam z kraju, gdzie nikomu nie trzeba tego tłumaczyć, sam się tam dość nasłuchałem. Nasz kolejny kierowca, Aylan, jest nauczycielem wf-u w Tiendze, małej ałtajskiej wiosce w drodze na Ust-Kan, już daleko od Czujskiego Traktu.  Studiował parę lat w Barnaul i dobrze wie, jak wygląda „cywilizacja”, nie chce żyć w mieście, nie chce żyć gdzie indziej. Bardzo niewielu Ałtajców wyjeżdża na stałe z Republiki. Kiedy miejscowi pytali mnie, jak mi się tu podoba, a ja odpowiadałem, że szczęśliwi są ludzie, którzy żyją w otoczeniu takiego piękna, uśmiechali się z dumą i kiwali głowami. Z opowieści Aylana wyłaniała się żywa, fascynująca kraina pełna legend i wierzeń, gdzie każda rzeka, góra i źródło ma swojego ducha i opiekuna, gdzie oprócz ludzi żyją niezliczone, czujące istoty, gdzie ludzie znają swoje miejsce w szeregu. I oczywiście to okropnie nieracjonalne, tak jak lęk Aylana, kiedy jechaliśmy „drogą śmierci”, jak nazywał zły fragment Czujskiego Traktu, na którym, jak ludzie mówią, dochodzi do wielu wypadków i awarii. Ale racjonalność, zachodnią „zdroworozsądkowość” bardzo łatwo skompromitować i udowodnić jej chorobę. Aylan twierdził, że powódź przyszła, bo archeolodzy już parę lat temu wykopali zabalsamowane zwłoki Księżniczki z Ukok z jej świętego miejsca pochówku i uwieźli je do muzeum w Nowosybirsku. Zrobiła się głośna afera, Ałtajcy na wszystkich szczeblach zebrali się, zaprotestowali i księżniczka wróciła do swojej wiekuistej komnaty. Pałac ma imponujący.

Równina Ukok leży na ponad dwóch tysiącach metrów npm, przy zbiegu granic czterech pańśtw – Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. To część kompleksu UNESCO „Złote Góry Ałtaju” i zarazem jedno z wielu świętych, kultowych miejsc Ałtajców. I nie tylko – na tej równinie otoczonej białymi górami spotykały się różne wędrujące ludy, zostawiając po sobie materialne i niematerialne ślady. Księżniczka to jedno z najciekawszych znalezisk w archeologicznej historii Syberii, to doskonale zakonserwowana dziewczyna wieku dwudziestu kilku lat, pochowana z ogromnymi bogactwami, w kuriozalnej koronie wielkości niespełna metra, zmarła naturalną śmiercią. Nie wiadomo, do jakiej przynależała kultury ani jaki był jej status społeczny, to jedna z największych zagadek, nad którymi łamią się archeolodzy, historycy i zwolennicy teorii ufo, cały spór ma oczywiście bogaty sznyt polityczny. 
Turystycznie płaskowyż Ukok jest raczej niedostępny i na szczęście wedle powszechnej opinii – nieciekawy, bo co tam, trawa, wiatr, śnieg w sierpniu, jedna maleńka wioska na skraju. Zabrakło mi czasu, żeby tam dojechać, ale może następnym razem, w drodze do Mongolii.


Rosjanie o Ałtajcach mają dość lekceważące zdanie, a zaufanie do nich mocno ograniczone. Absolutnie powszechna jest opinia, słyszałem ją chyba od każdego, kto dawał mi rady na podróż, że Ałtajcy mają taką genetyczną usterkę, że robią się bardzo agresywni po alkoholu i w żadnym wypadku nie można z nimi pić, podobnie zresztą jak z Tuwińcami. Nie miałem okazji się o tym przekonać (przez trzy miesiące w Rosji w ogóle nie miałem okazji, żeby napić się wódki), nie widziałem też ani jednego pijanego Ałtajca, nawet jednego  piwosza pod wiejskim sklepem. No cóż, może byłem tam za krótko , albo mam szczęście do dobrych dróg. Tienga była pierwszą czysto ałtajską wioską, w której zatrzymałem się na parę godzin. Siedzieliśmy ze trzy godziny przy drodze na końcu wsi, na końcu asfaltu, mijały nas głównie konie i krowy, na każdy odgłos silnika zrywaliśmy się na nogi. Minął nas młody chłopak, prowadząc jedną ręką swojego konia, a drugą swojego synka. Przystanął na chwilę i z nieskrywaną ciekawością zapytał o naszą  drogę, skąd, dokąd, popatrzył z niedowierzaniem na nasze plecaki, wytarł śpiki wiszące małemu z nosa i poszli dalej, pojeździć trochę po łące i dać koniowi pojeść świeżego. [właśnie pożaliłem się Julii, towarzyszce podróży, że nie kupiłem sobie kartoszki puree instant, a mam ogromną ochotę na kartoszkę. Dotychczas milcząca starsza pani śpiąca obok zawołała mnie „młody człowiek!” i podała kubeczek spod łóżka. Ziemniaki w proszku. Pycha.] Chłopak był dość nieśmiały, w przeciwieństwie do starszej kobiety, która wyszła do nas z najbliższego domu, trzymając w ręce buteleczkę z lekarstwem i zanosząc się od kaszlu. To bronchit, powiedziała od razu i zakrztusiła się tymi słowami na długo, zanim też zapytała nas skąd i dokąd jedziemy. A potem zaczęła mówić o Śpiącej Królewnie, górze wznoszącej się nad Tiengą, pokazywała, gdzie ma głowę, nos, oczy, próbowała opowiedzieć też, jak się tu znalazła, ale kaszel znacznie jej to utrudniał. Na pewno nie tak dawno temu była młodą dziewczyną, córką lokalnego władcy, która zabłądziła w lesie. Nie wiem co było dalej, na pewno zasnęła, i teraz śpi, ale jeszcze się obudzi. Kobieta zaczęła wymieniać ałtajskie imiona innych otaczających nas gór, ale zniechęcona zakłóceniami na grdyce machnęła w końcu ręką, uśmiechnęła się szeroko i jeszcze jakiś czas życzyła nam szczęśliwej drogi.



