poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Merry Merritt, raźna chwila w nowym domu.

Myślałem dzisiaj znowu o Rosji, o tym, że należy się jej serdeczne podsumowanie, że już wprost niewiarygodnie długo z nim zwlekam, nawet ja tak uważam. Ale z drugiej strony nie chcę tego podsumowywać i zamykać, bo dzięki temu ona cały czas jest we mnie obecna, ta rzecz do zrobienia, ta kolejna rzecz do zrobienia, hak na którym wiesza się strzęp rzeczywistości, żeby go nie zgubić, żeby go zachować i widzieć codziennie, pamiętać i jeszcze chwilę odwlekać moment odłożenia go na miejsce, pomiędzy te wszystkie szpargały.

Wot, takaja na przykład tomskaja szpargała.



.A dziś upływają mi już dwa miesiące tu, w Merritt. Dwa miesiące to okres czasu, który spędziłem w Krakowie pomiędzy Rosją a Kanadą. Potem dwa miesiące to całe Toronto i zimowe Albuquerque. Razem wszystkiego wychodzi, że 6 miesięcy, a 6 miesięcy to pół roku. Wydaje się, że to bardzo mało i bardzo, ale to bardzo dużo. 
Doskonale pamiętam też kwiecień ubiegłego roku, to było w końcu rok temu, intensyfikacja wiosennej pracy nad Zjazdem i dwa tygodnie w Portugalii.  To przecież wtedy, w Portugalii, w białym Lagos, w kawiarni przy Sagres i pasteis de nata (Lagusz; przy sagresz i pasztejsz dy nata) składaliśmy wnioski do Canadian Immigration o przyznanie czasowego pobytu. Chyba w kwietniu trafiłem też na ogłoszenie o wolontariacie i zacząłem myśleć o Rosji. Jak to się wszystko stało w ciągu roku? Tak pytam siebie czasem, ale nawet nie próbuję odpowiadać, bo to na pewno jakaś prosta odpowiedź, że po prostu, albo że się samo, albo że bo tak.



Dwa miesiące to w każdym razie dość, żeby się zadomowić. Jeśli chodzi o ścisłość, dwa miesiące to o wiele więcej niż do tego trzeba. Kiedy pani w Visitor Centre przy autostradzie pyta mnie, czy jestem tu nowy, to nie wiem co powiedzieć, bo jestem tu od lutego, to już trochę, ale pani żyje tu od urodzenia, luty był zaledwie wczoraj. Tak mówi, a ja staram się jej wierzyć. Z Visitor Centre rozchodzą się ścieżki piesze i rowerowe wiodące w góry. Przez chwilę po wejściu w las słychać jeszcze szum Coquihalla (Kókaha’la) Highway, choć przecież nie sięga on zbyt daleko, patrząc z perspektywy ptaka jest jak szare, cienkie pasmo mgły rozciągnięte na tle puszczy rozległej od horyzontu po horyzont. Niedźwiedzie mogą mieć trudność z jej sforsowaniem, ale na pewno nie mają potrzeby się do niej zbliżać. W British Columbia mieszka około cztery i pół miliona ludzi, z czego dwa i pół miliona w Vancouver. Zostaje dwa miliony, czyli mniej więcej tyle, co w Podkarpackim. A w Podkarpackim są Bieszczady. BC jest jednak trzykrotnie większa od Polski, więc to nie jest przesada z tymi horyzontami. Tutaj jest bardzo, bardzo dużo miejsca.

I te ścieżki, które zeszliśmy w ubiegłą sobotę, poprowadziły nas gęstym, sosnowym lasem na wysokie połoniny, skąd Merritt nie było już widać ani słychać. Nie spotkaliśmy nikogo przez cały dzień. Za pierwszym poważniejszym grzbietem zeszliśmy w dolinę Godey Creek i tamtędy, w dół wąwozów i przez przełomy w omszałych głazach, wracaliśmy w stronę Coquihalla. Mówię my, bo to była nasza pierwsza samodzielna, dłuższa wyprawa z Rubi. Krajobrazy tej wędrówki przypominały mi o polnych zboczach Górskiej Szorii na południe od Nowokuźniecka, po których rozbijaliśmy namioty z Andriejem, Olgą i Żenią, a Tagan i Delhi goniły naszego jeepa. Tagan. Mały dopływ Obu głęboko na północy w tajgę i doskonale brzmiące słowo. Delhi wiadomo, inna historia.


I od tamtego czasu czekałem, aż w moim życiu zrobi się miejsce dla psa, i wreszcie jest. Jednym z punktów tego podsumowania Rosji, którego teraz nie piszę, miało być, że psy i muzyka, śpiewający ludzie i towarzyszące im psy to ta nuta Rosji, której mi brakuje, która brzmiała tam przez trzy miesiące i którą chciałbym słyszeć nadal, w życiu, psy i muzykę, w dużej ilości. I tutaj w środy z Ingrid, moją szefową, mamy w zwyczaju jeździć do znajomych na wieczorne granie, gitarowe jam session ze skrzypcami i banjo, głównie bluegrass, proste akordy i teksty o pociągach. Merritt to kanadyjska stolica country, ale to nie znaczy, że ludność jest wyjątkowo umuzykalniona, raczej nie śpiewają przy wódce. Choć nie brakuje szalonych gitarzystów po dobrym paleniu, przynajmniej w tej wąskiej grupie ludzi, których zdążyłem tu poznać. Oni są jednak raczej solo, zatopieni w cichych rytmach, nuceniach, onomatopeicznych melorecytacjach, zamawianiach, inkantacjach. Jest taki starszy gość z długą siwizną, w garniturze, zwykle bez drobnych i bez papierosa, co czasem gra pod monopolowym. I niezły jest, ma serce, stara się bardzo i daje wszystko, brakuje mu tylko pociągnięcia do harmonii. Przyjeżdżają też czasem jakieś gwiazdy małe i mniejsze, z Vancouver, z Kamploops, może z Kelowna, może nawet z Calgary. The Boom Booms czy Siostry Evans. Więc jest i muzyka, i są te środy przede wszystkim, że można po ludzku z ludźmi siąść i pośpiewać, ale  nawet Jessie wiedział, że to rosyjscy cieśle i budowniczowej nie lubią elektronarzędzi, bo są za głośne i zagłuszają śpiewanie. Psów też jest tutaj sporo, ale jednak mniej mają udziału w życiu, niż ruskie sobaki. Rzadko towarzyszą właścicielom bez przerwy, zwykle zostawia się je w ogródkach albo w samochodach, psy nie mają wstępów, przywilejów, nie wozi się ich transportem publicznym, nie uznaje za partnerów do życia społecznego. Można się zastanawiać, czy takie zestawienia mają sens, „Psy i muzyka – studium przypadków kulturowych w kanadyjsko-syberyjskiej perspektwie porównawczej”, ale nie muszą mieć chyba jakiejś akademickiej ważkości, wystarczy, że w obu tych miejscach połączone zjawiska psów i muzyki sprawiają mi radość. Psów na łąkach szczególnie. Szczególnie własnych psów.



