poniedziałek, 28 lipca 2014

ТСЖ - Това́рищество со́бственников жилья́

ТSŻ - Tawariszczestwo Sobstwiennikow Żilja. Wspólnota mieszkaniowa.



Cztery przylegające do siebie bloki: ul. Govorova 26, 28, 30 i 32. W każdym 9 pięter, na każdym z nich 6 mieszkań, 54 razy 4, razem 216: dwustu szesnastu właścicieli mieszkań lub ich najemców. Ich rodziny, konkubenci, przyjaciele, współlokatorzy, psy i dobytki. Z kilkadziesiąt ton człowieka.



Bardzo dużo.
Kiedy okazało się, że w projekcie "Empower the Change" w Tomsku będziemy brać udział tylko we dwoje - Inga i ja - pierwszą moją myślą było: jak my sobie poradzimy z taką ilością ludzi ? Jak mamy "rozpoznać ich potrzeby i możliwości" w sześć tygodni, nie mówiąc już o podjęciu jakichś opartych o to rozpoznanie działań?
Na szczęście, niestety lub po prostu cały ten projekt jest od samego początku procesem, mało w nim pewnych, zaplanowanych rzeczy, dzięki czemu mogą się one dziać samowolnie i nieprzewidywalnie. Tak na przykład początkowo uczestników projektu miało być dziesięcioro, ale jest nas dwoje; obiektem naszych działań miała być społeczność kołchozu, a mamy osiedlową wspólnotę prywatnych mieszkań; mieliśmy dostawać wsparcie z lokalnego AIESECu, a zamiast tego dostajemy kolejne zaproszenia na wewnętrzne eventy, imprezy, gry i pikniki. Wątpliwości i pytania również się zmieniają - już nie martwimy się tym, jak dotrzeć do tylu osób, ale raczej - jak dotrzeć do kogokolwiek.


Nie narzekam, w końcu od początku było widać, że nikt nie wie, o co tak naprawdę chodzi. AIESEC Tomsk nie organizował jeszcze programów tego typu, więc misja nasza jest pionierska i rozpoznawcza, jakże ważna. Ktoś miał po prostu taki pomysł: ściągnąć dwadzieścia osób z Włoch i z Polski, postawić ich przed blokiem na obrzeżach Tomska (cywilizacji) w samym środku Rosji i powiedzieć: zróbcie coś fajnego, zmieńcie życie tych ludzi. Prawie nikt się na to nie nabrał. Osoby przyjechały w liczbie dwóch i na razie stoją przed blokiem. Życie ludzi ma się świetnie. Pomysłodawca zajął się swoimi sprawami.

Przypominam, że nie narzekam. W końcu najciekawsze w tym projekcie było właśnie to, że nie było niczego wiadomo i wszystko miało zależeć od nas. Oczywiście niewiele od nas zależy, ale możemy się starać i próbować. Mamy sprzymierzeńca i partnera w osobie Władimira, przedstawiciela spółdzielni. Mamy dużo pomysłów i dość dużo czasu. Mamy już po swojej stronie dzieci i powoli, poprzez rodziców, zaczynamy zdobywać zainteresowanie dorosłych. W efekcie końcowym chcielibyśmy, żeby również dorośli chcieli coś z nami zrobić, żeby sami decydowali o tym, jak ma wyglądać ich otoczenie i żeby wspólnymi siłami kształtowali je wedle swoich potrzeb. Tak jest! Dwoje Polaków buduje na Syberii społeczeństwo obywatelskie w sześć tygodni. Nie przegap!


Dwoje Polaków i czasem Władimir. Wowa ma 33 lata, dwójkę małych dzieci i ukochaną żonę, sklep internetowy z zimową odzieżą sportową i pierwszy ul na swoich kilku hektarach tajgi, w przedsionku niczego, 40 parę kilometrów na południe od Tomska. Dość dobrze się rozumiemy. Wowa jest wegetarianinem o dalekowschodnim zacięciu, interesuje się permakulturą (parę lat temu ściągnął do Tomska Seppa Holzera), dąży do samowystarczalności i prostego życia blisko przyrody. Nie bez przyczyny jest też głową spółdzielni - ma mocne cechy przywódcze i społecznikowskie, bardzo zainteresował się kooperatywą i początkowo bardzo entuzjastycznie powitał nas i nasze pomysły, widząc w tym znak od losu i nieprzypadkowy zbieg okoliczności. Obecnie obserwujemy wahanie jego zaangażowania i zainteresowania wraz ze skokami nastrojów - "jak u kobiety", powiedziałby pewnie sam.
Bo nie rozumiemy się, kiedy rozmawiamy o polityce, wydarzeniach bieżących i rolach płci (i to nie ja do tego ciągle wracam). W Rosji dyskusja o gender nie przyjęła oblicza narodowego, kamienne jest zaś to oblicze i niewzruszone w kwestiach związanych z Ukrainą. Nie pogadasz, koniec i kropka. Wowa jest bardzo miły, pomocny i bardzo otwarty jak na tutejsze standardy, ale ostatecznie jest rosyjskim mężczyzną z krwi i kości, co często podkreśla, wraz ze swoimi jako mężczyzny świętymi obowiązkami.
Wychował się w Kazachstanie, jego rodzice są Rosjanami, a nazwisko ma ukraińskie. Rodzina żony trafiła w okolice Tomska uciekając z Groznego. Ot, radzieckie dziedzictwo, tutaj już się chyba nie uda wyjść z tej historii, nieważne, jak bardzo zmieniałaby się cała reszta świata. Przecież w końcu w porównaniu do Rosji jest taka malutka.