Chwilę potem zabrała nas trójka budowniczych z Nowosybirska w drodze do pracy w małej wiosce przy granicy z Kazachstanem. Po drodze przystanęliśmy w Ust-Kan, sporym jak na ałtajskie standardy miasteczku z bankomatem i w ogóle, bo akurat czterech Ałtajców wierzchem w pełnym rynsztunku wiodło gigantyczne stado krów główną ulicą. Konie rżały, psy ujadały, a krowy kopulowały z bykami, co wywoływało powszechną radość i przydawało ryneczkowi karnawałowej atmosfery. Poza takimi miejscowościami, gdzie asfalt nieraz się pojawia, droga często przypominała łąkę lub wyschłe koryto strumienia,  więc mimo dobrego jeepa podróż trwała długo. Już po zachodzie słońca dotarliśmy do rozstajów, na których się rozstaliśmy. Po jakości dróg i zmieniającym się krajobrazie czułem, że jesteśmy coraz dalej i coraz głębiej, wiedziałem że ta droga gdzieś się skończy i dalej będzie można już tylko pieszo. Wszystkie osiedla ludzkie i drogi w Ałtaju biegną po dolinach, często szerokich i płaskich, o ziemiach dostatecznie żyznych, by dobrze żyć. Ale to tylko skrawki, wyżłobione przez niepozorne strumienie blizny na gładkich, białych skałach, w szczeciniastej sierści lasów, jeśli spoglądać z lotu ptaka. A można, bo jest jeden, wielki duch całego Ałtaju, Altai-Dyn Eezi, zwany też Altai-Kudan, ale nie jest on większy ani ważniejszy, niż Kok-Tengri, niebo, czy Umai-Enje, matka-ogień, a nawet niż lokalne duchy-strażnicy swoich gór i źródeł. Każdy ma swoje miejsce i swoje zadanie, nikt nie pretenduje do jedynowładztwa. Ludzie tym bardziej. Kobiety na przykład są bardzo ważne w kulturze Ałtajców; kiedy ktoś przychodzi w gości, najpierw wita się i oddaje cześć gospodyni, to ona jest bezsprzecznie najważniejsza w domu. Jednak kobietom nie wolno wychodzić na szczyty gór – to kraina mężczyzn, myśliwych i pasterzy. A są też w górach takie miejsca, gdzie zwykli mężczyźni nie mają wstępu, gdzie mogą chodzić tylko szamani. Takim miejscem jest na przykład Bielucha.




Na na tych rozstajach dogonił nas autobus, który raz już zabił nam oczy tumanem pyłu, gdy siedzieliśmy na poboczu w Tiendze i który potem wyprzedziliśmy jadąc z budowniczymi. Tym razem sam się zatrzymał i połknął nas za 100 rubli na ostatnie 70 kilometrów, trzy i pół godziny jazdy, Piraci z Karaibów część pierwsza na ruskim dubbingu. Obudziliśmy się po północy w Mulcie ciemnej jak noc, wieś głucha, niema, bez jednej latarni i człowieka, tylko my i kierowca. Polina czekała, wyszła nam naprzeciw. Dostaliśmy iwan-czaju, miskę wiejskiego twarogu i po kawałku wypukłej podłogi i. Dobrze odpoczęliśmy. Po dwóch dniach zdecydowałem, że chcę iść na Bieluchę, a Masza, że chce zostać w Mulcie. Na szczęście oboje wywiązaliśmy się z powziętych decyzji, o jej skutkach już wkrótce.