wtorek, 27 listopada 2012

Universitas. Zdumienia, zderzenia i konsternacje.

Lubię tutejszą bibliotekę. Ławki dla czytelników stoją pomiędzy regałami, mieszczącymi wszystkie jej zasoby, które po prostu zdejmuje się z półki w razie potrzeby; nikogo nie interesuje, co wnoszę na jej teren i co niego wynoszę, tylko elektroniczny strażnik krzyczy, kiedy ktoś próbuje zabrać książkę do domu bez uprzedniego zgłoszenia. Domu rodzinnego się nie wybiera i za tym domem się tęskni, dlatego czule myślę o Jagiellonce i o miejscu numer 60 pod czujnym okiem pana Adasia na pierwszym piętrze Gołębiej 20. W domu rodzinnym spędza się święta, na pewno zajrzę tam w grudniu, a w przyszłym roku najprawdopodobniej wrócę na garnuszek mojej Alma Mater. Na razie cieszę się swobodą i południowym obyczajem tej trzypiętrowej młódki, która bierze mnie w ramiona niezależnie od pory dnia i tygodnia i, nie pytając o nic, bezwarunkowo oddaje mi wszystkie swoje wdzięki we władanie.
Poza tym ma wiele zalet, które ujawniają się dopiero z upływem czasu. Jest na przykład stworzeniem stałocieplnym, posiada centralne ogrzewanie, jako jeden z nielicznych budynków w Lizbonie, nie wyłączając spośród nich także mojego mieszkania. Zimą (która nominalnie już dawno się tu zaczęła, ale o tym następnym razem) jest jak tropikalna wyspa wśród lodowatych fal styczniowych ulew. Jak każda kobieta i jak każda wyspa ma też swoje tajemnice i zakamarki: schodząc po krótkich schodkach z głównych  arterii, zastawionych w poprzek regałami literatury narodowej i rzędami stołów, pokonując gąszcz egzotycznych literatur obcych, takich jak polska czy koreańska, dociera się do małych polan, mieszczących najwyższej dwa stoliczki, cichych, jasnych, z widokiem na niezbadane i dzikie terytoria wydziału nauk ścisłych. Tutaj właśnie siedzę, otoczony przez brazylijskie palmy, w których śpiewa sabiá oraz przez pohukiwania afrykańskich narzeczy od Mozambiku po Angolę, i opiewam urodę mojej gospodyni w nieznanym nikomu języku.

Choć zupełnie nie to miałem robić. Prawdę mówiąc robię wszystko, żeby uniknąć pracy nad prezentacją tematu mojego eseju zaliczeniowego, o którym będę opowiadał za dwie godziny na zajęciach z literatury porównawczej, ot i cała tajemnica. Studia tutaj są dla mnie nieustanną, intensywną nauką obcego języka, to jest zupełnie obcego świata. Nie ważne, czym się zajmuję - pisząc egzaminy i zaliczeniowe eseje, wygłaszając referaty, czy w końcu czytając teksty naukowe, literackie i publicystyczne ze wszystkich zakątków świata, gdzie Portugalia położyła kiedyś swoją filigranową rączkę - zawsze przeżywam jedną z najciekawszych i najburzliwszych przygód mojego życia. Ale tę przygodę odbywam (właśnie nie, właśnie w-bywam) samotnie, finansowany przez Najłaskawszą Unię Europejską, która w zamian chce tylko paru nic nie znaczących dokumentów i mojego upokorzenia pod tytułem Erasmusa. Upokorzenia, bo niestety to imię nie ma już nic wspólnego z żadnym renesansowym humanistą. Dziś Erasmus oznacza zaledwie pijanego idiotę bawiącego się za cudze pieniądze w towarzystwie swoich rodaków w zuniformizowanych siedliskach najtańszej popkultury poza granicami swojego kraju, gdzie jednak jedyną różnicą wobec środowiska ojczystego jest obcobrzmiąca nazwa klubu i konieczność zamawiania drinków po angielsku. Erasmus-orgasmus, mówią studenci, odmawiając uczestnictwa w zajęciach przez wzgląd na priorytet poznania nowej kultury w kiblach europejskich dyskotek. Nie wstydzę się tych niskich odruchów pogardy, wstydzę się tylko, kiedy muszę odpowiedzieć na pytanie o mój status na Universidade de Lisboa.

Wracam do moich samotnych przygód, jeden z ich motywów jest już jasny, ale chyba nie to jest najsmutniejsze. Zawsze traktowałem uniwersytet etymologicznie, jako ogół ludzi tworzących razem wspólnotę wokół idei poznania, jakkolwiek nie byłaby chimeryczna. Są tam uczeni i są uczący się, czy może jedni są bardziej uczeni, a drudzy bardziej uczący się, ale praca zawsze opiera się na współ-pracy. Tym różni się uniwersytet od szkół poprzedzających, uniwersytet nie powinien być tworzony przez belfrów i rozwrzeszczanych gówniarzy, gdzie pierwsi za pomocą szpadli starają się ładować do cudzych głów wytarte formuły i suche dane, ku rozbawieniu tych drugich, z łatwością utrzymujących perfekcyjną drożność pomiędzy swoimi uszami. Mam szczęście, że w Gołębniku piastuje się jeszcze te anachroniczne i dawno przebrzmiałe tradycje, wbrew Najłaskawszej Unii, i tutaj ściągającej nieludzkie ciężary z barków młodych adeptów wiedzy na żmudnej drodze do królestwa kapitału. Portugalia dołączyła do zacnego grona 19 lat przed Polską. Nie znam się na historii systemów edukacji krajów europejskich, nie wiem, jak było tutaj przed 1986 ani też nie wiem dokładnie, jak wygląda edukacja w innych krajach Zachodu, ale zmiany, które zaczyna się wprowadzać w polskim szkolnictwie wyższym wydają się mieć na celu osiągnięcie poziomu Portugalii. Może i Portugalii nie można włączać bez namysłu to tzw. Europy Zachodniej, może to jeszcze dalej, jak Dziki Zachód, ale na wschodzie nowej Europy też są rubieże i to Polska wytycza część jej cywilizowanych literą układu Schengen granic. Trudno nie czynić porównań, wbrew pozorom mamy ze sobą bardzo wiele wspólnego, jednak trudno też je czynić teraz, skoro nie o tym chciałem mówić. (jeśli kiedyś zostanę nauczycielem, będę tym najgorszym, co to nie potrafi powiedzieć niczego bez przepastnego wstępu i bez impresyjnego komentarza do kontekstowego komentarza do każdego większego fragmentu zdania.)

Kiedy po miesięcznym pobycie w Lizbonie zaczęliśmy wreszcie z Kasią studiować, byliśmy zachwyceni. Jestem jeszcze młody i to, co nowe może mnie bardzo łatwo zwieść swoją błyszczącą powierzchnią; na szczęście takie zauroczenie nigdy nie trwa długo. Wszystko działało sprawnie, rejestracja na zajęcia przebiegła bez zakłóceń, sale zgadzały się z harmonogramem godzin; prowadzący na pierwszym spotkaniu przedstawiali dokładny plan zajęć na cały semestr, a trzy duże punkty kserograficzne dysponowały przygotowanymi antologiami wszystkich tekstów, literackich i naukowych, omawianych w ramach poszczególnych przedmiotów. Nas, obcokrajowców, biuro studentów zagranicznych otoczyło dodatkową opieką informacyjną i formalną, prowadzący zapewniali, że będziemy mogli pisać egzaminy po angielsku; nawet nie związani z żadnymi organizacjami studenci podchodzili do mnie i do Kasi po zajęciach, oferując swoją pomoc w przypadku, gdybyśmy czegoś nie rozumieli. I to nie był koniec zachwytów. Tylko na terenie naszego wydziału odkryliśmy pięć stołówek z pełnym asortymentem żywieniowym i przystępnymi cenami, choć i tak dwa razy wyższymi od cen obiadów w ogromnym budynku uniwersyteckiej kantyny, mieszczącym trzy stołówki, w tym jedną makrobiotyczną z przewagą jedzenia wegańskiego. Poza trzema punktami ksero znaleźliśmy jeszcze, tylko w budynku naszego wydziału, sklep papierniczy, trzy księgarnie z antykwariatami, sklep z odzieżą i biżuterią z Ameryki Południowej, ogólnodostępne mikrofalówki, rzędy college'owych szafek zamykanych na kluczyk, i oczywiście opisaną już na początku bibliotekę. Mijając wesołych studentów bawiących się w chrzty z pierwszoroczniakami, obsiadających wszystkie bary w czasie między zajęciami i po nich, rozgadanych, zadowolonych z życia pod wrześniowym, gorącym słońcem, poczuliśmy, że trafiliśmy do lepszego świata. A kiedy okazało się, że ich tradycyjne stroje, noszone przez wszystkich uczestniczących w rytuałach przyjęcia nowych studentów, inspirowały J.K. Rowling, która kiedyś uczyła w Portugalii angielskiego, zaczęliśmy z nadzieją obserwować naszą domową miotłę, w tym świecie na pewno zdolną, by zastąpić metro.