I to właśnie Wladimir nas wprowadził w spółdzielnię. Nasz przyjazd zbiegł się w czasie z głosowaniem wspólnoty w sprawach remontowych i Wowa miał właśnie roznosić karty do głosowania po mieszkaniach. Przygotowaliśmy naszą ankietę i ruszyliśmy z nim.


Zaczęliśmy odważnie, wiedząc, że autorytet Wowy może skłonić mieszkańców, by chociaż rzucili okiem na tę ankietę. Szczerze wierzyłem, że ochoczo ją wypełnią (przynajmniej te 30%) i zgłoszą swój zapał do działań na jakimś polu. Pytaliśmy respondenta o wiek jego i osób dzielących z nim mieszkanie, o jego umiejętności i zainteresowania, o potrzeby i braki związane ze wspólną przestrzenią spółdzielni. Załączyliśmy listę pomysłów i propozycji, które moglibyśmy wprowadzić w życie - nowe ławki, stoliki do gry w szachy i w karty, ogródki edukacyjne dla dzieci, zabawy i konkursy w oparciu o mapę świata i odkrywanie nowych lądów, zajęcia zrób-to-sam, nowe elementy placu zabaw, plac sportowy do siatkówki i piłki nożnej, pikniki i wspólne spotkania, koncerty, kino letnie na świeżym powietrzu. Poprosiliśmy bardzo o wypełnienie tych ankiet ("bo tylko razem możemy....") i przyniesienie ich na sobotni piknik, na który serdecznie zapraszamy - niech każdy przyniesie coś do jedzenia, my ugotujemy coś polskiego, będziemy mogli się poznać, porozmawiać, będą gry i zabawy dla dzieci, muzyka, luźna atmosfera. Ankiety można wrzucić też do skrzynki pocztowej Wladimira.



Chodziliśmy po tych mieszkaniach przez dwa dni. Fakt, że tylko po parę godzin, ale mało przeżyłem równie wyczerpujących godzin. Rozdawaliśmy na prawo i na lewo naszą energię, starając się wejść trochę dalej poza próg mieszkań, ale te ją zasysały w głąb przedpokojów, żarówki zapalały się na chwilę mocniej, papier szeleścił, drzwi się zamykały. Bardzo rzadko dostawaliśmy coś w zamian.

Czasem ludzie krzyczeli najpierw parę razy kto zacz zza zamkniętych drzwi i dopiero magiczne słowo "Председател" (prezes, przewodniczący) połączone z nazwiskiem Wowy zdobywały ze zgrzytem kilku zamków wąski przesmyk szpary w drzwiach, w których znikały karty do głosowania. Czasem jednak i to słowo nie skutkowało. Czasem wychodzili na wewnętrzny korytarz i rozmawiali z nami przez kraty.
Bo trzeba wiedzieć, że wchodu do każdego mieszkania strzegą co najmniej cztery zamykane na klucz wrota - brama na klatkę, potem dwie bramy na każdym piętrze, prowadzące na prawo i na lewo do trzech mieszkań każda, a tam stalowe drzwi zewnętrzne i "zwykłe" wewnętrzne drzwi do mieszkania. Bramy do klatek schodowych pokonywaliśmy z łatwością, skoro prezes miał do wszystkich klucze , ale z kolejnymi bywało gorzej.
Więc ci, którzy rozmawiali z nami przez kraty, najczęściej nie chcieli niczego podpisywać, chociaż chodziło tylko o pokwitowanie odbioru karty do głosowania. Niektórzy nie chcieli w ogóle o niczym słuchać, tylko korzystali z okazji i przedstawiali swoje zapatrywania na syf na klatce, dziury w dachu czy wzrastające rachunki za prąd.
Byli też tacy, którzy życzliwie się do nas uśmiechali, pytali, czemu przyjechaliśmy właśnie do Tomska, co studiujemy, co będziemy tu robić i jak długo. Było ich w sumie paru. Niektórzy z nich nawet byli w Polsce i oddali nam parę dobrych słów.