Wracając z doliny Godey Creek przeszliśmy jeszcze raz przez Visitor Centre,  bo zostawiliśmy tam rower, i wstąpiliśmy na samosy do budki Hindusów, Eastern Indians, jak wciąż się tu podkreśla, pomimo oficjalnej, politycznej poprawności określenia First Nations na Indian, rdzennych Amerykanów. To samo małżeństwo prowadzi też lokal w downtown przy Quilchena Avenue, tam pizza na kawałki za dwa dolary, skrzydełka kurze, samosy z wołowiną, kurczakiem i warzywami, fish and chips, pepsi w puszce. Tutaj hot dogi, samosy, skrzydełka. Dużo aut przelatujących z Vancouver do Kamloops i dalej przystaje.
Hindus ucieszył się na mój widok, zapytał, jak mi było na spacerze. Odpowiedziałem uprzejmie i entuzjastycznie, zapytałem również w tej odpowiedzi, czy chadzał kiedyś tymi ścieżkami
- Nie, jeszcze nigdy. Już 12 lat prowadzę ten interes i jeszcze nigdy tam nie byłem.
To mnie nie zdziwiło. Rozwinięcie za to odrobinę - Ale wiesz, sześć lat temu ukrywał się tam ten gość, opowiada, Allan Schoenborn, który zamordował w Merritt trójkę swoich dzieci, Kaitlynne, 10, Max, osiem i Cordon, pięć. Nie słyszałeś o tym? Na pierwszej stronie ostatniego Merritt Herald jest artykuł, bo dopiero teraz, w ubiegłym tygodniu zrównali z ziemią ten trailer, w którym się to stało. A jego nie mogli skazać, bo to psychopata. Znaleźli go po dwóch tygodniach w lesie, siedział półprzytomny, wycieńczony, wyziębiony, głodny. Teraz siedzi w szpitalu psychiatrycznym w Coquitlam. 
Merritt Herald podaje, że wyburzaniu trailera przyglądała się licznie społeczność lokalna, że akt ten przyniósł jej ulgę i ukojenie.
Każde miejsce ma swój cień. Małe miasteczka skrzętniej konserwują pamięć, wszyscy wiedzą o wszystkich znacznych wydarzeniach, a te najbardziej skrajne i wyraziste obracają się szybko w legendy i trwałe składniki tożsamości lokalnej. Może nie wszyscy się znają, ale wielu zna się świetnie, a i są tacy, co znają wszystkich.



Dzisiaj na przykład spędziłem w pralni pół godziny więcej niż zwykle, bo nikt nie stał za mną w kolejce, a jej właścicielka, ciężka i rzutka zarazem matrona, okazała mi serdeczność, bo mnie też już zna, bo przychodzę znowu. Wypytała o szczegóły mojego pobytu, a dowiadując się, że pracuję dla Johna i Ingrid, zaczęła sama roztaczać rozmaite historie. Że Johnowi to portki prała, jak jeszcze był młodym kawalerem i świeżo wprowadzonym Merrittonianinem (Merrittonians, brzmi jak z innej planety). W osiemdziesiątym ona i jej mąż przejęli biznes jako trzeci właściciele. Pierwszy właściciel postawił ten budynek w siedemdziesiątym szóstym, drugi dokupił suszarki, a potem przez dwadzieścia pięć lat zarządzało nim wydajnie owo małżeństwo. Rozmawialiśmy o tym z Barbarą, że ta pralnia to fenomen, że tak długo już działa, i że ta para to też fenomen, że tak ze sobą funkcjonują, że spędzają ze sobą siedem z siedmiu dni każdego tygodnia, z czego sześć w pralni, i tak od dwudziestu pięciu lat. I że pewnie piorą z sentymentu, bo komu dziś pralnia potrzebna, pewnie muszą dokładać do interesu.
Nic bardziej mylnego, droga Barbaro, pralnia ma stałe umowy z posterunkiem policji, z pogotowiem, czasem pomagamy hotelom, pensjonatom, ranczerom. Być może większość ludzi ma pralki w domach, ale nie wszyscy na przykład wiedzą, jak prać zasłony. Inni nie chcą sami prać swoich roboczych ubrań, uwalanych błotem, olejem napędowym, żywicą albo paliwem, a nasze pralki to pralki samoczyszcące. A niedługo maj, sezon sadzenia drzew. W zeszłym roku ponad stu pracowników mieszkało w Merritt, młodzież uniwersytecka, głównie „french fellows” z Quebec City, z Montrealu, z jakiegoś powodu upodobali sobie tę pracę, do tego trochę obcokrajowców. I wszystko z lasu. Jest tu co prać, zapewniam cię. Mamy co robić, nie nudzi nam się. I o to chodzi, prawda? Jaka emerytura, po co, żeby zasypiać przed telewizorem albo chodzić na spacery? Praca jest dobra dla zdrowia. Tutaj mamy ruch codziennie, wysiłek, rytm, regularność, to recepta na długą i sprawną starość. Moja znajoma ma siedemdziesiąt pięć lat, a wciąż uprawia swój ogród, jeździ wszędzie na rowerze, chodzi na basen. A my tutaj. Jeszcze porządzimy. Prawda, Bob?
Prawda, kochanie.
Dwadzieścia pięć lat. A niedługo będzie już trzydzieści, jak mój brat nie żyje. Był strażnikiem w Parkach Narodowych, zginął w tym niezrozumiałym wypadku. Wyprawili się z żoną i dziećmi w Góry Skaliste, Chris rozpoczynał jakiś nowy projekt dla parku i zabrał ze sobą rodzinę. Nocowali w szałasie myśliwskim w górach, kiedy tam dotarli zmierzchało, a wiatr wył dziko i mój brat właśnie rozpalał ogień, kiedy tuż obok rozległ się trzask pękającej sosny. Zdążył tylko powiedzieć ‘sosna się wali” i sosna runęła na dom, przebiła dach, któraś z naprężonych gałęzi strzeliła mu prosto w kark, cisnęła na ziemię. Natychmiast stracił czucie i panowanie nad ciałem do szyi w dół, sparaliżowało go. I wiedział, że już nie wróci do domu, że nawet jeśli miałby przeżyć, to nie chciałby wracać w takim stanie, nie chciałby żyć bez gór i bez nóg, i bez rąk też. I na swoje szczęście zmarł sześć godzin później, powoli i bez bólu w zwiotczałym ciele, miał przynajmniej czas się pożegnać, powiedzieć parę zdań. Górę po nim nazwali, prochy rozsypaliśmy w rejonie Banff.
- To smutne i jednocześnie bardzo piękne.
- Tak. On się jeszcze urodził w Irlandii. Stamtąd rodzice przyjechali, po wojnie. A zginął w osiemdziesiątym piątym. No, to dziękuję, miłego dnia (and have yourself a very nice day). Dzień dobry, co mogę dla pani zrobić?
Do widzenia, dziękuję Pani za dzielenie ze mną tych historii, mówię od drzwi, ale już mnie nie słucha.