Ale szybko przyszła jesień i okazało się, że w kategoriach znanej nam rzeczywistości studia tutaj to, podobnie jak przygody w Hogwarcie, wierutna bzdura. Z powitalnego olśnienia pozostali mi tylko dobrzy ludzie, wciąż świadczący swoją bezinteresowną pomoc i zapewniający towarzystwo przy kawie, wspaniała biblioteka, w której w końcu powstaje ta relacja i mikrofalówki, warunek sine qua non komfortowo spędzonego w niej dnia. Antykwariaty też są świetnym pomysłem; niestety książki kosztują, ale w przerwach lubię tam zachodzić, tak jak i do barów, gdzie kawa jest tania i pyszna. Tu też jednak oczy zaczynają się robić coraz większe. Może jestem przewrażliwionym Polakiem z narodowym zespołem poalkoholowym i dlatego dziwią mnie ściany wydziałowych kawiarń, w swojej rozmaitości nie gorsze od barów największych krakowskich spelun (pozdrawiam, Dawidzie i Krzysiu). Widywałem pijanych wykładowców, ale nie widziałem nigdy, żeby po przerwie obiadowej wszyscy wchodzący do sali zajęciowej, łącznie z prowadzącym, byli leciutko zawiani dwoma piwkami na trawienie. Nic nie poradzę, że mnie to dziwi, w każdym razie jeszcze nie przeraża. Ale są znacznie poważniejsze powody do pisania pod wybranym przeze mnie tytułem i dotyczą one sprawy kluczowej, to jest samej edukacji. Jak się okazało, ta cała dbałość o studentów nie wynika z grzeczności i dobrego serca profesora, ku studenckiemu zawstydzeniu nadmiarem wyrozumiałości, ale z uzasadnionej twardymi faktami relacji, która ich wiąże - upośledzonego dziecka i jego opiekunki. Opcjonalnie zawziętego ogrodnika z łopatą i dziurawego wiadra, może jeszcze z wyjątkiem jednych zajęć prowadzonych przez panią doktor ze Stanów Zjednoczonych, które przyjmują formę zbiorowej terapii (swoją drogą, tylko w Stanach można wykładać teorię autobiografii po biologii).

Parę przykładów.
Rozmowa o Buzzatim i jego Pustyni Tatarów na zajęciach z literatury porównawczej:
- Jakie podstawowe elementy powinniśmy scharakteryzować przy analizie tej książki?
- (głosy sali) czas! miejsce! narrator! bohaterowie!
- świetnie! zacznijmy od narratora. Jaki on jest? (cisza) No jaki jest narrator, jak opowiada? (cisza)
- (ktoś szepcze) trzecioosobowy.
- Tak, doskonale! Ale jaki jeszcze? (cisza) To może: co wie ten narrator?
- (nieśmiały głos z sali) Chyba wszystko...
- Właśnie! przecież on zna nawet myśli bohaterów! (to zdanie wypowiedziane powoli, wyraźnie i z naciskiem na "nawet") to znaczy, że jest jaki? no? no, wszystko...
- (euforia)...wiedzący!!
- Świetnie!
Świetnie. Albo na przykład takie pytanie na egzaminie z mitów kultury portugalskiej: "podaj dwa omawiane na zajęciach mity, które lubisz najbardziej i uzasadnij swój wybór". Odpowiedź bez zastanowienia: nie.
Albo tak: lektury omawiane na zajęciach z literatur afrykańskich języka portugalskiego: zbiory opowiadań "Luuanda" (3 opowiadania) i "Nos matámos o cão-tinhoso" (6 opowiadań). Pełna lista lektur do egzaminu z tego przedmiotu: "Nos matámos o cão-tinhoso", "Luuanda". Ilość egzaminów: dwa.



Przykłady można mnożyć. Na początku, widząc wymagania zaliczeniowe dla każdego z przedmiotów, byłem lekko przestraszony - obecność, prezentacja ustna, aktywność, dwie pisemne relacje z zajęć, praca pisemna na wybrany temat, egzamin nr 1, egzamin nr 2. Potem przyszedł czas na fakty: prezentacja: 5 minut, praca pisemna - 1000 słów, materiał do egzaminu - notatki z zajęć (ni mniej, ni więcej), relacja - jak sama nazwa wskazuje, napisz w 500 słowach o czym rozmawialiśmy na zajęciach. W Polsce kładzie się teraz duży nacisk na czytanie ze zrozumieniem, tutaj uczy się mniej więcej tego samego, bycia studentem ze zrozumieniem i słuchania ze zrozumieniem tego, co się podaje do wiadomości w sali.
I tak kiedy po mojej małej, domowej fascynacji Buzzatim, który zmiótł mnie pod łóżko na pokaźny kawał czasu, przybiegłem na zajęcia, żeby o nim porozmawiać, najpierw okazało się, że poza mną przeczytały go 4 osoby, co pani doktor skomentowała wzruszeniem ramion, a potem doszło do cytowanej konwersacji.

I stąd te samotne podróże. Dzisiejszą czas skończyć, za 20 minut zamykają bibliotekę. W tak zwanym międzyczasie tego pisania odwiedziłem zajęcia z literatury porównawczej, żeby podpisać się na liście obecności i posłuchać, jak pani doktor drugi tydzień maltretuje Coetzee'go kategoriami czasu i miejsca, poczytałem trochę portugalskich modernistów, co poza mną nigdy nikogo nie będzie interesowało i wypiłem parę kaw w barze. Panie bufetowe zagadują już do mnie i zawsze podają filiżankę bez cukru i łyżeczki, a na moim miejscu w brazylijskim zaułku nikt nie siada, bo zawsze zostawiam na stole jakieś książki, których nikt nie usuwa. Jak zwykle przesadziłem, w czytanym dosłownie gruncie rzeczy  wcale nie jest tak źle.


środa, 21 listopada 2012

Gwieździste Góry

Kontynuuję bieżącą relację. Nie mogę też oprzeć się pokusie, żeby wykorzystać to miejsce jako skrzynkę na listy, które mogą dotrzeć do moich Sióstr, Brata, Mamy i przyjaciół, rozsianych po całym świecie, z wyłączeniem Portugalii. Dlatego do zdumionych objawień dołączam znowu dokumentację fotograficzną: umiemy patrzeć, widzieć, spoglądać, dostrzegać, dopatrywać się, oglądać, rzucać okiem, obserwować, a nawet lustrować wzrokiem, spozierać i wiele, wiele innych, ale słowom towarzyszy zawsze tylko słuchanie lub słyszenie. Niech więc opowiadanie będzie pełniejsze, i może ciekawsze.

