Bardzo długo wracałem do domu. W drodze z Czergi do Krakowa
spędziłem tydzień i to był długi tydzień, ale w Krakowie okazało się, że
potrzeba czasu, żeby dojść do siebie na dobre, żeby faktycznie wrócić do domu.
Trzy miesiące to dużo i mało i nie będę rozwijał tego stwierdzenia ani szedł tą
drogą, zdając się na wyrozumiałość osób, które chciałyby wiedzieć, co
wydarzyło się w dolinie Jarlu.
Minęło już dość dużo czasu i sam jestem ciekawy, jak dystans wpłynie na tryb opisu. Wróciwszy od razu wpadłem w tryby miasta i już kilka razy zdążyłem przetrawić ubiegłe trzy miesiące, już zmieniły się w struktury komórkowe. Już jestem w Krakowie, może na chwilę, ale na pewno. Ale bardzo chciałbym choć na chwilę teraz wrócić do Rosji, do ludzi, których tam spotkałem i którzy są, co z dystansu mogę powiedzieć z jeszcze większym przekonaniem, są (bo wciąż tam są!) absolutnie wyjątkowi.
Idąc w górę strumienia Jarlu czułem wyraźnie 50 kilometrów z
ubiegłych dotąd dwóch dni. Było mroźno, słonecznie i cicho, gęstwiny modrzewi oprószone
szronem ciągnęły się wzdłuż ostrych zboczy kamienistych wierszyn, tworząc pierwszą
barykadę na drodze od grani. Nie spotkałem nikogo. Wyżej strumień cichł,
przechodził w ledwo widoczny chlupot, nad doliną grał wiatr.
Na jej dnie z trzech stron
otoczone pionowymi ścianami leżało Kamienne Miasto,
wzniesione rękami ludzi, którzy przychodzili tu od dawna po to, żeby je
wznosić. Ałtajcy budują kopce z kamieni w świętych miejscach, a turyści, pielgrzymi
i poszukiwacze złota przejęli tę praktykę, by w ten sposób połączyć się z
miejscem, które uważają za szczególne geograficznie i energetycznie, i oddać mu
swoje intencje. Postawiłem tam kilka imion z kamieni z widokiem na Świat, imion
związanych z nagrodami w projekcie, choć oczywiście nie tylko, poza tym myślałem o wielu, wielu innych
imionach, o jednym zaś szczególnie.
Cicho. W ciszy szum skrzydeł przelatującej grupy sokołów. Hałas tak duży, że teraz myślę, że było ich pięć albo sześć, a pewnie w
rzeczywistości były trzy. Przyleciały zza grani.Wyobrażam sobie, że nawet dla
nich pokonanie takiej wspinaczki na trzy i pół tysiąca metrów nie jest
codzienną rutyną, ani spontanicznym odruchem. I nigdy nie słyszałem takich
skrzydeł, tak blisko uszu. A potem echo poniosło stukot kopyt na skałach
i szmer osypujących się kamieni. Nie było jej widać, ale nie było wątpliwości,
że tam jest.
A potem zobaczyłem, że przy moim plecaku, który zostawiłem
niżej, przy centralnym głazie kamiennego miasta, kręci się dwóch ludzi i pies.
Chyba byli ubrani na zielono, a ja siedziałem już długo bez herbaty, więc
zabrałem się do schodzenia w ich stronę. Nie będę przecież unikał straży granicznej, jeśli to
faktycznie oni. Jak można byłoby zaprzepaścić takie spotkanie? Zbliżając się
krzyknąłem „Zdrastwujte” i uśmiechnąłem się grzecznie, a krępy Rosjanin w
mundurze odpowiedział chętnie, przy neutralnym milczeniu swego ałtajskiego
towarzysza. Najpierw pytanie o cel pobytu, potem o paszport, potem o
przepustkę. Pokonując dzielący nas dystans odpowiedziałem na dwa pierwsze pytania
ignorując trzecie i kiedy kończyłem mówić kapitan Walentin Deriakow już przeglądał
mój paszport. Następne pytanie, które padło, brzmiało:
- Piszesz wiersze?
- Trochę pisałem – odpowiedziałem szczerze.
- Ile? – zapytał równie szczerze kapitan.
- Nie wiem, raczej ich nie zliczam, może byłoby na książkę.
- Na książkę? – w jego oczach pojawił się odcień szacunku – Ja
napisałem trzy wiersze. Jeden o Bielusze, jeden o Losie i jeden jeszcze o
górach. I dwie pieśni. - zatrzymał się na chwilę. Towarzyszący mu Ałtajec zaskoczył z głazu i zaczął iść w stronę pionowego zbocza. - Pamiętasz jakiś swój wiersz? Możesz zarecytować?