Kilka tygodni wcześniej na pierwszej stronie Merritt Herald donosił, że Clara Norgaard, była burmistrz miasteczka, wybrała się w weekend ze swoją przyjaciółką Millie Mitchell samochodem w góry, gdzie miało się wedle pogłosek znajdować nielegalne składowisko ścieków. Mieszkańcy Lower Nicola i Merritt od miesiąca codziennie okupują skrzyżowanie przy Lower Nicola Indian Band, protestując przeciwko wywożeniu komunalnego szamba w pobliskie góry, sprawa jest w każdym wydaniu gazety, tym teraz szemrze miasteczko. I tak dwie staruszki wybrały się na nocne śledztwo, by uchronić ekosystem przed krzywdą. BC to w końcu ojczyzna Raging Grannies, międzynarodowej bojówki aktywistek w wieku emerytalnym.
Niestety, ich samochód stoczył się z drogi i utknęły w parowie. Były daleko od cywilizacji, postanowiły zostać w aucie. Noc była zimna, za zimna dla Millie, która zmarła z wyziębienia przed przybyciem ekipy poszukiwawczej następnego dnia.  Składowiska ścieków nie znaleziono.



Cały czas opowiadam o jakiejś śmierci, nie wiem czemu. Bo śmierć dzieje się najbardziej, szczególnie w małym miasteczku, w którym niewiele się dzieje poza tym. Ale umówmy się, że w perspektywie i skali globalnej taka dolina Nicola, region Thompson-Nicola w interiorze południowej BC, to ludzki raj, spokojna, idylliczna zagroda gdzie wieczorami bydło porykuje w tabunach pyłu czerwonego od zachodu i gdzie rozbrzmiewają słodkie głosy przystojnych kowbojów z gitarami (link), gdzie ludek wesoły a zdrowy żyje hokejem i wołowiną. Oczywiście, że jest dużo biednych ludzi, ale biedni ludzie w Kanadzie to w wielu miejscach na świecie klasa średnia, jeśli chodzi o dolara na głowę, pkb czy nawet po prostu poziom życia, zawartość lodówki, rozrywki, używki. I kiedy w takich miejscach wydarza się ostateczność, mówią o niej wszyscy. Jeśli mieszkasz w Merritt, jeśli się w nim wychowałeś i wyrosłeś, to znasz każdego człowieka z nekrologu albo przynajmniej któryś z twoich bliskich przyjaciół był jego bliskim przyjacielem, na pewno słyszałeś to nazwisko. W kościołach, na spotkaniach, przy imprezach i koncertach, które czasem się zdarzają, wspomina się każdego zmarłego, ktoś nosi czerń, ktoś traci szefa, ktoś ojca. Dziękujemy ci, Millie, za twoje poświęcenie, nieugiętość i walkę, walczyłaś w naszej sprawie, będziemy ci to pamiętać. Zapadają minuty ciszy, zaniepokojeni ludzie nasłuchują w wieczornym skupieniu chłodnego wiatru z południa, od Hope. Et in arcadia ego.


Wieje prawie zawsze od Hope, od południowej granicy ze Stanami, od Waszyngtonu, od Pacyfiku też czasem coś się przewali. Łańcuch Coastal Range na zachód stąd zatrzymuje wilgotne masy powietrza, które uderza w białe ściany gór i ochładza się w miarę dobiegania do szczytu, gdzie zostawia resztki wody i swobodnie stacza się na drugą stronę, jako zupełnie już suche powietrze. Merritt leży w cieniu opadowym i nazywa się półpustynią, są tu najsuchsze i najdłuższe lata w Kanadzie, z  trzysdziestostopniowymi upałami już w kwietniu i bardzo rzadkim deszczem. Ale od pustyni tym się różni, że niebo nie jest niebieskie i bezdenne przez cały boży rok, jak na pustyni Nowego Meksyku, że chmury jednak tu docierają, przewalają się przez łańcuchy od zachodu. Czasem widać je bardzo wyraźnie, czasem wyglądają bardzo groźnie, ale to suche chmury, opadowe cienie, które nie opadają.




I kiedy mówię, że wieje, to znaczy że wieje. Że pizga jak w kieleckiem. Że się autobus trzęsie, że pył zasłania widok, że zrywa plandeki i kradnie ubrania. I w Merritt jest tak często. To w gruncie rzeczy taka mniej lubiana norma. 100 kilometrów dalej na wschód, za kolejnym pasmem gór, jest już zupełnie inaczej, jest dolina długich jezior Okanagan, winnice, sady brzoskwiniowe i jabłka, sporty wodne, plaże, turyści. I dobrze, wiatr można znieść, byle nasza wieś spokojna. Poza tym wiatr przecież jest naprawdę poruszający, ciekawy, żywy i piękny. Skądś płyną te masy powietrza, gdzieś się przemieszczają, coś tam próbują uradzić, naprawić, wyrównać. I to jak tu wieje, to tylko westchnienie w globalnej wichurze. Malutki region Thompson Nicola i nasze ośmiotysięczne Merritt to fałda na ogromnej pelerynie Alaskan Panhandle,  na potężnej piersi Ameryki Północnej, Pacific Northwest, od Oregonu po Alaskę, często wliczając Montanę i Idaho. A każda z tych fałd jest piękna, a każda z tych fałd jest wdzięczna, a każda jedna inna. W naszej są stada bydła, które rozłażą się po sąsiednich dolinach, w naszej jest sucho, bo leżymy w cieniu wzniesień, które chronią nas od deszczu, naszą fałdę upodobały sobie wiatry, pył i tumbleweeds, nie mamy wielkich kaktusów, trochę drobnych pricky pears, ale są grzechotniki. A na brzoskwinie wystarczą 2 godziny do Penticton, nad ocean trzy.