Znużony codziennymi zdziwieniami mojego mieszkania i uniwersytetu, niebezpiecznie nawykły do kuriozów tworzących moje relacje z Maleńką, kotami i innymi ludźmi, postanowiłem popłynąć innym nurtem, trochę dalej, na nieznane wody dalekiej Północy. Razem z Michaelem, niemieckim geografem, wyprawiliśmy się, zapakowawszy plecaki jedzeniem i śpiworami, w naszą małą, samczą przygodę w Serra da Estrela, najwyższy łańcuch górski w Portugalii, uwieńczony Wieżą, Torre, na wysokości 1993 metrów. Mając tylko trzy dni weekendu, modliliśmy się o przychylność pogody, kierowców i pradawnej Bogini Wielkich Przygód, kierującej wszystkimi drogami pierwszych Indoeuropejczyków, Vasco da Gamy i kapitana Nautiliusa. Modlitwy, po sześciu godzinach złożonych w darze na lizbońskiej stacji benzynowej, zostały wysłuchane. Wczesnym, ciemnym wieczorem dotarliśmy do Covilhã.


Lekko mży, jest zimno, musi być około 10 stopni, ale my tego nie odczuwamy, rozgrzani wspinaczką. Miasto wgryza się w zbocze gór; swoje centrum z uniwersytetem, kościołami i starówką, jak dumną, niezdobytą flankę, wyniosło na granice lasu i nagich stoków. Z założonymi na piersi rękami spogląda wyzywająco w stronę barbarzyńców, dzikiej zwierzyny i śniegu z wrogiego królestwa skalistych szczytów. Myślę tak przez moment, ale za chwilę zaczyna mnie opadać powątpiewanie z wytęsknionym, głębokim zdumieniem w parze. Gdzie są obrońcy tej twierdzy? Dlaczego poza dwiema staruszkami na przystanku autobusowym, nie czekającymi chyba na żaden autobus, i psem szczekającym na niewidzialne kury, nie mogę dostrzec żadnych przejawów życia? Nie mówię już o opustoszałych ulicach ani pozabijanych deskami witrynach sklepowych - z trudem nawet doszukuję się pojedynczych okien, w których świeci się światło. Wreszcie natrafiamy na zamieszkałą oazę, mały bar przy placu z kościołem. Przy stoliku siedzi trzech młodzieńców - papierosy, piwo, karty. Za ladą dorodna karczmarka wita nas jak prawdziwych wędrowców - zawsze niespodziewanych, dziwacznych i nie-na-miejscu - uśmiechem pełnym przychylności i zaskoczenia. Zasięgam języka: "miasto zamykane jest o 19" - dlatego nikogo nie można spotkać. Nie pytam, czy prawo nakazuje też zapadanie w sen po tej godzinie, żeby uniknąć jej zakłopotania i nie sprowadzać na siebie podejrzeń w przypadku, gdyby ten bar był nielegalną siedzibą podziemnej opozycji przeciwko wymieraniu. Pytam o drogę w góry - odpowiedź jest prosta - w prawo, potem jeszcze raz w prawo i w górę. W jej wzroku pojawia się cień podejrzenia, jasne, przecież jesteśmy w górach, poza tym - czego chcemy szukać o tej porze na ziemiach barbarzyńców? Zmieniam temat, wypytuję o piekarza, to normalne pytanie, w końcu wszyscy muszą jeść. O tej porze (już prawie ósma!) jest tylko jeden, w centrum handlowym, na rynku. Dopijamy grzecznościowe piwo i wychodzimy pośpiesznie, by zdążyć kupić pieczywo.


Centrum handlowe ma trzy piętra. Na każdym po kilkanaście sklepów. Na wystawach i w korytarzach migoczą już bożonarodzeniowe lampki, Święci Mikołajowie śmieją się rubasznie nad stołowymi zastawami i parami chaotycznie poukładanych sportowych butów. Gdzieniegdzie. Bo większość sklepowych witryn świeci ciemną pustką lub matową powierzchnią kartonów, nie promocje są najczęstszą pokusą dla kupców, ale ogłoszenia "na sprzedaż" lub "pod wynajem". Na najniższym piętrze wreszcie znajdujemy piekarza, który apatycznie wydaje nam 8 ostatnich bułek, na pohybel  pozorom i podobieństwom brzmieniowym - apetycznych. Zasuwa zamyka się za nami z trzaskiem, a my wyruszamy z powrotem w górę, w stronę kraju barbarzyńców, w poszukiwaniu cywilizacji. Po drodze  mijamy zamknięty już bar. Dopiero teraz zauważamy w jego najbliższym sąsiedztwie znaki dawnej świetności tego miasta pełnego dziś duchów.



Na wzór palimpsestu historia kulturowa miejscowej ludzkości uchyla przed nami rąbka swoich mroków. Świątynia pokryta jest w całości tradycyjnymi azulejos, co sprawia imponujące wrażenie, imponujące są również malunki naścienne współczesnych (?) artystów ulicznych, poza kadrem znajdują się szyldy starych, nieczynnych już, aptek, sklepów, zakładów krawieckich, na murach wyznania miłosne. Znaleziono je już na ścianach w odkopanych Pompejach, a groty w Lascaux są dowodem na to, że ściany zawsze stanowiły ulubione podłoże ludzkiej ekspresji. Czas miesza się jak karczmarka wobec pytań i dym papierosowy w samym sobie, historia w Covilhã nigdy nie jest współczesna, historia wymarła jak wszystko, leży nieruchomo na granicy z krajem barbarzyńców, wystawiona na zdumienia podróżników, których zegarki zatrzymują się o północy, a krew zwalnia w żyłach, ponaglając do dalszej drogi, do miejsc, gdzie jeszcze żyją dzikie zwierzęta.

Do snu pod okapem zapomnianego kościółka nuci nam deszcz. Rano wciąż nie chce, byśmy się budzili. Mokra senność pęta nam ciała, nie możemy jednak poddać się bez walki i pozostać w tej średniowiecznej pułapce. Po dziesięciu minutach marszu między ostatnimi zabudowaniami jesteśmy zupełnie mokrzy. Wchodząc wreszcie w las, marzymy o tamtym zdradliwym okapie, wypatrujemy już miejsca na namiot i ognisko, jednak przez ściany deszczu ledwie dostrzegamy siebie. Wtem z mgły i wody wyłania się zardzewiała, mosiężna brama. W dali, ponad nią, majaczą zarysy zabudowań. Jesteśmy już poza miastem, powinni żyć w nich jacyś dobrzy ludzie, powinien huczeć tam ogień, pod podłogą powinny porykiwać krowy, a konie niecierpliwie stukać kopytami w kamienną posadzkę. Zwiedzeni własnymi pragnieniami, przekraczamy bramę i wspinamy się porośniętą trawą drogą, biegnącą między uprawnymi poletkami kamiennych tarasów. W miarę skracania dystansu dzielącego nas od domostwa, zarysy stają coraz bardziej wyraźne. Najpierw rzuca się w oczy brak najdotkliwszy - dom nie ma dachu. Nie ma też okien, nie ma ognia, domowników, ani koni.


Znajdujemy tylko jedno miejsce, gdzie betonowy strop nie przecieka. W kącie znajduje się prowizoryczne palenisko z cegieł oraz metalowy ruszt - jedyne oznaki gościnności, udzielanej zbłąkanym niedobitkom rasy ludzkiej przez te ruiny. Tu cywilizacja naprawdę się kończy, "tu" - czas miesza się z przestrzenią. Rzucamy plecaki w suchy kąt i wyruszamy na beznadziejne poszukiwania ciepła. Znajdujemy tylko parę obrazów.

Wymarzony obraz ognia, wilgotnych od pary i deszczu okien, zapachu słomy dobywającego się spod podłogi. Jej rzeczywisty brak pozwala lepiej wizualizować nam marzenia. Ale w tej rzeczywistości robi się jeszcze zimniej.