Były czterdziestoletnie kobiety w pstrokatych, zwiewnych sukienkach, z ostrym makijażem i staranną fryzurą; byli mężczyźni pod pięćdziesiątkę o niskich, pięknie brzmiących głosach, surowych, twardych rękach i sylwetkach pracowitych robotników; były staruszki z piersiami u pasa, strachliwie łypiące przez szparę w drzwiach, powtarzające po kilkakroć pytanie o tożsamość przybysza i nie słyszące jego odpowiedzi; byli rześcy staruszkowie, którzy wyskakiwali na próg w samych szortach i dociekliwie badali wzrokiem nas, otrzymane papiery i listę podpisów; byli młodzi najemcy, zniecierpliwieni i obojętni; były dzieci, wołające swoich rodziców, którzy nie przychodzili; były kundle ujadające spomiędzy nóg swoich staruszek. Byli robotnicy, rzemieślnicy, urzędnicy, przedsiębiorcy, sprzedawczynie, sprzątaczki, nauczycielki, aktorzy, studenci, emeryci, renciści, bezrobotni i poniżej wieku produkcyjnego. Byli zdrowi i chorzy, starzy i młodzi, ładni i brzydcy, dobrzy i źli, czyści i brudni,  duzi i mali, życzliwi i nie.
Była awantura, kiedy spocona, młoda dziewczyna z tłustymi włosami i z dzieckiem na rękach oderwała się na chwilę od garów, żeby otworzyć nam drzwi i spotkała w nich swojego męża, który wydarł się na nią - do środka i na nas, żebyśmy spierdalali i trzasnął drzwiami, włączając jeszcze psie ujadanie. Było puste mieszkanie po narkomanach, którzy teraz kosztują rosyjskich więzień. Był stary świr na dziewiątym piętrze, który w szlafroku i papuciach wychylał się w pół zgięty przez drzwi i krzyczał o pięknych dziewczętach. Był też pogrzeb samotnej staruszki, a właściwie usunięcie jej zwłok z mieszkania, do którego wtedy zapukaliśmy. Spotkaliśmy ją potem na klatce schodowej, niesioną w czarnym worku przez dwóch żylastych kostuchów z kostnicy. Wtedy poczułem największe osłabienie - odpływ sił witalnych przez kolejną uchyloną szparę w najmniej określonym, nieogarnionym kierunku.


I tyle było tego bloku, a i tak dużą część ankiet i kart głosowania wrzucaliśmy do skrzynek, bo mieszkanie było puste lub nikt nam nie otworzył.

Na obecną chwilę na 216 rozdanych ankiet otrzymaliśmy z powrotem 4.

Na sobotni piknik przygotowaliśmy z Ingą bigos, koreczki na słodko i słono, szarlotkę i kwas chlebowy, było to całe dostępne menu.

Pojawiło się sześcioro dorosłych, w tym jedna głuchoniema staruszka i dwoje rodziców, którzy po prostu wyprowadzili swoje malutkie dzieci na plac zabaw. Pozostali troje wyrazili zainteresowanie i okazali nam życzliwość, oddali wypełnione ankiety i zadeklarowali pomoc.

I to jest ogromny sukces.



Poza tym udało nam się zdobyć dzieci. Przynieśliśmy piłki i gadżety do gry, zorganizowaliśmy bieg z przeszkodami. Całą blachę szarlotki wsunęły, bigosu nie chciały. Nie chciały nas też wypuścić, kiedy zmęczyliśmy się rzucaniem frisbee.

Piknik był pierwszym ważnym etapem naszej pracy. Następny tydzień był bardziej konceptualny niż praktyczny, jeździliśmy też trochę za miasto z Władmirem, pomagaliśmy mu przy pszczołach i odbijaliśmy się od braku zainteresowania projektem ze strony kogokolwiek poza nami. W końcu spięliśmy się sami i spędziliśmy na Govorovej trzy dni z rzędu.
Najpierw zrobiliśmy tablicę ogłoszeń z pierwszym ogłoszeniem - o konkursie plastycznym dnia następnego,


potem ów konkurs na pracę pod tytułem "Plac zabaw moich marzeń". Próbowaliśmy wyłonić zwycięzcę przez głosowanie, żeby włączyć w to rodziców i chyba się udało, bo kilku widzieliśmy przy wystawie, a głosów w skrzynce było dziewiętnaście. Przy założeniu, że dzieci były uczciwe (a one same przedstawiały niestety takie wątpliwości), możemy mówić o kolejnym sukcesie.


W niedzielę ogłosiliśmy zwycięzcę, którego akurat nie było na podwórku. Nagrodą był "Dziurkacz ozdobny" polskiej produkcji dziurkujący motylki i czekolada, dla pozostałych cukierki.



Dziś, w poniedziałek, wybraliśmy się znowu plac zabaw, pomierzyć przestrzeń i zamiary na siły - w oparciu o życzenia dzieci i nasze własne mamy w planach budowę ogrodzenia wokół placu, naprawę dachu nad wiatą, siatkę do siatkówki na kominach wentylacyjnych, malowanie kominów wentylacyjnych, koszenie trawy i ogólne porządki, a przy pomyślnych wiatrach - budowę statku pirackiego. Będzie cholernie trudno znaleźć do tego materiały i przede wszystkim ludzi, ale cóż - to właśnie jest wyzwanie. Do tego powstanie mapa świata, która zawiśnie na stałe na odwrocie tablicy ogłoszeń i skąd będziemy wyruszać na kolejne wyprawy.