- Pewnie mógłbym, ale one są po polsku.
- To dawaj, powiem Ci mój.
I powiedział. Potem zaśpiewał pieśń. Rozsiadł się na ziemi w
pełnym, niskim słońcu, oparł o głaz i wciągał mnie do swojego świata patroli przez zimowy las, zaginionych turystów i świętej Góry. Jego kompan wspinał się tymczasem na piarżyste, strome zbocze, coraz wyżej ponad
nasze głowy, aż stanął na szczycie i nawoływał do łajki, która wierciła się
przy kapitanie, szukając sposobności, by opuścić tę lekcję rosyjskiej melodii.
Kiedy Walentin skończył, zapadła chwila ciszy, a potem kolejne pytanie:
- A medytujesz?
Byłem trochę zdezorientowany.
- Można tak powiedzieć. Siedzę sobie tutaj, myślę.
Słucham trochę, widziałem suroki (świstaki) tam na górze. Układam imiona
moich przyjaciół z kamieni.
Wdaliśmy się w krótką pogawędkę na temat mojego
dotychczasowego pobytu w Rosji, od Moskwy przez Tomsk i plac zabaw na Govorovej
po Ałtaj, na końcu której Walentin z uśmiechem oznajmił mi, że jestem
naruszycielem pogranicznej zony, że znajduję się na tym terenie bezprawnie i że
powinienem zgłosić się tego samego dnia do ich stróżówki nad jeziorem
Akkemskim, by strażnicy mogli w konsultacji z centralą ustalić sposób dalszego
postępowania.
- Jak chcesz jeszcze pomedytować, to sobie idź jeszcze
posiedź, ja też tu posiedzę, spotkamy się wieczorem na posterunku.
Paszport zachowałem, więc gdybym przemycał jakiś czosnek z
Chin, mógłbym spokojnie czmychnąć przez przełęcz Karaturk w stronę rosyjskiej
cywilizacji. Ale w plecaku miałem tylko rzeczy niezbędne, więc nie miałem się
czego bać. A widziałem, że chcę jeszcze pogadać z Walentinem.
Spędziłem w Jarlu jeszcze kilka godzin, potem przedostałem się drugim zboczem doliny w stronę jeziora. Z modrzewiowego zagajnika
wyszedłem na rozległy, podmokły teren, pasły się na nim konie. Przez jezioro, tuż przy ujściu Akkemu, kursował ponton, przejście wody suchą stopą nie było
możliwe w odległości kilku kilometrów. W okolicach tej przeprawy powstało kilka ładnych zdjęć, ale z próżności nie chcę, żeby dominowały nad tekstem, dlatego przynajmniej jedno.
Było jeszcze wcześnie, Walentin nie
wrócił do stróżówki. Przywitał mnie tam pucułowaty chłopak, może
dwudziestodwuletni, wpisał dane z paszportu do rejestru przybyszów i
podziękował. W sprawie braku przepustki czekać na kapitana, można postawić tu
namiot. W trakcie tych późnopopołudniowych godzin robiło się coraz chłodniej i kiedy
namiot był gotowy, pokrywała go już cienka warstwa białej, twardej kaszy. Akurat na
zmarznięte ręce wrócił Walentin i „dawaj, czaju popijom”, do stróżówki.
Był tam jeszcze Sasza, Oleg i Elena, młoda dziewczyna
zamieszkująca od kilku tygodni jedną z beczek – schronów leżących nad jeziorem.
Dostałem doszirak, najsławniejszą rosyjską chińską zupkę, chleb, majonez, kaszę
gryczaną. I czaj. W trakcie kolacji regulamin oraz dowództwo doniosło, że w istocie nie mogę
przebywać w przygranicznym rejonie bez przepustki i że muszę udać się do
oddziału rejonowego w Ust-Koksie, złożyć zeznanie i zapłacić mandat. W ciągu tego i następnego dnia Walentin kilkakrotnie wytłumaczył mi, jak
i gdzie dojechać, co powiedzieć, komu zapłacić mandat. Termin ustalił tak,
żebyśmy się jeszcze spotkali po końcu jego zmiany, za niecały tydzień. Na moją
prośbę przegrał mi swoje wiersze na nośnik – nie przyszło mu to łatwo, ale potrzeba
podzielenia się iluminacjami spod Bieluchy była silniejsza.