Kto tu mieszkał? Kto miał tyle odwagi, by poza granicami miejskich bastionów budować tę willę z przysłowiowym basenem? Już nie tylko ogień i konie, ale miłosne gry krzepkiego parobka i pani domu, popijającej poranną kawę w kapeluszu z woalką, przy marmurowym stoliku na środku stawu, kiedy mąż wyjechał negocjować ceny złota wydobywanego przez barbarzyńców, a dzieci bawią się z psem, wrzucając mu patyki do wody i patrząc, jak ochlapuje zajętą poważnymi sprawami mamę. Flirt przerwany zostaje przez starą służkę, która pojawia się w drzwiach ganku, niosąc na tacy konfitury wiśniowe i herbatniki. Łakome dzieci porzucają od razu zdezorientowanego dalmatyńczyka, a zawstydzony parobek oddala się w stronę obory. Wtedy orientuję się, że tam, pod dachem obory, ktoś grzebie przy naszych plecakach. Zbliżam się nerwowym krokiem i widzę niskiego, krępego mężczyznę, ładującego do parcianych toreb opałowe drewno, ułożone w stosy pod cieknącym zadaszeniem. To właściciel. Rozpala nam ogień, pozwala korzystać z drzewa. Mieszka w dolinie, odkąd dom spłonął w pożarach lasów szesnaście lat temu. W jego aparycji nie ma nic z kapeluszy z woalką i herbatników. Mówi językiem, który rozumiem z trudem, ostrą mową skalistego pogranicza. Ubranie ma brudne i podarte, twarz pokrytą twardym zarostem i głębokimi zmarszczkami. Obok paleniska położył kask i grube rękawice - nie wiem, jak wygląda motocykl, chcę myśleć, że zachował się z czasów świetności. Milczymy przez dłuższą chwilę skupieni wokół ognia, nasze ubrania parują, gęsty dym snuje się po ścianie, wszystko miesza się w mlecznej mgle. Po chwili znika w niej też ten mężczyzna.


Winogrona spłonęły. Zachowały się drzewa oliwkowe, ale rodzą miękkie, soczyste owoce, dziczejąc wraz z krajobrazem. Znaleźliśmy figowiec i pomarańczę i choć oba straciły już wszystkie liście, gałęzie wciąż ciężkie są od owoców - równie zadziwiające przejawy życia, jakimi jesteśmy my, skuleni przy ogniu, dogasającym co chwilę w wilgotnych gałęziach bladym poblasku dawnego pożaru.

To niegdyś pełne życia siedlisko zostało wchłonięte przez martwotę miasteczka. Trwamy w nim cały dzień. Znów znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie, krew znów spowalnia w naszych żyłach, boję się, że rano pozostanie z nas tylko ciepły popiół między cegłami paleniska. Próbujemy ożywić rozmową czarne od sadzy ściany, ogień zaczyna płonąć żywiej, tak schodzi nam czas do wieczora. Przestaje padać, niebo się przejaśnia. Zasypiając, widzimy już gwiazdy. Przetrwaliśmy, jesteśmy w Górach.



Budzimy się przed słońcem, rozniecamy dogasły ogień i parzymy herbatę. Czas do nas wraca - jest niedziela, dziś wieczorem powinniśmy być w Lizbonie. Ale słońce jeszcze nie wzeszło, postanawiamy je godnie powitać, by móc je przy sobie zatrzymać jak najdłużej. Jak za starych dobrych czasów domu, rozkładamy się na jego dachu, będącym zarazem tarasem, i jemy wspólnie śniadanie.


Jednak w świetle dnia dom traci cały swój uwodzicielski czar. Wyrywamy się z jego wilgotnych palców, które próbowały nas wcielić w śmierć rozciągającą się nad całą okolicą. Okazuje się, że jego oddalenie od miasta również było pozorne - tuż za jego plecami biegnie droga szybkiego ruchu, pulsująca z rzadka aorta w martwym ciele pejzażu. Z lekkimi sercami wchodzimy na jej tor i powoli, szerokimi łukami, wspinamy się w głąb dzikiego kraju barbarzyńców.

Zatrzymujemy samochód zdążający w tym samym kierunku. Jedzie nim małżeństwo obchodzące w Górach szczęśliwą, dwudziestą piątą rocznicę swojego ślubu. Przyjechali tu aż z Mołdawii, dwanaście lat temu, osiedli w Lizbonie. Mieszkamy po przeciwnych stronach miasta, więc tak jak przed dwunastoma laty, jesteśmy prawie sąsiadami, w tym samym kręgu i sytuacji kulturowej. Od razu zawiązują się między nami grube nici głębokiego porozumienia, mimo że przędziemy je obcym dla nas wszystkich językiem. Jedziemy razem w stronę Torre, jest piękny, jesienny dzień. Wraz z mgłą rozwiewają się wszystkie złudzenia. Góry usiane są martwymi wioskami pozorującymi życie w sezonie turystycznym, to jest zimą, bo Portugalczycy przyjeżdżają tu tylko zimą, żeby zobaczyć prawdziwy śnieg. Drogi szybkiego ruchu tną szczyty i zbocza wzdłuż i wszerz, na czubku Torre jest rondo, a nieopodal, obok stoku narciarskiego, centrum handlowe, w którym można kupić buty nike, plastikowe koguciki i lokalny owczy ser. Nawet gęste, śniegowe chmury, które jeszcze trzymają się szczytu, nie są w stanie przywrócić tamtej przygody. Koniec kłamstw i pięknych słówek, jesteśmy tylko barbarzyńcami z dalekiej północy szukającymi domu, którego na pewno tutaj nie znajdziemy. Ale czasem też jest pięknie.


Mgła spełza znowu ze szczytu, ale nie dajemy się nabrać po raz kolejny. Wraz z mołdawskim małżeństwem zjeżdżamy na drugą stronę masywu, do Seia. W tej słonecznej, turystycznej mieścince pijemy jeszcze jedną kawę, umawiamy wspólną kolację w Lizbonie, żegnamy się serdecznie, po swojemu.

Zresztą, z ośmiu kierowców, z którymi podróżowaliśmy, czworo było przyjezdnych - z Francji, ze Szkocji, z Mołdawii i z Azorów, a piąta była stewardessą, obca, w pewnym sensie, z zawodu.

Poza tym wszystkim - już nic dziwnego. Ten język się już wyczerpał, najwyższy czas domknąć go w opowieści. Poza nią są jeszcze kafelki odkrywane pojedynczo i odkuwane w deszczu ze ścian w ruinach dawnych pomieszczeń dawnego domostwa; i jeszcze tęsknota za barbarzyńcami, którą teraz przenoszę na lekturę.


I to działa. Cel został osiągnięty, domowe zdumienia odzyskały swoją świeżość.

środa, 14 listopada 2012

Targ Złodziejki

Zakładając ten blog miałem przygotowany w zakątkach pamięci inwentarz refleksji, które kolekcjonowałem od przyjazdu do Lizbony ponad trzy miesiące temu i które chciałem tu sukcesywnie transponować. Zdumienie jednak to aktywność pożerająca większość dostępnego mi czasu, nie pozostawiająca wielu okazji do wyrażenia, co dopiero - analizy swojego źródła. Jestem tu obcym w znacznie większym stopniu, niż miałem okazję być kiedykolwiek w moim życiu, a obcy ma zawsze więcej zobowiązań poznawczych i integracyjnych, niż tutejszy. A jednak śpię, gotuję, chodzę na zakupy, sprzątam, przemieszczam się i robię wszystkie te rzeczy, które robią ludzie niezależnie od szerokości geograficznej (choć oczywiście tych najprostszych czynności też nie mogę wykonywać bezkarnie i każdą z nich można odnaleźć we wspomnianym inwentarzu). Lubię wierzyć, że robię to przez głęboką świadomość planetarnej wspólnoty i chęć jej zachowania. Ale wiadomo, chodzi o przyzwyczajenia, potrzeby organizmu i przykazy społeczne. Dlatego zostawiam na razie ten inwentarz w zanadrzu i, wzorem Usbeka z Listów perskich, relacjonuję moją podróż na bieżąco.