Mamy tutaj z Merritt. Dwa miesiące to dość, żeby się zadomowić i długo jeszcze mógłbym opowiadać o tym nowym domu, ale kończy mi się niedziela, zaraz nowy poniedziałek, trociny, paliwo, ryk silników i intensywny zapach oceanu przyniesiony na żółtych cedrach alaskańskich z których budujemy winiarnię.



Ale nie zapominam ani o Rosji, ani o całym Zjednoczonym grudniu i styczniu w Toronto i w Albuquerque, bo tam jest wciąż za dużo historii, które nie powinny zostać zapomniane, przynajmniej przeze mnie. Następnym razem, choć nie wiem co i nie wiem kiedy. 

środa, 25 marca 2015

Obrazki z Merritt

Często chcę pisać i często coś piszę, ale zawsze dzieje się też tyle innych ciekawych rzeczy. I tu też napiszę, i nawet wiem co, ale dziś przerywnik, reklamy, zaproszenie do BC, teaser Merritt i Nicola Valley . 

 Merritt

 Nicola Lake

 Kraj ranczerów

 Jessie i Ruby nad doliną Nicola


Przecierając stare ścieżki



 Pastwiska na rogatkach Merritt

Rogatki

Przemysł drzewny
I odpady przemysłowe


 A to wszystko już we dwoje




sobota, 14 marca 2015

Okruchy po uczcie bogów, którzy stołują się na niebie bez umiaru i bez przerwy.

Jak można pisać o drodze powrotnej? Jak powroty mogą być ekscytujące? Gdzie te powroty musiałyby zdążać?
Podróżowanie to tryb życia i nawet jeśli trafiasz po kilku miesiącach do miejsca, w którym się wychowałaś i spędziłaś młodość, gdzie mieszkają twoi rodzice i które nazywasz domem, to ty dopiero wtedy do niego docierasz. Znowu. Na nowo. Nie ma powrotu w podróżnym życiu, są tylko drogi dokądś, choćby i do domu. Drogi te czasem faktycznie  przebiegają parę razy przez te same miejsca, ale te miejsca się zmieniają, zawsze są nowe, bo ty jesteś nowa, z dalekiej  podróży, a to miejsce, na przykład ten dom, też przecież żyło swoimi ścieżkami, kiedy ty odeszłaś. Nie tylko ty peregrynujesz. Świat tak działa, teraźniejszość wydarza się z taką samą intensywnością we wszystkich miejscach naszego globu, wśród miliardów, miliardów ludzi, dla których nie ma powrotu.


Nie można pisać o drodze powrotnej. A miałem pisać o drodze powrotnej z Rosji. Że trwała tydzień, w autobusach, pociągach i samochodach osobowych.  Że był wiec Partii Komunistycznej na placu Lenina w Nowosybirsku, i że spotkałem blisko Nikołaja Roericha w jego muzeum ufundowanym przez duchowych miłośników z całej Rosji. Przewodniczka, czy kuratorka, czy sekretarka muzeum napisałaby parę akapitów w tej relacji; była tak jasnym i czystym człowiekiem, czuwała nad tajemną  estetyką Roericha, dzieliła się jej iskrą. Pociąg jechał znowu trzy i pół dnia tą samą trasą, z Nowosybirska do Moskwy, między płaskimi ścianami lasu, przez rzadkie polany i miejsca wyrębu. Do Omska z alternatywnymi studentami w vansach z kotem na końcu języka i w tatuażach, do Jekaterynburga z dzieweczką z, lat 18,  pierwszy raz sama w pociągu, kogoś odwiedza. Już nawet nie pamiętam kogo. Przepraszam, że nie pamiętam już Twojego imienia, dzieweczko. Miała gruboskórnego kruka wytatuowanego na przedramieniu i tak spała, oparta o szybę.



Może i chciałbym o tym wszystkim napisać. Ale dzisiaj tak wieje w Merritt, plandeki łopocą,  autobus się trzęsie, po ulicach fruwają chmury pyłu. To miejsce jest takie żywe, to miejsce pragnie uwagi, chce żeby mówić o nim, nie o ruskim weselu nocą, gdzieś pod Wielkimi Łukami, w trudnej drodze autostopem z Moskwy do Wilna.  Na Nicola Lake wiatr stawiał dzisiaj fale, które podążały w tę samą stronę, co łany żółtych łąk czekających na wiosnę, otulone nimi wzgórza. Ta niesłychana masa powietrza przewalająca się przez Merritt i całą Nicola Valley ciskała ci w twarz kamienie, kamyczki i piasek. Twoje włosy były zamiecią, a twoje kroki niezdarną walką o równowagę. Cały świat podążał w tę stronę, a drzewa trzaskały i łamały się w dali.



Ale naprawdę mógłbym nie wspomnieć o parze młodych Romów, którzy przywieźli mnie na tanto wesele? Zapadał zmierzch, stałem przy zamkniętej stacji benzynowej w jakimś nieszczerym polu, czterysta kilometrów od Moskwy i jeszcze dwieście na Łotwę, i oni stanęli w rozklekotanej wołdze jak w jakimś westernie, i ona miała kolorową chustę i maleńkie dziecko na rękach, a on był przystojny i śniady. Zawieźli mnie parę kilometrów, w lepsze miejsce, mówią, pod ten motel, w którym było wesele. Zatrzymałem się tam też z Waldemarasem trzy miesiące wcześniej o 6 rano, jest jego zdjęcie na tle tego motelu w notatce o podróży do Moskwy, po nocnym przekroczeniu granicy łotewskiej, do której teraz znowu (!) starałem się dostać. Starałem się dostać do Krakowa, a ta Cyganka była w Krakowie. Jej siostra mieszka w Krakowie. Ona mieszka w Wielkich Łukach, ale przecież się widują. Kraków to bardzo ładne miasto. I jest duży festiwal. Jesteśmy Cyganami tak samo, jak jesteśmy Romami. Jak się nazywasz Cyganik, to wiesz. 



Wiesz, bo teraz chciałbyś na chwilę wrócić do innej pary, do Wesa i Angie, do kontrkulturowej osady Three Peaks w Taos, gdzie pasmo Sangre de Cristo Gór Skalistych przybiera wieczorem kolor purpury (O beautiful for spaciuos sky, America, America!), do kanionu Rio Grande, gdzie wylegiwałeś się w gorących źródłach ze starym Dogmanem i jego psami, z jego długą, siwą brodą, biżuterią i wizją. O owocach lasu, które spożywałeś pod tym monstrualnym nieboskłonem i o tych wszystkich podróżach, które odbywali ludzie wokół ciebie. Włóczęga to dola, taką dostałeś, to taką masz. I ciesz się, że jest, ale nie spodziewaj się powrotu, takie przeznaczenie nie jest ci pisane. Kierunek Colorado.