Walentin pochodzi z Rostowa nad Donem, dobrych pięć tysięcy
kilometrów na zachód. Na przydział do Ust-Koksy przywiózł żonę i dwuletnie
dziecko, byli tu już razem dwa lata. Kiedyś na służbie wybrał się na patrol w
kierunku lodowca i źródła Akkemu, w pobliże podnóży Bieluchy. Była odsłonięta i
kazała mu usiąść przed nią na skale, Walentin usiadł, zamknął oczy i trwał tak
przez czterdzieści minut. Po otwarciu oczu pojął, że otrzymał jakiś dar. Potem
spotkał jakiegoś energetycznego turystę, który wytłumaczył mu, na czym polega
medytacja i tak Walentin poznał, że góra nauczyła go medytować. Od tamtego
czasu bardzo często to robi, siada na skale, wsłuchuje się w otoczenie i
„wyłącza się”, zastyga w stanie odbioru. Mówił o tym przygotowując herbatę, w
piecu huczało, na pryczy zajmującej połowę powierzchni izby rozłożyli się
pozostali uczestnicy wieczoru. Elena z Saszą grali w backgammona, Oleg czytał
książkę, milczący Ałtajec drzemał. Walentin miał dalej na sobie ciężkie buty i
spodnie w panterkę, ale ciepło w izbie zdjęło z niego wierzchnią odzież. Na
zielonym podkoszulku wisiał duży, prawosławny krzyż. Potężne ramiona
i twarz rosyjskiego żołnierza, kanciasta, szorstka, z błękitnymi, dobrymi oczami.
Bardzo długie rzęsy i jasne włosy. Wypisz wymaluj, Wschodni Słowianin. Tak bardzo chciałem zrobić mu zdjęcie, a on tak bardzo mi odmawiał.
Doradził, żebym nie schodził za szybko. I żebym też nie szedł
przypadkiem przez Karaturk, bo tam już wszystko zasypane i ścieżki nie znajdę,
a przełęcz biegnie ponad trzy i pół tysiąca metrów npm. Zaprosił na śniadanie.
Ostrzegł przed mrozem. Życzył dobrej nocy.
Noc była dobra, choć zimna, dochodziło do -10 stopni i choć
mój śpiwór alpinistyczny nie jest, to budziłem się tylko nad ranem, zasypiałem
szybko. Trudniej było się zmierzyć z odbiorem świata bez śpiwora, jako że
spałem w nim i we wszystkich swoich ciepłych ubraniach, ale Walentin już u wyjścia z namiotu zwinął
mnie na kawę i śniadanie. Zdecydowałem, że zejdę jeszcze tego samego dnia, ale
kapitan bardzo nie chciał, żebym schodził bez wizyty w czasowni, więc
zaproponował wspólny spacer w górę jeziora, w stronę Trzech Szczytów Bieluchy.
Wychodząc ze strefy namiotowej minęliśmy dwa duże głazy leżące przy ścieżce.
Kapitan zatrzymał się przy nich.
Oberwały się rok temu. Nad jeziorem zatrzymała się grupa
młodzieży, rankiem wyszli do doliny siedmiu jezior i mieli wracać po
południu. Przy czasowni złapała ich ostra burza i podczas gdy część grupy
postanowiła przeczekać deszcz, para dwudziestolatków wracała do swojego namiotu.
Dobiegli do niego mokrzy, zrzucili mokre kurtki i weszli do środka. Dwie minuty
potem przetoczył się po nich jeden z głazów. Dziewczyna jest kaleką, chłopak
umarł po kilkudziesięciu minutach. Walentin mówił, że wracali z Jeziora Duchów,
miejsca, gdzie mieszkają szkodliwy dla ludzi rodzaj górskich duchów, które
wyszukują w przybyszach słabości i grają na nich, próbując ściągnąć człowieka
do swojego świata. Teraz ta historia jest powtarzana z jeszcze większym
przekonaniem. Mówił też, że nie mieli jak go ratować. Wszystko w środku –
kasza.
Wtedy napisał „Sud’bę”, „Los”, czy raczej sama się napisała, a on tylko użyczył ręki. Potem powstała „Góra Bielucha”, święta góra Rosji,
łaskawa i sroga królowa matka. Czasownia to ostatnie miejsce, dokąd mogą dojść
Ałtajcy, dalej w stronę szczytu chodzą podobno tylko szamani. I biali turyści. Może
nie ma w tym nic nic złego, ale kapitan nie może znieść, kiedy mówią, że
„pokryli” Bieluchę, jak można pokryć górę, jak człowiek, taki mały duperel,
może pokryć ogromną, świętą górę. To ona do siebie dopuszcza i odsłania się
przed tym, kto jest na to gotów. Kiedy szliśmy wzdłuż strumienia i bagiennych
rozlewisk, Trzy Szczyty tkwiły w chmurach.
W Krakowie upłynęło już dużo czasu, odkąd urwałem w tym
momencie. Muszę zacząć od nowa. Obiecuję dokończyć.