Choć znowu nie do końca. Dzień bieżący, 14 listopada, jest w Portugalii dniem generalnego strajku. Może powinienem być teraz na Rossio albo na Avenida da Liberdade i tam próbować zrozumieć tutejszą gorliwość protestu, naturalność gestu Kozakiewicza, portugalskiego odruchu bezwarunkowego. Zamiast tego siedzę na opustoszałym wydziale, w czynnym barze, który jest prywatnym przedsiębiorstwem w przeciwieństwie do biblioteki, która jest zamknięta, i próbuję zrozumieć stąd. To też jest możliwe. Pomaga mi w tym piękna książka tutejszego mistrza w zakresie historii kultury i jego bardzo osobiste analizy portugalskiej osobowości kulturowej, pomagają panie z bufetu, jeden zbłąkany profesor prowadzący okolicznościowy wykład dla czterech osób, a także  ci wszyscy ludzie, których tu nie ma. Wątpię, żebym jeszcze wrócił do dzisiejszego strajku, mimo że zrobiłem specjalnie fotograficzną dokumentację tego braku wydarzeń wśród braku studentów na Faculdade de Letras, ale w każdym razie wzbogacę inwentarz, pozostając tymczasem przy temacie, o którym uparłem się dziś tutaj napisać, przy Targu Złodziejki.

To tłumaczenie jest dość problematyczne, określenie Feira de Ladra jest bardzo stare, sam targ istnieje w Lizbonie od XIII wieku, a w dzisiejszej portugalszczyźnie odpowiada mniej więcej naszemu targowi pchlemu (jęcz, języku, jeśliś taki mądry). Ladra to dziś złodziejka, ale niewykluczone, że wtedy, w XIII wieku to słowo mogło oznaczać w języku popularnym również kradzież, jak polska dolina w więzienno-osiedlowej "grypserze" albo coś podobnego, szycie, krojenie etc., może też "złodziejka", właśnie jako czynność. Trudno powiedzieć, dlaczego akurat doliniarz to kieszonkowiec (choć przestrzennie można to sobie wyobrazić, ale w takim razie dlaczego nie nurek albo psychoanalityk?), tak jak trudno skojarzyć czasownik ladrar - szczekać, z kradzieżą. Szczekanie jest zaciętym wrogiem kradzieży, może się najwyżej dać powiązać z rozbojem. A jednak wszystkie te słowa można powiązać z miejscem, o którym piszę, takim, jakim przedstawia się dziś.

Pierwszy raz dowiedziałem się o nim od pośredniczki wynajmującej nam mieszkanie. Napomknęła, że można tam znaleźć tanie sprzęty domowe i meble, choć poleca raczej "Moveis Usados", drugoręczny sklep meblowy, i wszechogarniające sklepy Chińczyków, bo na Feira de Ladra "ludzie sprzedają rzeczy, które ukradną". Na szczęście ta charakterystyka była wystarczająco zachęcająca, bym mógł doświadczalnie zweryfikować moje, początkowo tak znikome, wyobrażenia.

Po pierwsze nie tylko sprzęty domowe i meble, bo na Feira de Ladra można znaleźć literalnie wszystko. Targ zajmuje dość pokaźną przestrzeń, zalewa cały plac Campo de Santa Clara i sąsiadujące z nim uliczki, przykleja się do ścian gotyckiej świątyni i wciska w schodki, przesmyki i podwórka - nie wiadomo, czy chcąc ukryć niektóre swoje oblicza przez stróżami prawa, czy próbując wydostać się na miasto i zalać je całe przedmiotami wszelkich gabarytów, przeznaczeń i wartości. W dodatku, jak w całej Lizbonie, nie ma tam prostego fragmentu chodnika, więc podróż przez stragany staje się wyczerpującą, kilkugodzinną wyprawą w góry. Można nazywać je różnie - Wzgórza Tajemnic, Wzniesienia Cudów, Szczyty Nonsensu lub Sterty Śmieci. Choć feira de ladra i tak brzmi najlepiej, quod erat demonstrandum.

Po drugie, wracając do pośredniczki, ludzie nie sprzedają tam rzeczy, które ukradną, w każdym razie na pewno nie tylko takie, bo każda kradzież ma swoje granice, określane przez korzyść. Nikt nie ryzykowałby konfliktu z prawem kładąc łapę na plastikowym kubku bez dna albo na monocyklu bez koła. Co innego uliczna latarnia albo markowe podróbki perfum, ale do tego jeszcze wrócę. Myślę, że ludzie po prostu sprzedają tam rzeczy, nieważne skąd pochodzą i w jaki sposób zostały zdobyte. Powiedziałem, literalnie wszystko, a literalnie wszystko znajduje się wszędzie. Mógłbym zanieść tam brudną filiżankę po kawie, mój komputer, stolik, szklane drzwi, obok których siedzę, okulary pani z bufetu, ciastko i plastikowy podajnik na serwetki w kształcie beczułki piwa Super Bock, rozłożyć to wszystko na ziemi i krzycząc "wszystko za 1 euro!" rozpocząć handel. Co prawda nie wzbogaciłbym się na tym, ale dowiódłbym swojej prawdomówności. Mam jednak lepsze rzeczy do roboty, nie mogę zapominać o imperatywie zadziwienia wiszącym nad tą stroną, poza tym niczego nie muszę dowodzić. Ale mogę, więc przejdę do konkretów.

Samo wprowadzenie w zjawisko Targu Złodziejki zabrało mi już dużo miejsca i czasu, a jednak nie miejsce jako całość było pierwszą inspiracją. Dopiero schodząc pomiędzy stragany i przystając nad ich treścią, rozpoczyna się prawdziwą przygodę. W ostatnią sobotę wybrałem się tam po raz trzeci, jasnym, jesiennym rankiem, w poszukiwaniu tanich pocztówek i koła od roweru. Pocztówek znalazłem stosy, z kołem było gorzej, monocykl akurat go nie miał, a inne było tak przerdzewiałe, że aż zabytkowe i sprzedawca nie chciał zejść poniżej 15 euro. Postanowiłem więc zrobić tymczasową lampę z nakrętek po słoikach i porzuciłem dalsze poszukiwania koła od roweru na rzecz próby interpretacji i zrozumienia poszczególnych zestawów rzeczy oferowanych przez innych handlarzy. Ich zrozumienie okazało się niemożliwe, jednak interpretacja z rodziny hermeneutycznych jak zwykle przyniosła wiele radości. Schowałem portfel, wyjąłem aparat, zmieniłem punkt widzenia i przeregulowałem jego ostrość. Poniżej przedstawiam efekty tej zabawy i jej kontynuację - zadanie odczytania fotografii podejmuję na nowo.