I tak oto dwoje Polaków zdobywa plac zabaw na Syberii. Ahoj, przygodo!



PS: jest już bardzo późno, bo bardzo długo to pisałem. Możliwe, że lektura też zajmuje więcej czasu, niż powinna - jeśli wolałabyś/wolałbyś, żeby wpisy były krótsze, ale częstsze, napisz o tym proszę w komentarzu. W ogóle, napisz coś czasem w komentarzu ;)

czwartek, 24 lipca 2014

Zacznijmy od początku. Impresja z odcieniem raportu.

Znowu wysiadam z autobusu, jest rześki poranek 12. lipca, znajdujemy się na pierwszym zdjęciu poprzedniego wpisu. Wydarzenia pierwsze.

Siadam na schodach przed wejściem do budynku dworca autobusowego, słońce się dopiero zaczyna, bezsenna noc znika, nie zostaje po niej nic, ani dżula energii witalnej. Próbuję czytać o Czeczenii, obok mnie stoi dwóch prywatnych przewoźników, oferujących transport swoimi osobówkami do Nowosybirska - cena to jakieś 150 złotych, czyli jedynie dwa razy więcej niż autobus za te 300 km i byłoby to bardzo interesujące, gdyby nie fakt, że przez najbliższych pięć tygodni raczej nigdzie się stąd nie ruszę. Zaczynam się denerwować, bo na razie nie ruszam się nawet ze schodów, nie wiem gdzie, nie mam żadnej wiadomości od Katii, która miała mnie stąd odebrać. Po 40 minutach zjawia się w towarzystwie Daszy i Arkadiego, razem we troje nie mają więcej, niż 70 lat, stawiam na 66. Jestem bardzo zmęczony, dlatego nie chce mi się tego dzielić.

Idziemy do mojego tymczasowego mieszkania, w którym moi towarzysze oczekiwali na mnie przez całą noc. To bezludna kawalerka na dziewiątym piętrze wieżowca, z widokiem na wieżowce i przestrzeń między nimi. Jest wciąż bardzo wcześnie, ale ja czuję się bardzo późno, moi towarzysze to widzą, więc tylko informują: to są klucze, to jest zamek, to jest łazienka, to jest kran (och!), tutaj jest kuchnia, tutaj zostawiamy Ci również śmieci w worku, oto wersalka już rozłożona, wyśpij się, przyjdziemy po Ciebie za 5 godzin. Zamykam ciężkie, żelazne drzwi na korytarz, potem kolejne, sklejka się rozkleja, wracam na balkon. Siadam na taborecie, obok mnie rozpadająca się szafa, farba się łuszczy i opada na zwoje miękkich drutów, kafelków, śmieci, jest tam również znak drogowy zakazujący wjazdu. Palę jeszcze jednego papierosa, kontempluję otaczające mnie okna, zaczyna się robić duszno. Wstaję, pod stopami coś groźnie trzeszczy i się łamie, spoglądam, to dywan - dlaczego? Taka strategia wykończeniowa, balkon na szczęście jest z betonu, na betonie podest z desek, na nim wykładzina. Podest z desek znosi warunki atmosferyczne na dziewiątym piętrze znacznie gorzej niż wykładzina i, Bogu dzięki, niż beton. Żar z papierosa powoli spada wzdłuż linii balkonów, obija się o sznurki na pranie, przelatuje między bielizną i pościelą, łagodnie osiada na chodniku. Dymi. Dość tego, wersalka stoi przede mną otworem.

Ale najpierw muszę się umyć, nie robiłem tego od czterech dni. W łazience słońce w zenicie, temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza. W łazience niby wszystko na swoim miejscu - wanna, lustro, kibel, ale jednak coś jest nie w porządku. Po ścianie biegnie kręta rura, rozgrzana jak piec, jak pies, jak cegła. Wypluj cegłę, kundlu.


Dzięki takim rurom woda z odległej o kilkanaście kilometrów elektrociepłowni dogrzewa spocone miasto, a ludzie, tacy jak ja, mogą kąpać się w ukropie i nie płacić za gaz. Ale są też rury z wodą zimną i też nie trzeba płacić za gaz. Rozglądam się szukając bezpiecznego punktu zaczepienia dla mojej równowagi i mojego ręcznika, napotykam wzrokiem toaletę, której deska jest miękka jak siedzenia w samochodzie i chyba równie chłonna. Zamykam pokrywę na niej nadrukowane są muszle i koralowce, kojąca głębia oceanu. Kładę tam ręcznik i wchodzę do wanny, odkręcam zimną wodę, robi się błogo. Zasłona wisi na ścianie prostopadłej do wanny, zasłania pustą przestrzeń za toaletą, być może chroni ją przed rozbryzgami wody. Moją uwagę przykuwa niezwykły kafelek, zgrzytliwy dysonans w harmonii tego wnętrza.