A na tym weselu nie wiedziałem co robić za bardzo, do środka mnie nie zaprosili, bo to zamknięta elegancja z Wielkich Łuków, ale był taki młody, co krzyknął "hippisi żyją!" jak mnie zobaczył. Potem przynosił mi koniak ukradkiem i tak siedzieliśmy sobie na tarasie tej dość rześkiej nocy, a z ust toczyła się para i dym. Namiot rozbiłem gdzieś, było ciemno, choć niebo czyste i jasne. 

Ale to wszystko jakoś tak nie po kolei, najpierw przecież była noc na dworcu Moskwa Belorusskaja i poranna kawa w Starbucksie – łaknienie bezpieczeństwa i internetu, i kofeiny naturalnie, i ciepła. Marsz na rogatki Moskwy, mgła i siąpi, nauczyciel biologii zatrzymany przez moją doniczkę i protestancki pastor, który żarliwie chciał mnie nakarmić, przenocować, umyć mi nogi. Potem to wesele, a rano ruski celnik, który podarował sobie ode mnie dwie paczki papierosów i słoneczne, zielone połacie Łotwy. Autobus miejskiej komunikacji w Wilnie i starsza pani pytająca zmiękczoną polszczyzną, co to za drzewko wiozę w doniczce. To syberyjski cedr, proszę pani, wykopałem go u podnóży Bieluchy. Tak, przejechał ze mną pięć i pół tysiąca kilometrów i teraz rośnie w Dąbrowie Górniczej. Tak, to bardzo silny cedr, proszę pani. Właściwie sosna, pinus siberica.

A Warszawa Centralna o piątej rano? Człowieku, gdzie ty się wtedy znajdujesz, dokąd ty dotarłeś. Co to za miejsce? Znasz je? Bo byłeś tu wcześniej, prawda? Ale jakoś tak nie do końca znajomo. Złote tarasy jak wygłodniały papieros o piątej rano, to uczucie w układzie pokarmowym. Witaj w Warszawie i żegnaj, bo pociągi do Krakowa kursują często. 
I nagle, tak szybko się tu znalazłeś. Plac przed Galerią Krakowską (a jakże) w miękkim słońcu wczesnej jesieni. I Planty, nieśmiertelne Planty. I znowu tu przyjechałeś. Stoisz przed drzwiami. W tle Sting:



This town, this stain on the sunrise,
Disguised in the mist this morning,
It's 8AM, a seagull shouts a sailor's warning.



This sky, this bend in the river,

Slows down and delivers me, the tide rolls back,

And all my memories fade to black,


And yet, and yet...I'm back.



Serio?

No już, to koniec, dziękuję, choć na pewno jestem znowu na jakimś początku, skoro dojechałem bezpiecznie do tego miasta i zakończyłem trzymiesięczną podróż po Rosji. Ale to było prawie pół roku temu, pięć miesięcy z połowiny. Od tamtego czasu bardzo różne miejsca nazywałem swoim domem i nie wróciłem nigdy do żadnego z nich. A teraz jakimś dziwacznym splotem woli i przypadku znalazłem się w autobusie Greyhounda z lat osiemdziesiątych i mieszkam tu już cztery tygodnie. Miesiąc! Już przesiąkłem sokiem prawdziwych cedrów, z których budujemy dom. Wciąż, kawałka dzwoniącego cedru od Andrieja z Tomska nie ściągam nawet do snu, tylko na basen. I do tej sauny, co tam jest, żeby nie było mu przykro. Bo o ile prawdziwe cedry nie ustępują syberyjskim, to jeśli ktoś poznał ruską banię, suche pudełko w Nicola Aquatic Centre nie będzie mu miłe. Chyba że godzinami obdziera cedry z kory i tnie je na kawałki, wtedy każda sauna jest dla niego oczyszczająca.



I tak się wędrówka toczy. Bez przerwy, nawet przez te sześć godzin, kiedy ściągasz ostrym jak brzytwa nożem długie plastry cedrowej masy, właśnie wtedy się ta wędrówka toczy najbardziej, przez wszystkie poznane zakątki świata, do których ciągle się wraca, przez które wciąż się przejeżdża, codziennie właściwie. To się nie kończy nawet w trybie osiadłym. To podróżowanie. Nie da się cofnąć ani nawet się nie da zatrzymać, ruch następujących po sobie nieskończonych fragmentów teraźniejszości wyznacza rytm kroku. Ten ruch to złudzenie, oczywiście, nic po sobie nie następuje, tylko wszystko sobie trwa, ale jeśli wszystko sobie trwa, a ty sobie tak idziesz, to widzisz to trwanie sekwencyjnie, chronologicznie, topograficznie. I tak powstaje podróż, którą chcesz opisać, ale cały czas wracasz do tego miejsca, w którym jesteś, bo to jest najważniejszy element podróży, to jest to, co się właśnie wydarza.  



I dlatego tak trudno mi wrócić z Rosji do Krakowa, zakończyć ten projekt, podziękować wszystkim, którzy pomogli mi odbyć drogę. Droga się nie odbyła, tylko się odbywa, mam nadzieję, że nikt się nie poczuł oszukany, że ten projekt się tak rozproszył i rozmył pod koniec, że nie było finału, oficjalnego zamknięcia i podsumowania. Tyle razy myślałem o tym, jak i żeby je napisać, pewnie jeszcze napiszę, jeszcze tam kiedyś wrócę i pojadę. Jeszcze będzie film, będzie, tylko muszę zarobić na sprzęt, dowiodę, że Polak potrafi, w Kanadzie każdy potrafi. Teraz jestem tutaj, gdzie indziej, daleko od kapitana Walentina Deriakowa, choć wciąż w zimne dni zakładam wojskowe kalesony, które mi podarował, i daleko Nataszy Iwanowej z Czeczżajewki, której szalik ciągle noszę, i daleko od Tomska, choć cedry wokół zamieniają się w domy, a na szyi podzwania ten syberyjski.