Na początek coś prostszego. W tym zestawie pierwsza rzuca się w oczy latarnia uliczna, o której była już, mimochodem, mowa. Prawdopodobnie została ukradziona. Trudno jednak uwierzyć, żeby ktoś podszedł do niej, w biały dzień, czy w czarną noc, wyrwał ją z chodnika i zabrał do domu. Może została zakupiona od byłego pracownika danego działu infrastruktury miejskiej, który pracował przy wymianie oświetlenia na reprezentatywnej Praça da Figueira  i zamiast zezłomować tę sztukę wraz z innymi, ukrył ją w jakiejś ciemnej bramie, by wieczorem wrócić tam dostawczym samochodem sąsiada i zawieść ją do swojego mieszkania w Alfamie. Podarował ją w prezencie żonie, która lubowała się w takich dziwacznościach i urządzała nimi mieszkanie (może na Feira de Ladra jest więcej jej zdobyczy?), a potem zapraszała na popołudniową kawę sąsiadki, w których podziw i zachwyt nad oryginalnością mieszał się z zazdrością i zniesmaczeniem kolekcją tak monstrualnych kuriozów. Ludzie są tacy dziwni. Przecież latarnia służy to oświetlania ulicy, kiedy jest na niej ciemno, a nie do stawiania jej w kącie przedpokoju i wieszania na niej płaszczy. Może żona odeszła z pewnym krawcem, który dorównywał jej fantazją i szył kostiumy dla lizbońskich teatrów, a może odeszła jesienią i mąż w rozpaczy wyprzedał wszystkie pamiątki po niej innemu kolekcjonerowi dziwności. A może to sam handlarz obserwował ze swoich okien  ten  wypadek samochodowy, w którym zginęła pasażerka, siostra kierowcy. Wtedy, poza zniszczonym citroenem ucierpiała też ta latarnia, którą samochód obalił uderzając w nią prawym bokiem, a handlarz, korzystając z zamieszania i z rozpaczliwych prób kierowcy w wydobyciu siostry ze strzaskanego samochodu, które ściągnęły całą uwagę gapiów, wyśliznął się na ulicę i cichcem uprowadził latarnię do swojej wilgotnej piwnicy. Nie wolno kupować tej latarni, bo jej zdobycie zostało ufundowane na ludzkim cierpieniu. 
Nie wolno wchodzić tak daleko w cudze historie i nie wolno używać słowa "może", bo prawdopodobieństwa przerastają wszelkie ograniczenia czasowe, jakie można byłoby sobie zadać. Smutna latarnia niech będzie jednak punktem odbicia. Obok jej korony (Królowo Rozpaczy!) stoi pudło pełne winylowych płyt. Tego tym bardziej nie należy rozgrzebywać, pozwólmy prześliznąć się oczom po okładkach: L'Ame de la mussique Russe, Michael Jackson - Rock with you, Dire Straits Love over gold. Gdyby pierwszą płytę zakupił amerykański turysta, taki zainteresowany, otwarty na nowe horyzonty, ciekawe jaką opinię wyrobił by sobie o duszy rosyjskiej muzyki, kupując winyl wyprodukowany we Francji na lizbońskim pchlim targu? Wyłączmy Amerykanina - efekt nadal jest piorunujący. Szczególnie w towarzystwie Michaela Jacksona, człowieka o czarnej skórze, który postanowił zmienić jej kolor na biały. Co na to ci wszyscy czarnoskórzy emigranci, sprzedający na targu bezpieczniki i obudowy do telefonów? Czy byliby w stanie uwierzyć, że po drugiej stronie Europy, albo dalej, gdzieś w Azji, żyją ludzie posługujący się do niczego niepodobnym językiem, którzy tańczą i śpiewają w kolorowych strojach pieśni swoich przodków, którzy zaś nierzadko cierpieli pańszczyźniany los, nie tak bardzo znowu inny od zbrodni afrykańskiego niewolnictwa? I co ma do tego Dire Straits? Nie wiem, jeszcze nie znam zbyt dobrze, ale przynajmniej na tę chwilę - dobrze się przy nich pisze.
A to dopiero dwa elementy z pierwszego zestawu. Chyba czas narzucić sobie bardziej rygorystyczne ograniczenia. Sterta toreb jest nudna, bo wyglądają na nowe. Na pewno nie są, ale trud stworzenia takiego pozoru zasługuje na pieniądze, nie na gawędę. W centralnej części leżą trzy urządzenia elektroniczne - radio, magnetofon z radiem i, o ile się nie mylę, duża, samostojąca latarka. Jeżeli któreś radio działa, proponuję je uruchomić i posłuchać, co powie prezenter na takie wywołanie. Zupełnie kuriozalną konstrukcją jest to, co stoi poniżej, po lewej stronie toreb. To mała, żeliwna waga, której jedna szala jest pusta, a na drugiej stoi porcelanowy, biały talerzyk pełen skórzanych pasków, kiedyś utrzymujących zegarki na przegubach rozmaitych osób. W takim ułożeniu wyglądają jednak jak sterta martwych zegarków bez głów, zbiorowa mogiła okaleczonego czasu.  Waga chyba działa, bo ten obraz rzezi przechyla szalę, jest cięższy niż nic na przeciwnej szali. Waga chyba nie działa. Trudno powiedzieć.
Po lewej stronie patrząc w górę można zobaczyć wiele innych przedmiotów: dwa stare telefony z obrotowymi tarczami, zgrabną, srebrną fajeczkę z czarnym ustnikiem i cybuchem, plastikowy helikopter wielkości pudełka po zapałkach i jeszcze mniejszy samolot pasażerski, zabytkowe zawiasy kute w różne wzory, ceramiczne pudełko z żaglowcem namalowanym na okrągłym wieczku, dzbanuszki, kielichy, talerze, spodki, pudełka, kałamarz i narożna, podwójna półeczka, na której zmieści się co najwyżej rzeczony helikopter i samolot na drugim poziomie. Wszystko to może być bardzo ciekawe, ale kto to będzie czytał?