 Rozmyślam, kto mógł wpaść na coś takiego i dochodzę do wniosku, że to po prostu pomyłka, ktoś nie zauważył. A może to mieszkanie należało wcześniej do dzieci, dzieci lubią psoty. Oblewam się zimną wodą i pocę jednocześnie. Piramidy budzą we mnie strach, szczególnie ich wnętrza, dlatego szybko uciekam w przyjemny chłód przedsionka, wieszam ręcznik na mocnym oparciu krzesła i zatrzaskuję się w objęciach wersalki.

O 12 budzi mnie dzwonek telefonu. To Arkadij dobija się do drzwi. Szybko się ubieram i wychodzimy, mam spotkanie z koordynatorką naszego wolontariatu w lokalu pod szyldem Pizza.ru. Drogą na spotkanie zaczynam dochodzić do siebie, konstruuję pełne zdania, najpierw proste, potem złożone, a po kilku minutach zaczynam uzupełniać pojedyncze słowa wydawane przez Arkadiego o pozostałe części zdań, konstruując je za dwóch. Arkadij pochodzi z małej wioski w kazachskiej części Ałtaju, której nazwy nie da się zapisać nawet fonetycznie. Studiuje inżynierię leśną w Tomsku, po godzinach uczy się angielskiego w międzynarodowym towarzystwie wolontariuszy AIESECu, co idzie mu trochę wolniej, niż teraz spacerujemy w kierunku Pizza.ru. Wegetarianizm bardzo go dziwi i to nic dziwnego, skoro zimą chodzi z ojcem na polowania z długą bronią. Mówię kurtuazyjnie "that's nice!", a on że wcale nie nice, bo śniegu w bród, mróz siarczysty (wnioskuję), broń ma ostrą amunicję i to nie żarty.  Sam ma posturę niedźwiedzia, pojedyncze, kędzierzawe loczki - zaczątki zarostu, dobrotliwą twarz. Kiedy żegnamy się u celu naszej drogi czuję, że jestem jakiś dziwny.

O, tu się żegnamy, u bram do Lagiernego Sadu, Ogrodu (parku) Obozowego. Można by było pomyśleć, że chodzi o wakacje, gdyby nie ten pomnik wojenny, którego jeszcze nie pokażę, bo zarezerwowałem mu honorowe miejsce w notatce o pomnikach wojennych w Tomsku.
Widać za to rok rozpoczęcia drugiej wojny światowej oraz  typowy tu środek komunikacji, marszrutkę - nie wiadomo, co było wcześniej.
No, wojna na pewno nie przed czterdziestym pierwszym, mówi Arkadij, jaka wojna, wojna się zaczęła, jak Hitler przekroczył Bug. I Rosja znowu musiała się bronić, bo Rosja nigdy nikogo nie zaatakowała, dowiedziałem się, a na pewno nie jakąś Polskę. Zrozumiałem, że "mamy XXI wiek" to taka figura retoryczna, że są różne wersje Internetu, że globalizacja to ściema i poczułem ulgę.

Na spotkaniu z koordynatorką naszego projektu, Anastasią, Inga i ja dowiedzieliśmy się, czym jest AIESEC, ale nie będę tego powtarzał. Dowiedzieliśmy się też, że głównym priorytetem naszego projektu, tak jak wszystkich innych projektów, jest "personal development" i to, czy uda nam się coś zdziałać, czy nie, jest sprawą drugorzędną. O samym projekcie nie dowiedzieliśmy się niczego ponad tych kilka ogólników, które znaliśmy od początku; żadnych sugestii, co konkretnie mielibyśmy zdziałać, jakimi metodami, przy użyciu jakich środków, albo chociaż w jakim czasie - to wszystko też okazało się naszą osobistą sprawą. Po tej krótkiej introdukcji Anastasia pożegnała się z nami, i poleciała do Moskwy, bo awansowała w korpostrukturach organizacji i dostała tam płatną posadę. Więcej jej nie zobaczymy.

W radosnych nastrojach udaliśmy się na piknik ajsikersów do Lagiernego Sadu, na którym rebiata żegnali dwóch wyjezdnych i witali nas. Było uroczo, zobaczcie sami:


Jeszce kiedyś opowiem o tym parku. Piknik przywiódł mi na myśl niektóre wspomnienia związane z erasmusowym stylem życia, o którym już kiedyś pisałem na tym blogu, z tą różnicą, że zamiast Hiszpanów i Niemców byli Hindusi. Bardzo mili i w ogóle, ale muszę już iść spać. Dochodzi druga, a jutro zaczyna się o 6 rano. Jeszcze nie umiem tu chodzić spać wcześnie, polski czas w komputerze mnie dezorientuje.