I będę tam wracał zawsze, i wracam tam codziennie, i również przez to nie przestaję się poruszać, wciąż jestem gdzie indziej. Taka dola Cygana, doluś moja, doleńko. I psy szczekają, tartaki szumią, a tabor jedzie dalej, srebrnym Greyhoundem do kolejnego świtu. A potem dalej. 
Teraz chciałbym wziąć pociąg z Niagara Falls do Albuquerque, ale to następnym razem, dziś Word poprawia pierwszą nazwę na Niagara Fallus i to nie jest odpowiedni początek tej opowieści. Jest już późno, w Krakowie wzeszło słońce, w Tomsku już po południu. A w merry Merritt, kanadyjskiej stolicy country, Orion wisi już tak nisko nad horyzontem, że należy spędzić z nim trochę czasu, zanim zniknie na całe lato. Poza tym nie można za długo siedzieć przed komputerem, to niezdrowe dla oczu. I dość już tych wymówek, ale jaki komputer, kiedy wokół jest tyle prawdziwego ruchu, trawa rośnie, owady przewracają się sennie w trocinach, Ziemia cichutko szybuje przez przestrzeń kosmiczną, wciąż jeszcze w znaku Ryb, zaraz moje urodziny. Ona też nigdy nie może się zatrzymać. Taki już nasz los.

No to już, w drogę, strumyczku. Co tam sobie szemrzesz?


sobota, 21 lutego 2015

Czerga i drzewne koneksje.

Kiedy siadam teraz do pisania i patrzę na ostatni wpis, bierze mnie śmiech. Przez ostatnie dwa miesiące, kiedy myślałem o pisaniu, brało mnie raczej pomieszanie, o czym, dokąd, skąd, ile. A teraz nazbierało się już tyle tego przeżywania, że siadam biernie i  bezradnie, rozkładam ręce na klawiaturze i chichocę.  Hehe, od czego by tu zacząć?

Najmocniej przepraszam, bądźmy poważni. Ciążą na mnie pewne zobowiązania, których ku mojej własnej rozpaczy nie potrafiłem dotąd dopełnić. Strumień zdumień został przecież okresowo dedykowany projektowi rosyjskiemu i byłoby w dobrym tonie, żeby dopłynąć to do końca. Poza tym naprawdę chcę, zawsze chciałem, naprawdę zawsze wszystko chciałem – zrobić, dopowiedzieć, dokończyć. Ale wszystko płynie i kiedy się płynie z tym, potrzebna jest cierpliwość, wytrwałość  w oczekiwaniu na postój. I w końcu przyszedł ten czas, kiedy mam go tyle. W moim busie w Merritt, w Brytyjskiej Kolumbii, w Kanadzie, w szczerym lesie, w sennym wygwizdowie na środku pustkowia, na opustoszałym nocą placu budowy wśród tartaków i trocin nie mam Internetu. Ale jest trochę prądu, więc piszę, znajdzie się w końcu połączenie, żeby to przerzucić. A po co mi Internet, skoro mam to wszystko, co wymienione. Przede wszystkim czas, czas i przestrzeń, cztery wymiary na własność, i piąty też, różnie go można nazywać, ale na pewno też jest, ogromny, na własność. I bardzo chciałbym o nim, ale tu znowu potrzebna jest cierpliwość.

Na ostatni postój stanęliśmy z Maszą w Czerdze, o trzeciej w nocy przy Czujskim Trakcie. W oddali świeciły się jakieś lampy czy latarnie, do nich ograniczała się ziemska widoczność. Znacznie więcej widać było na niebie, jasnym, rozgorzałym Drogą Mleczną. Gwiazda Polarna wskazała miejsce na namiot, kilka kroków od drogi. Rozbiliśmy go, wpełzliśmy, posnęliśmy szybko. Rano obudziłem się dużo wcześniej niż Masza i wydobyłem się cicho na światło. Spaliśmy na dużej łące pomiędzy szosą i rzeczką, widoczni ze wszystkich stron, ale tylko owce zdawały się zważać. Tak bym sobie życzył, bo w rzeczywistości nikt zważał. Zostawiłem Maszę w namiocie i wróciłem na przystanek – już tu byłem, stąd pisałem pół roku temu, wtedy z mniejszym opóźnieniem, o Czeczżajewce (nawet zapowiadałem ten powrót do Iwanowa, do którego dziś znowu wracam). Kierowcy zatrzymywali się pytając, czy nie podrzucić mnie do Górno-Ałtajska, a wesoły rowerzysta w uszance, z widłami zatkniętymi za ramę i flagą rosyjską powiewającą na przednim błotniku pedałował niefrasobliwie w porannym słoneczku.



Było dobrze po dziesiątej, kiedy zwinąłem namiot po Maszy i ruszyliśmy do Willa i Olgi, naszych nowych gospodarzy. Kontakt do nich dostałem jeszcze od Archeologów w Tomsku, miałem przyjechać  tu miesiąc wcześniej, na początku drogi w Ałtaj, ale wtedy przydarzyła się Czeczżajewka, a potem to wszystko inne. I tak Will i Olga stali się ostatnim przystankiem w Rosji, tak dobrym, że zawsze byłby za krótki, niezależnie jak długo bym nie popasał.



Niestety wiza mi się już kończyła, zostałem na tydzień z nawiązką.  I to był tydzień pozbawiony zdumień i wydarzeń, poza dwudniowym wypadem do Czeczżajewki. Olga i Will żyją w Czerdze od lat, przenieśli się tu z różnych stron, Olga z Moskwy, Will z Tomska. Kiedy myślę o nich i o tym miejscu dzisiaj, z perspektywy mojego busa, wiem, że szukali i znaleźli to samo, co ja tutaj, tyle że na dłużej. Czerga jest maleńka, ale ma najważniejsze zaplecza konsumpcyjne (spożywczy, gospodarczy, apteka) i kulturowe (biblioteka, kościół, światłowody i linie wysokiego napięcia). Leży przy samym Czujskim Trakcie, na północ do Górno-Ałtajska jedzie się godzinę. Na wschód i zachód można wsiąść na konia albo na łazika i jechać, jechać, jechać przez las, w góry, spotykając tylko zwierzynę, najpierw hodowlaną, potem wolną. I to był najważniejszy powód ich przeprowadzki w tę okolicę, drugim był szeroko pojęty brak – ludzi, zgiełku, miejskiego nadmiaru. Trzecim nie był kościół ani biblioteka, trzeciego nie było. Will i Olga są w znacznym stopniu samowystarczalni społecznie, a ich tryb życia wymaga tylko ciszy i prywatności, o co nie trudno w Czerdze, jeśli postawić odpowiednie ogrodzenie. Oboje są rzemieślnikami z artystycznym zacięciem, jako główne źródło dochodu wybrali mongolskie jurty, które wykonują od szkieletu po wykończenie, z meblami, zdobieniami i jeśli trzeba – montażem. Will jest z zawodu stolarzem, w Tomsku pracował w fabryce mebli, aż w końcu udało mu się zaoszczędzić na tę kurną chatynkę, którą cały czas przeobrażają. Najpierw podniósł i rozszerzył dach, tworząc jasny, przestronny warsztat. Wchodzi się po drabinie od podwórka, ostrożnie, bo stromo, a gałęzie jabłoni utrudniają wspinaczkę. Na górze pachnie sosną, wszystko jest miękkie i żółte od trocin i słońca, tam powstają ludzkie domy i przedmioty ich codziennego użytku, tam panuje Will, małomówny, skupiony mistrz dłuta, z niełaskawym losem rozpisanym na zmarszczkach. Ale palce ma wszystkie i po tygodniu zaczyna opowiadać, śmiać się, nawet zadawać pytania. Wyświadczył mi największą przysługę i honor, dzieląc ze mną swoją przestrzeń pracy, udostępniając narzędzia, korzystając z mojej pomocy przy rzezaniu umeblowania do jurty. Tam w znacznej mierze spędziłem ten tydzień. Razem zrobiliśmy łóżko.