To nie ważne, nie o to chodzi, akurat. Ale robi się późno, a pisanie trwa i trwa, już chyba dłużej, niż mój sobotni spacer po targu i potem. To normalne, przecież myśli się szybciej, czasem równolegle i w różne strony. Linearność pisma zabija wiele przyjemności. Niech więc tu będzie linia, pozioma, biegnąca mniej więcej przez środek zdjęcia. Idąc od lewej (z perspektywy widza), pomijając filiżanki, napotykamy figurkę chłopca. Przyznam, że nawet na dużym powiększeniu nie rozumiem, co robi, może gra na cymbałkach, a może ćwiartuje mięso. Najgorsze jest to, że chyba nie ma jednej nogi, więc łatwo pomyśleć, że właśnie ją ćwiartuje. A u jego stóp siedzi piesek - może czeka na ochłapy? O nie, widzę, on ma po prostu założoną nogę na kolano - ćwiartuje żywe ciało? Albo gra na grzechotce. Brzmi śmiesznie. Ale pasuje do skrzypaczki, eleganckiej paniusi, która pewnie wcale nie ma słuchu i tylko lansuje się ze skrzypcami, które w ogóle nie pasują jej do sukni, próbując uwieść psychopatycznego grajka. W tle stoi figurka przedstawiająca dwa konie, rzeźbiona najprawdopodobniej wprawnymi rękami operatora pneumatycznego młota (Dire Strites - "Walk of life". Przecież wszyscy to znają!). Koń, wiodący w parze, ma zmiażdżoną głowę, przywodzi na myśl płaskorzeźby starożytnej Mezopotamii; klacz z modnym irokezem na karku wskakuje na konia z wyraźną intencją kopulacyjną. To symboliczna ilustracja flirtu rozgrywającego się między parą grajków, odwrócenie ról płciowych oznacza mezalians społeczny, grajek jest biedakiem, to pewne. Ale najwyraźniej nieistotne. Yeah-he! do the walk of life. 
Po prawej stronie zdjęcia rozgrywa się inna scena, oddzielona od pierwszej dwoma przedmiotami, które mogą być ubogimi zameczkami z akwarium lub świecznikami (Panie, chroń przed takim światłem). Otóż po prawej stronie stoi szopka bożonarodzeniowa. Przybyli już wszyscy - dzieciątko Jezus gaworzy na swoim sianku ku uciesze Marii i Józefa, siwobrody król przyklęka przy żłobie, czarnemu trochę źle z oczu patrzy, ale trzeba mu wybaczyć, jest zmęczony długą drogą, trzeci król zagląda do skrzyneczki zastanawiając się, czy naprawdę chce się pozbywać tego złota. Jest osiołek lub krówka, jest owieczka, jest aniołek, ba, archanioł ze złożonymi po bożemu rączkami, jest też pastuszek. Ale co to? na dachu szopki znajduje się druga szopka.  Dach jest spadzisty, więc stoi krzywo, ale jej mieszkańcom to nie przeszkadza. Są nieforemni, lepieni pewnie przez autora koników, szopka nie jest nawet szopą, nie ma dachu. Słoma w żłóbku jest zielona, więc to pewnie świeża trawa, Jezuskowi musi być wilgotno i zimno. Widok dwóch Jezusów w jednym miejscu wprawia mnie w zakłopotanie. Myślę o tym, co dzieje się z religią na tak odległym poziomie przaśności i ludowości, nie pamiętającym już zupełnie swojego źródła. Bo przecież to dziecię w żłóbku to Bóg, Bóg-Człowiek, który zrewolucjonizował historię i wytyczył jej tory na ostatnich dwa tysiące lat. Ludzie ginęli dla niego, za niego i przez niego, poświęcali całe swoje życie, a częściej całe cudze życie dla jego chwały, co niedzielę grube miliony istot ludzkich chodzą do świątyń, by spożywać jego ciało, jego ukrzyżowany wizerunek wisi w domach, szkołach, szpitalach, sądach, wszędzie! to niewątpliwie najważniejszy człowiek w historii ludzkości, jego rozpoznawalność może nawet dorównuje do sławy logo coca-coli, a ja widzę go w dwóch osobach plastikowych berbeciów, w dwóch szopkach, z których jedna stoi na dachu drugiej pod tym politowania godnym kątem, bez dachu. I mogę kupić obie za euro, prawdopodobnie. Z całym szacunkiem, panie Jezu, ale wydałem już na pocztówki. 
A to dopiero jedna linia. I tak powinienem mówić, jak piszę. Ale myśli wybiegają na boki, poniżej po prawej stronie przebywa oddzielona dwoma akwarystycznymi zameczkami grupa wieśniaków, rzemieślników, pasterzy, których zły sprzedawca odgrodził od cudu Narodzin. Zawiedzeni, odchodzą poza ramy kadru. Tylko jedna dziewczynka, ta na zdjęciu, czeka cierpliwie na przyjęcie. Jest uśmiechnięta, ma na piersi tyle orderów, co zasłużony oficer CK-armii, uczesana w stylu Julii Tymoszenko, choć raczej o niej nie słyszała, bo pewnie nie żyje od paru ładnych lat. Wygląda na taką, co z lekkim sercem wydałaby przewiny swoich koleżanek za kolejny order. Ona czuwa nad murami broniącymi szopek. Może jestem niesprawiedliwy, nie chciałbym jej spotkać. Współczuję jej, że znalazła się w takim towarzystwie i że można ją kupić za euro albo i pół. Dajmy jej spokój. I już, przejdźmy do następnego zdjęcia, jeszcze tylko zgrabna pointa wszystkich omówionych wątków z tego obrazu:
"Dos homens que conheci, só Adão teve juízo: casou com mulher sem mãe, e viveu no Paraíso." Tu chodzi o to, że dobrze jest nie mieć teściowej. Że "spośród mężczyzn, których znałem, tylko Adam miał rozsądek: ożenił się z kobietą bez matki i [w konsekwencji] żył w Raju". Ten wierszyk napisany jest ozdobnym pismem na talerzu, który można powiesić na ścianie. A przecież talerz służy do jedzenia. Są tu też talerze do jedzenia, jest ich większość, to o czymś świadczy. Jest też święty Mikołaj w prawym górnym rogu i koło się domyka, choć promieniuje poza kadr, promieniuje na całe Campo de Santa Clara, na Alfamę, na całe miasto, na Portugalię i dalej, ale ziemia jest okrągła, więc w końcu musi się domknąć. Albo właśnie nie może. Trudno powiedzieć.


Wybrałem około siedmiu zdjęć z dwudziestu paru, chcąc je tu poczytać. Po dwóch mam dość, a przecież o jednym z nich można byłoby pisać bez końca. Ale, jak się okaże, to do niczego nie prowadzi. Trzecie zdjęcie tylko zaznaczę, chcę je tu umieścić, bo w jednym miejscu jest ujmujące swoją bezpośrednią dosłownością. Najpierw zwięzły inwentarz, z dołu, od prawej do lewej:
dwa metalowe świeczniki, radziecka zapalniczka z sierpem i młotem, coś z dziurkami na podstawce, nożyk do papieru z drewnianą rękojeścią w kształcie ptaszka, drewniana łyżka, stos komunistycznych pocztówek (wśród nich książeczka "Hołd Katarinie Eufemii"), płyta z koncertem Adriany Calcanhotto, metalowy kubek ze szczypczykami w środku. Dwa zegarki stojące, świecznik z lilijką, stos płyt winylowych (okładka wierzchniej - "Bogactwo jest dobre, ale szczęście lepsze"), prześwietlone zdjęcie (może podwójnie, przeze mnie i tamtego fotografa?), drewniane pudełko, brzydki świecznik. Pilot do czegoś, świecznik z kształtem ryby, okrągłe puzderko, dwa rzeźbione pudełka drewniane, kieszonkowy termometr, coś dziwnego (jak szereg kastanietów nawleczonych na sznurek), krowi dzwonek, abstrakcyjna figurka z drewna. Zbiór starych aparatów fotograficznych, radyjko, urządzenia wielkości radyjka o niewiadomej destynacji, figurka olimpijczyka z wieńcem, ozdobna miniaturowa gitara z drutu, trzy lampy naftowe. Kolejny zegarek stojący, dwie laleczki, jedna "chińska", druga "kazachska"?, "universal money tester" - 7 wattów, pudełko po karmelkach, "japońskie" pudełko z drzewkiem, tacka, coś czarnego. Zestaw otwieracz do butelek z popielniczką w futerale, ruska matrioszka, żarówka na gwincie, kawałek drewna, lampka polegająca na żarówce zamocowanej na imitacji drewna, długa, czarna wstążka zwinięta w kłębek, trąbka. Kupka czasopism "Mister" (?) z piłkarzem na okładce, reklamówka reprezentacji olimpijskiej. Fragment odzieży wierzchniej, pudełko zawierające coś, co jest właściwym obiektem sprzedaży, zegar szachowy, krzesło sprzedawcy. 
To tyle. Pominąłem najważniejszy element - lustro, "ozdobne" i brudne. Odbijają się w nich nogi sprzedawcy i przypadkowy przechodzień. To starszy pan, wygląda na turystę, może Anglika albo Amerykanina. Może kupi Duszę rosyjskiej muzyki. Może da się kupić jego duszę razem z tym zwierciadłem. 


Ten człowiek nie jest tylko przypadkowym obserwatorem wiernej reprodukcji wszechświata rozpostartej na Feira de Ladra. Nie jest też tylko jego twórcą. Myślę, że już dawno przestał panować nad przedmiotami. Myślę, że role przedmiotu i podmiotu zostały odwrócone; nie wiem kiedy i nie wiem przez kogo; nie jestem w ogóle pewien, myślę, że rozumiem tę laleczkę, zdumioną i zdezorientowaną, między dziwacznie wyglądającymi ludźmi, których nie zna i z którymi już nie umie się porozumieć, ze swoim drewnianym pudełeczkiem pełnym jej własnych rzeczy, ze swoimi plastikowymi, zmęczonymi oczkami, ze swoimi żałośnie rozkraczonymi nogami, bez wstydu i bez nadziei na lepszą przyszłość. Bo ostatecznie - kto to kupi?