I tak wyszedłem na stylistyczną prostą, z otwartych objęć wersalki do miękkiego, prostolinijnego łóżka dwa tygodnie później. Bo zmieniłem mieszkanie już po pierwszej nocy, kiedy bałem się zasnąć opanowany niezrozumiałym lękiem, że wyskoczę przez sen z balkonu. Mam Internet, swój pokój i dużo sprzątania, o czym też kiedyś opowiem. Nasz projekt toczy się swoim torem i dokładamy wszelkich starań, żeby nie skończyło się na rozwoju osobistym. Władimir nie ma nic wspólnego z AIESEC-iem i jest wspaniałym partnerem, we troje na pewno możemy zrobić coś ciekawego, a może nawet istotnego. Jutro budujemy tablicę ogłoszeń, a w sobotę konkurs rysunkowy na "Moje podwórko marzeń". Będzie kwas chlebowy i bliny, wpadajcie!

poniedziałek, 21 lipca 2014

Tomsk - zbliżenia i panoramy.

Dojechałem do Tomska w sobotę przed 6 rano, bez oczekiwań i wyobrażeń, ale i bez lęku. Już po kilku dobrych godzinach w Nowosybirsku wiedziałem, że z Moskwą jest trochę jak z Berlinem - stolice często produkują swój indywidualny makroklimat, który nie jest kompatybilny z atmosferą panującą w innych częściach kraju. Ludzie żyjący poza stolicą często jej nie lubią i nie utożsamiają się z nią, jeśli jest inaczej, to prawdopodobnie planują się tam przeprowadzić i rozpocząć błyskotliwą karierę. Stolice błyszczą, stolice są na pokaz, stolice są zawsze za duże, za drogie i zbyt hałaśliwe. Jedyny znany mi wyjątek to Lizbona, jasne.
Z kolei mało jest tak ujmujących postaw, jak lokalny patriotyzm mieszkańców małych i średnich miast. To mieszanina głębokiej dumy, przywiązania i skromności. Jest w nim dystans do własnej prowincjonalności i spokój prowincji, silna tożsamość rozpisana na doskonale znanej mapie miasta, gęstej od prywatnych punktów orientacyjnych - śladów dojrzewania prowadzących z podwórek wgłąb, w kolejne miejsca przełomów i codziennych rutyn. Po raz pierwszy wydobyłem to wrażenie od trzech kierowców z Zielonej Góry, z którymi miałem kiedyś przyjemność podróżować po tamtej okolicy. Od tamtego czasu uwielbiam Zieloną Górę, choć niestety jeszcze tam nie byłem.

12.07.2014, 5:45: pierwsze kroki - dworzec kolejowy Tomsk-1 

Od tygodnia odkrywam Tomsk i w miarę odbywanych rozmów, odwiedzanych domów i stawianych kroków rośnie moje przekonanie, że to doceniane i kochane miasto. I sam zaczynam się do niego przekonywać, choć do głębokiej sympatii jeszcze mi trochę brakuje. Ale wszystko w swoim czasie, poznajemy się powoli, potrzebujemy jeszcze trochę czasu. Chciałbym o tym opowiedzieć, ale z trudem określam temat tego wpisu. Minął już tydzień, dużo się dzieje, rozpoczęliśmy z Ingą projekt w spółdzielni, z jej przedstawicielem i naszym partnerem Władmirem dwa razy już wypadaliśmy za miasto. Do tego nauka rosyjskiego, książki, spotkania, rozmowy z Domem, czynności aklimatyzacyjne. Brakuje czasu na pisanie bloga, szczególnie, że są jeszcze listy, notatnik, dziennik. I pomyślnie zakończony projekt crowdfundingowy, który teraz oczekuje swojej kontynuacji - podziękowania, książki, kamienie, pocztówki. Ale przecież blog też jest jego częścią, więc chcę i muszę napisać więcej o tym wszystkim, i napiszę, prędzej, niż później.
Dzisiaj jednak Tomsk, tło wydarzeń, które nastąpiły dotąd i jeszcze nastąpią nieraz.


Oto znowu Włodzimierz Iljicz Lenin, tkwiący w centrum biegnącego przez całe miasto z północy na południe prospektu Lenina, głównej arterii Tomska mierzącej 8 km. Przy prospekcie Lenina znajdują się chyba wszystkie uniwersytety (6), wszystkie muzea (2), teatry (2) i kina (2), kawiarnie, restauracje, parki, centra administracyjne i handlowe. I tej ulicy należy się osobna, dedykowana notatka, ale nie teraz, szczególnie, że sam mieszkam na obrzeżach miasta i sąsiaduję o 15 minut pieszo z naszą spółdzielnią - większość spacerów odbywałem po peryferyjnych opłotkach. Na razie powiem, co wiem, następnym razem, co widziałem.


Tomsk założono 1604 r. (tę datę znali wszyscy, którzy opowiadali mi o mieście), zbudowało go dwustu kozaków wysłanych tu przez Borysa Godunowa. W Polsce rządził wtedy Zygmunt III Waza, a Adam Wiśniowiecki i wojewoda Mniszech wyprawiał się z Dymitrem Samozwańcem na Moskwę. 6 lat później Kreml był nasz, ale Rosja rosła we wszystkie strony, szczególnie na wschód, i Polska szybko z potężnego ciemiężyciela przeszła w stan uciemiężonego karła, co miało swój wątpliwy koniec w 1989 roku.
W Tomsku powstał pierwszy po tej stronie Uralu uniwersytet, miasto było też długo centrum handlowym i kulturalnym, stolicą Syberii. Zmieniło się to w XIX wieku, kiedy miejska duma odrzuciła propozycję przeprowadzenia tędy magistrali transsyberyjskiej - podobno przez wzgląd na hałas i zamęt, jakie szły żelaznymi drogami. Tak powstał Nowosybirsk, wówczas maleńka wioska nigdzie, a dziś, po 150 latach przepuszczania ładunków z zachodu na wschód i z powrotem, a także z republik południowych, właściwa stolica regionu, trzecie najludniejsze miasto Rosji.