Olga ma swoją pracownię, okrągły domek w kącie ogrodu, obok drugi, mniejszy, z piecem do wypalania gliny i kołem garncarskim. Masza spędzała tam więcej czasu, zdobiły razem szczytowe koło, okno na dym i światło w jurcie. Olga równoważy Willa wobec gości, od razu dużo mówi, dużo się śmieje,  jest duża i głośna, ale bardzo wdzięcznie, sympatycznie, opiekuńczo. Oboje są buddystami, ich pokój do medytacji mówi o nich więcej, niż zdania, opisywanie go tym bardziej nic by nie dało. Sam dom jest stareńki, pogięty i obły, pobielane, sypiące się ściany, przedwojenna podłoga, piec chlebowy. Nam przypadł w udziale gościnny stryszek w budynku gospodarczym. Tam dużo ciszy, lektury i przemyśleń, pierwsze zderzenie ze zbliżającym się powrotem do domu, który zaczynał pękać w fundamentach. W ciepłe dni otwieraliśmy z Maszą drzwi, na jeden z najpiękniejszych i najprostszych widoków, jakie miałem w życiu dla siebie. Czasem pakowaliśmy się wszyscy czworo z piątym labradorem (zapomniałem imię. Tego jeszcze nie było.) w łazika i jechaliśmy w góry. Czasem paliliśmy ogień i piliśmy wódkę. Czasem nic nie robiliśmy.



I stąd poczucie, że ten postój mógłby trwać wieki. Bycie w Czerdze z Willem i z Olgą było czystym, niewymuszonym i szczęśliwym byciem po prostu. Stąd ten pomysł, że jestem teraz w podobnym miejscu. Po prostu ja znalazłem je w pobliżu Pacyfiku, czy raczej ono mnie tu znalazło i przygarnęło. I to nie jest szukanie paraleli, jak w przypadku amerykańskich i rosyjskich pograniczników. Wystarczająco wyrazistą jest ten warsztat stolarski, który chciałem zachować dla siebie na zawsze i ten ogromny plac budowy obok mojego busa, gdzie spełniam swoje pragnienie pracy z drewnem.

Ale to niepotrzebny wtręt, nie na miejscu, nie na tamtym, a tam teraz jestem bardziej. W deszczową sobotę, kilka dni przed wyjazdem, kiedy zastanawiałem się, czy spróbować jeszcze odwiedzić Saszę w Czeczżajewce. Niedaleko do niej z Czergi, siedemdziesiąt kilometrów, ale droga dzika, ledwie bita, przez góry i pustać, z kilkoma wioskami, kilkunastoma domami po drodze. Pieszo nie dojdę, stopem może być jeszcze trudniej. A dochodziło już południe, pogoda się zepsuła, zapachniało śniegiem, mnie zaś przeziębienie trzymało pod śpiworem w początkowym stadium rozkładu. Wszystko mi mówiło, żeby zostać, ciepły i milczący warsztat Willa w szczególności. Ale nie zobaczyć Saszy, nie pożegnać go, kiedy jest tak blisko? Czas leciał, więc nie pozwoliłem sobie na dłuższe wahania, pod wpływem impulsu wrzuciłem śpiwór do plecaka i ruszyłem w stronę właściwej drogi.

Z Czergi podchwycił mnie lokalny weterynarz, Altajec. Jechał do krowy kilkanaście kilometrów dalej, bardzo ucieszył go fakt, że mógł tym razem pokonać tę trasę z Polakiem. Droga była kręta, pięła się po zboczach do, wydawałoby się, nikąd, ale nie, to był dopiero początek, weterynarz wyrzucił mnie przy skręcie w tę ledwie bitą drogę, przez której środek zamiast pasa biegł długi, przerywany ślad krowy srającej w truchcie. Siadłem na poboczu i siedziałem tam trzy godziny. Raz minęło mnie stado krów z pasterzami wierzchem, dwa razy samochód, ale żaden się nawet nie obejrzał. Tylko krowy zdarzały się zważać, tym razem naprawdę.






Przez godzinę szurałem kamyczkiem po asfalcie tamtej poważniejszej części skrzyżowania, grzejąc sobie nim palce w przerwach od szurania i obserwując, jak szybko się zmniejsza. Podśpiewywałem balladę Jaskra („Zapachniało powiewem jesieni…”) i inne piosenki, trząsłem się z zimna i walczyłem z przeziębieniem. Tak to wygląda, kiedy się długo czeka na okazję. Nie, prawdę mówiąc tak to jeszcze nigdy nie wyglądało, żeby cztery godziny stać w ciszy, szumie potoku. Te dwa auta, które nie stanęły – to naprawdę nie do wiary. Skoro już były, to powinny stanąć. Powinno być takie prawo.
W końcu postanowiłem pójść pieszo. Kawałek przynajmniej, zobaczyć, co jest za zakrętem. Pięknie tam było. Jesień już w zenicie, wilgotny chłód od gór, pastwiska, nagie skały, potok. Szedłem godzinę, spacerem, słońce było coraz słabsze. Po godzinie zacząłem wracać. Po kilku krokach nadjechał samochód, stanął, wsiadłem.