Zdumienie nad naturą związków między tymi wszystkimi rzeczami, nad brakiem tych związków, nad moją postawą poszukiwania związków i ich braków, doprowadziło mnie w końcu na drugi koniec miasta, skąd dalej pieszo udałem się do domu. To cudowna zabawa, dawać się nieść temu strumieniowi, nie zważając na to, w którą biegnie stronę, nie pytając, do czego to prowadzi.
Oczywiście, można powiedzieć, że wszystko, co zostało opisane, należy do świata gatunku homo sapiens ludens faber (a przecież też ciągle erectus) i wszystko służy jego przedstawicielowi w taki czy inny sposób. Albo unikając wydumanych gadek powiedzieć sobie, że to jest po prostu pchli targ i nic dziwnego, że ludzie sprzedają na nim to całe badziewie, bo o to, kurwa, chodzi w pchlim targu.
Albo należy zaakceptować świat w ogólności, zamykając go całego w tym jednym słowie, co jednak prowadzi do absolutnej utraty jego znaczenia, albo trzeba zaakceptować fakt, że poszukiwanie znaczenia w jego najmniejszych mikrostrukturach prowadzi do przykrej rozwlekłości w nieustającej gadaninie. Można spędzić życie na wymyślaniu historii przedmiotów z Targu Złodziejki, może go wystarczy. A przecież to tylko malutki targ w Lizbonie, mieście stosunkowo niewielkim , jednym z setek tysięcy na całym świecie. Wtedy cieszę się, że wszyscy chodzimy na zakupy, śpimy i sprzątamy. Kupuję laleczkę (75centów po targach) i palę ją na stosie słomy i suchych gałązek, myśląc o dzieciach z fotografii, o żonie złodzieja latarni i o czasach inkwizycji. A potem płynę dalej, bo pointa na nic się nie zda.



piątek, 2 listopada 2012

I.

Bo czemu mam tego nie robić.

Wiem, że zadziwienie to nic dziwnego i nie ma potrzeby mówić o nim głośno. To strumień, który zawsze zalewa drogi, tak myślę, przynajmniej moje zawsze zalewa, czy w poprzek, czy wzdłuż, i wpływa mocno na moje poruszanie się. Zależnie od poziomu wody może chłodzić stopy i dostarczać przyjemnego pluskotu w leniwy czas kanikuły, może też sięgać do piersi i utrudniać marsz zmuszając do przystanku i przemyślenia zmiany kierunku, może też wzbierać ponad moją miarę powodując podtopienia, powodzie przecież zdarzają się cyklicznie i zwykle potrafimy je przetrwać, choćby dryfując parę dni na ocalonej leżance. Słyszałem niejedną historię o potopach (dziwne słowo.), wierzę, że takie rzeczy się zdarzają i spodziewam się, że pewnego dnia to się stanie: woda, ku mojemu zdumieniu, pokryje całą dostępną mi powierzchnię tzw. twardego gruntu, przez chwilę będę próbował się ratować, ale nie widząc nigdzie ponad powierzchnią wody niczego poza powierzchnią nieba, poddam się ze spokojem sile żywiołu, o którym przecież już teraz wiem, że nigdy go nie opanuję. A kiedy już nasiąknę zdumieniem, stanę się nim cały i uniosę się z dna, żegnając drogi, na których ta sama woda pluskotała leniwie w czasach kanikuły, wypłynę na wierzch i będę unosił się między dwiema niebieskimi powierzchniami. I myślę, że tam zostanę, że nie będę chciał wiedzieć dlaczego, że pozwolę kołysać się wodom i będę dryfował w zdumieniu, po prostu.

Wymyślony na chwilę przed zaśnięciem chwytliwy, dźwięczny tytuł tego miejsca zdeterminował jego otwarcie w egzaltowanej estetyce metaforycznej refleksji egzystencjalnej, co z kolei wywołuje ten nadmiernie wydumany autokomentarz. To dziwne, choć dość proste, przynajmniej dla mnie. Egzaltacja i egzystencja również ładnie współbrzmią, co mogłoby wywołać kolejny autokomentarz do autokomentarza. Nie chcę nikogo zniechęcać do lektury tych opowieści, tak jak nie chcę nikogo zachęcać, ale pewnie właśnie tak to będzie wyglądało. Zawsze chcę powiedzieć coś wobec zdumienia, coś więcej, niż "o kurwa", choć to zupełnie równoważy wszelkie egzegezy egzystencjalnej egzaltacji. Język służy do zabawy, można zabrać go na plażę, bez sensu, przecież można zabrać go wszędzie, i umilać sobie czas komentując zdumienia wobec świata, który obszedł by się bez nich doskonale, którego zabawy nie obchodzą wcale. Ale wobec zdumienia można nie tylko tonąć, może też chichotać, można się bać, można krzyczeć, można wszystko. Są też różne zdumienia - drobne, ogromne, codzienne, powalające, pocieszające, wszystkie. Można doznać wstrząsającego zadziwienia uświadamiając sobie, jak śmiesznym sposobem poruszania się jest ludzkie chodzenie, jak komicznie wygląda ciało człowieka, kiedy porusza się posuwając do przodu na zmianę dwie dolne kończyny, uginając przy tym różne ich fragmenty, w różnej kolejności. Można lekko wzruszyć ramionami ledwie zauważając w przeskakujących kanałach telewizyjnych efekty kataklizmu po drugiej stronie globu, gdzie setki, czy tysiące ludzi i zwierząt straciło życie, choć wcale tego nie chcieli, ani się nie spodziewali. A jednak to wszystko jest tak samo dziwne.

I wiem o tym, choć też różnie się dziwię. Czasem dziwię się jakbym stracił pamięć i nie wiedział w ogóle co to jest człowiek, język i maślanka i dlaczego głupio jest podawać akurat takie trzy przykłady. Czasem dziwię się jak chłopiec, czasem jak student, czasem jak syn, czasem jak Polak, to jest jak ktoś, kto posługuje się językiem, w jakim powstaje ten tekst. Tak dziwię się najchętniej. Obecnie mam więcej powodów do zdumienia niż zwykle, bo nie przebywam wśród ludzi posługujących się moim językiem. To oznacza wiele komplikacji, muszę posługiwać się innym, którego nie znam w jednej setnej tak dobrze, jak własnego i nigdy tak dobrze nie poznam. To oznacza również, że świat w którym przebywam, jest zbudowany z zupełnie innych słów i znaczy zupełnie coś innego. Bo jakby mało było mi zdziwień w Polsce, przeniosłem się na jakiś czas do Portugalii. I jak łatwo się domyślić, woda smakuje tu zupełnie inaczej. Pod jej wrażeniem postanowiłem zbudować takie miejsce, w którym będę mógł spokojnie prowadzić zabawy między językiem a zdumieniem, a czasem w ich wnętrznościach (nieumyślna dwuznaczność, ale ciekawa i słuszna). A skoro to zdumienie, które tu przedstawiam, ma czasem tak karnawałową naturę, odsłaniam kurtyny i pozwalam stanąć przy kracie. Tylko uprzedzam, że akcje będą się rozgrywać i bez udziału publiczności, bo nie taki jest sens zdziwienia.

I teraz wydaje mi się to dziwne, że postanowiłem utworzyć bloga (i że unikam tego słowa, jak mogę, bo prawda w oczy kole, bo czemu ma kolić, i dlaczego autokorekta podkreśla bezokolicznik kolić, skoro zna jego odmianę, dlaczego nie wie, że to odmiana, tylko myśli, że to miejscownik "koła", przecież ona nie myśli, to takie dziwne). I dużo tu będzie nawiasów, wszystko należy wziąć w nawias i pamiętać, że rzeczom dziejącym się w tym miejscu nie można przyznać żadnego pewnego statusu. Pozostaje stać przy kracie i patrzeć. To niewiele, ale przynajmniej można się zdziwić.

Witamy w naszym cyrku.
(Wchodzą gladiatorzy, prowadzi Julius Fucik: http://www.youtube.com/watch?v=_B0CyOAO8y0)
Przedstawienie czas zacząć.