Tomsk od tamtej pory stał się prowincją, wyizolowaną wysepką w oceanie tajgi i bagien, co podkreślają, nie bez pewnej dozy samozadowolenia i nie do końca zrozumiałej satysfakcji, tomszczanie. Carowie o nim zapomnieli, kupcy omijali, Czechow wybrzydzał na nudę. Dziś to przede wszystkim miasto studentów, którzy zjeżdżają ze wszystkich stron, od Kazachstanu po Jakuck. W mieście działa ponad 200 zespołów muzycznych i kilkadziesiąt klubów, życie nocne kwitnie latem jak wszystko na Syberii, ale zimą też podobno istnieje.
Nie oznacza to jednak bogatej infrastruktury ani nowoczesności. Powolny rozwój miasta od XIX wieku sprawił, że zachowało się wiele starych, drewnianych domów, które, rozrzucone po całym mieście, są jego architektoniczną wizytówką i pierwsze rzucają się w oczy przyjezdnym.


Są odnowione i zrekonstruowane przez miasto cudeńka..

... i "normalne", zamieszkane od pokoleń domy.

W Tomsku jest lotnisko, skąd samoloty latają m.in. do Strieżewoju, miasta na przeciwległym, północnym krańcu okręgu. Można tam albo dolecieć samolotem (ok. 600km), albo dopłynąć łodzią po Tomie i Obie, albo dojechać samochodem, nadkładając ponad 2000 km drogi. Obwód tomski ma średnią gęstość zaludnienia na poziomie 0,3 osoby na km2. Nie bez znaczenia dla obu tych okoliczności pozostaje fakt, że na terenie obwodu znajdują się największe bagna na półkuli północnej - Wasjugańskie Błota, bagatela 53 tysiące kilometrów kwadratowych, tyle co województwa Opolskie, Śląskie, Małopolskie i Podkarpackie razem wzięte. Swoją drogą, obwód tomski jest większy niż Polska. A mieszkańców ma milion, z czego połowę w Tomsku.
Poza bagnami jest ogromna połać tajgi i kilkaset rzek - doliny rzeczne zajmują jedną piątą powierzchni. Jak nietrudno się domyślić, znacznie więcej tu zwierząt, niż ludzi. Nad miastem latają ogromne, drapieżne korszuny, dumniej tak brzmiące, niż czarne kanie. Centrum miasta przylega do rzeki, na przeciwległym brzegu widać jakieś wioski i plaże, ale dalej tylko las.


I tak, nie wiedząc za co się chwycić, chwyciłem się liczb. To chyba nic dziwnego, ta tęsknota za wymiernością i mierzalnością, kiedy jest się w samym środku największej krainy geograficznej świata - jakoś sobie to trzeba wyobrazić, przedstawić, uzmysłowić. Uzmysławianie lubię najbardziej, to wtedy, kiedy jestem w lesie i czuję, słyszę, widzę, smakuję tę czystą, niezniszczoną przez człowieka postać życia Ziemi. Wtedy ogromna przestrzeń nie ma większego znaczenia - jest wszędzie taka sama, tak samo różnorodna, wyważona i spójna.
Przedstawianie i wyobrażanie należy już do porządku ludzkiej kultury, tak jak racjonalizacja, której się poddałem. Miasto jest racjonalne, choć teraz wydaje mi się, że dominujące poczucie prowizoryczności i zagubienia jako cech charakterystycznych Tomska ma duży związek z korszunami wdzierającymi się do parków i nad Białe Jezioro. Śmiesznie wygląda na mapie ta symetryczna, prostokątna siatka ulic, jak zadrapanie na skale, pozostawione przez spadający kamyczek. Może i to była lawina, ale kto to będzie pamiętał, kiedy tajga już odzyska swoje zakole. Bo trudno tu nie przeczuwać, że tak właśnie się stanie.

Powolutku, nieśmiało zaczynam myśleć o dalszej drodze. Jeszcze kilka tygodni tu posiedzę, ale dwa wypady do lasu dały mi jasno do zrozumienia, że muszę się bardzo starannie przygotować - trasa, informacje, wyposażenie. Myślę nad kupnem kajaku, przyglądam się rzekom, rozglądam za górami. Mierzę siły na zamiary i odległości na czas.