Prowadził Vlad, z tyłu siedziała jego żona z dzieciątkiem, jechali z Bijska do rodziców żony mieszkających w jednej z tych kilkuosobowych wiosek w dolinie, w połowie drogi do Czeczżajewki, mniej więcej. Kiedy wsiadłem, Vlad zapytał, czy znam taki film „Into the Wild”. Bo jak mnie zobaczył na tej drodze, to sobie pomyślał o tym filmie i stanął. To było bardzo miłe, szczególnie, że dla niego to spotkanie było takie wyraziste i znaczące, że faktycznie sprawiłem mu ogromną radość tym, że dołączył na chwilę do mojej podróży. To się czasem zdarza i nie ma w tym żadnych złych czy próżnych uczuć; kiedy jest się na swojej drodze i tak bardzo polega się w niej na ludziach, a w zamian za otrzymaną pomoc często ma się do zaoferowania tylko swoje towarzystwo, uśmiech, podziękowanie. I to jest wspaniałe uczucie, kiedy się ma tak niewiele, a dla kogoś to jest tak dużo, ktoś to potrafi docenić, ktoś tego chce. To przecież jest szczere, niewymuszone i serdeczne, przynajmniej z mojej strony takie jest. Niektórzy kierowcy trąbią albo pukają się w głowę, a w smudze spalin, którą po sobie zostawiają, pobrzmiewają obelgi: „włóczęga”, „darmozjad”, „brudas”. Można się czasem zakrztusić, ale wiatr wieje, a horyzont szybko ich połyka. A potem zatrzymuje się taki człowiek, który po prostu chce pomóc, wyświadczyć przysługę, albo z kimś pogadać, rozerwać się na długiej, pustej szosie, albo posłuchać opowieści, wziąć w niej udział. I to wszystko ja mogę zaoferować i te warunki są zawsze jasne dla wszystkich, którzy się zatrzymują. I tak to właśnie działa, i jest w tym trochę magii.
Kiedy Vlad wysłuchał mojej skróconej opowieści, poprosił, żebym mu wyświadczył jeszcze jedną przysługę, żebym powiedział w domu, jak już wrócę do Polski, że Rosjanie to dobrzy ludzie, że to dobry kraj i że media i polityka do bzdury, które nie mają znaczenia dla większości „zwykłych”, codziennych ludzi. Odkąd wróciłem do Polski, powtarzałem to zawsze, głównie dlatego, że takie właśnie było moje doświadczenie. Teraz robię to jeszcze raz, w podziękowaniu, choć nie w zamian, za pomoc okazaną na obsranej, ledwie bitej drodze przez nic, za nadłożone kilometry do samej Czeczżajewki, gdzie Vlad wysadził mnie na długo przed zmierzchem.



Zbliżając się do zabudowań nasłuchiwałem ludzkich odgłosów, ale żadnych nie było. Zapukałem do domu Wadima i Daszy, ale byłem pewien, że nie ma komu odpowiedzieć. W rajskiej dolinie panowała głęboka cisza, podszyta tylko strumieniem. Nikogo. Zima wymiotła wszystkich? Latem było tu i po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób. Jasne, większość odwiedzających i kursantów Integral Sustainability Education, ale wiąż kilka rodzin, kilka zamieszkałych domów, muzyka, śmiechy, ruch. A tu taka cisza. Nagle – koń. Uwiązany pod domem Saszy. Mają gościa? Podszedłem do drzwi, w domu cisza. Zapukałem. Odpowiedział Sasza, „wejść”, jakby się wciąż spodziewał, że w każdej chwili ktoś może wejść. A nikt by nie mógł, bo zostali sami z Nataszą i Agafią na pół zimy, zanim Nikitinowie wrócą. Uściskaliśmy się porządnie i siedliśmy to czaju, rozmawiając, jakbyśmy się wczoraj widzieli. Zima już się dla nich zaczęła, czas izolacji, zamknięcia i koncentracji, skupienia na sobie, podróży do wnętrza. Było to widać po Saszy, wyciszenie przypominające smutek, a może mądrość, pokryjome wzrastanie, pokorne zasłuchanie. A koń? A konia dostali wczoraj od sąsiadów z Basargino, kilkanaście kilometrów przez góry, w prezencie, na zimę. Sasza przyjął go z wdzięcznością, choć koń w przeddzień śnieżnych zamieci przysparzał dodatkowej, ciężkiej pracy – trzeba mu było zbudować koniusznię, prowizoryczną stajnię o trzech ścianach, które chroniłyby go od wiatru i śniegu. I Sasza zaczął ją budować rano, ale wkopał dwa słupy i ciepnął siekierą, wrócił do domu, do pisania. I pomyślał sobie, mówi, chyba mnie przestałeś kochać, Boże, chyba sobie ze mnie kpisz. Dajesz mi konia na zimę, chociaż wiesz, że tydzień mi pochłonie ta stajenka, a dom nieocieplany jeszcze, ogród nie przykryty. Chyba mnie przestałeś kochać, Boże. I wtedy ty przychodzisz, ot tak, w odwiedziny.
Tak powiedział Sasza i ja wtedy zrozumiałem, że nie bez powodu mnie tak rwało z Czergi, mimo pogody i choroby. Że czasem się nawet nie wie, co można ofiarować drugiemu człowiekowi, że czasem to nie tylko towarzystwo i podziękowanie. Zbudowaliśmy tę koniusznię we dwóch do wieczora, we dwóch było znacznie łatwiej, moje dwa metry też ułatwiały pracę. I następnego dnia, kiedy zostawiałem ich znowu samych z zimą, ale bez żalu ani niepokoju, koń miał już dach nad głową.





Następnego dnia w drodze powrotnej już się obyło bez prób wytrwałości, zacząłem iść i za pierwszym zakrętem dogonił mnie traktor, jechaliśmy razem godzinę, 25 kilometrów, 25 kilometrów na godzinę. Całą drogę z głośnika nad moją głową waliło ruskie dicho, Bielyj puch, Ona adna i takie tam. Chłopak w filcowych gumiakach, bluzie adidasa i grubych okularach uśmiechał się i milczał, podkręcając volume. Zostawił mnie w największej z przydrożnych wiosek, noszącej widoczne blizny po zamierzchłym kołchozie, ruiny gospodarczych szeregowców i wieloletnich planów. Stamtąd znowu, rozklekotana łada, dwóch sympatycznych jegomości wprost do Czergi.


Tak doskonale to wszystko pamiętam, jakby to było w ubiegłym tygodniu. A w ubiegłym tygodniu spałem w przytułku dla bezdomnych w Penticton i pomagałem napisać wykład o Strefie Gazy pielęgniarce Czerwonego Krzyża, a dwa tygodnie temu mieszkałem w raju z dużą rodziną przyjaciół w Montanie, a trzy tygodnie temu był Nowy Meksyk, Colorado i Wyoming, a cztery – Albuquerque, moja Siostra i jej dzieci. I wcześniej jeszcze tyle rzeczy. A nie pamiętam tylko tego przeklętego imienia labradora Willa i Olgi. Ale ono też wróci, bo w takie miejsca zawsze się chce wracać i wraca, te miejsca są nieśmiertelne, to Domy, które nie płoną. Są też domy, do których się wraca, choć ich już nie ma i tak wyglądał trudny powrót z Czergi do Krakowa. I on też trwał tydzień. I o nim będzie następnie.