Jednocześnie projektuję nowy plac zabaw dla gromadki rosyjskich dzieci. Może się pobawimy w piratów, nabiorę pokładowej ogłady. I języka w usta, bo to najważniejsze. I szybko znajdę czas, żeby o tym opowiedzieć.







niedziela, 13 lipca 2014

TransSiberianTrans

Już, skończyła się bajka. Z kuszetki przesiadłem się do nieledwie polskiego autobusu (nieledwie, bo już trudno spotkać u nas jelcza z PKS-u; nie mylić z Polskim Busem), który przyjechał do Nowosybirska niosąc już jakichś pasażerów, w tym ogromnego, gburowatego Rosjanina, koło którego mam brak przyjemności siedzieć. Rozparł się jak basza, a może po prostu siedzi, tylko jest taki gruby, że z moją długością się nie porozumiemy i nie polubimy. Jest 2.40 w nocy, w Polsce dochodzi 22.00. Nie ma za bardzo jak spać i nie za bardzo się chce, więc znów piszę na zapas.

Krajobraz się znacznie nie zmienił, tylko światła samochodów jadących z naprzeciwka, poza tym od trzech dni ściana lasu, brzóz i świerków, czasem ustępująca bezkresnego pola bagnom i łąkom. Po drodze do Tomska chyba też nie ma nic. Nie widzę dobrze, jest noc, z rzadka zamajaczą jakieś nierealne przysiółki. Miałem jechać wcześniejszym autobusem, ale nie było już biletów. Rację miała ta  pani, która wysiadając z pociągu zapytała, czy mam już kupiony bilet do Tomska, a po przeczącej odpowiedzi z dezaprobatą pokręciła głową mówiąc „to nie Polska, tylko Rosja”.


Fakt, że znała cel mojej podróży i moje pochodzenie pokazuje poziom znajomości, jaką zawierają ze sobą wszyscy podróżujący takim wagonem, nawet bez swojej wiedzy. Byłem chyba jedynym inostrancem z zachodu w całym pociągu, Ukrainka siedząca w boksie obok była zdecydowanie ze wschodniej Ukrainy. Spodziewałem się jakichś backpackersów, ale ten pociąg jechał tylko do Nowokuźniecka, tylko trzy dni, pewnie za mało na prawdziwą wyprawę i za daleko nad Bajkał. No i przyciągałem zainteresowanie. Jasne, nie jestem mistrzem kamuflażu, wyglądałem inaczej i jestem nieproporcjonalnie duży. Odpowiadałem, jak umiałem na pytania o Polskę, o wolontariat, o moje tatuaże i notatnik. Mam nadzieję, że chociaż trochę się odwdzięczyłem – dziw za dziw, Inne za Inne.

Trzy dni w pociągu. Co za rozkosz! Zawsze lubiłem długie dystanse koleją – książki, dziennik, książki, notes, książki, okna, szybkie pety między wagonami, pejzaż, przypadkowe rozmowy z nieprzypadkowymi ludźmi , niektórych pamiętam do dziś, obsrane kible, uśmiechnięci konduktorzy (a co!) i ciche stacyjki o tablicach z nazwami „GKS Górą”, czy „Sandecja chuj”.I tak przez parę godzin. A tu? Trzy dni! Boże, chciałbym jeszcze.  Internet pęka od relacji z podróży transsibem, oszczędzę zatem szczegółowych opisów ustawienia łóżek, systemu pościelowego, samowarów, zupek instant, pierogów, smażonego kawioru i ryb sprzedawanych na postojach. Skupię się  na tym konkretnym pociągu, na jego ludzkiej treści, i na sobie w tym pociągu.


Świeczniki kryształowe, szklanki ręcznie rzeźbione, pierogi z kapustą.

Krajobraz zmieniał się niemnogo, pociąg sunął wytrwale przez zielone, rozlewne przestrzenie, a stukot to usypiał, to pobudzał do rytmu: lektury, rozmowy, pisania, nauki rosyjskiego. W ciągu dnia upał doskwierał nielichy, okna odrobinę uchylne, zagęszczenie ludzkich ciał około jednego na metr kwadratowy, duszno, parno od potu. Kibel dużo mniej reprezentacyjny niż w PKP, tam malutka umywalka, wobec tego nikt się raczej nie mył, nawet nie na Polaka (jak mówią Hiszpanie: „Hacer un polaco – cara, culo y sovaco” – el culo wymagałby karkołomnej akrobacji), coś tam po rękach i twarzy, żeby było chłodniej. Nikt się też nie przebierał, bo po co zakładać czyste ubrania na brudne ciało. Zapach rósł pewnie wraz z odległością, ale prędkość jazdy nie przekraczała szybkości przystosowawczej, przynajmniej ja prawie nic nie czułem.
Spałem na górnej kuszetce na początku wagonu, tuż przy pokoiku prowadniczki. Była nią młoda, pulchniutka dziewczyna z czarną burzą drobnych loczków spiętych z tyłu głowy. Nieodmiennie i perliście bawił ją mój rosyjski, rozmawialiśmy o polskich górach i góralach, o wolontariacie, o tym, że nie wolno palić i że ona wie, że palę. Przy płatności za kartoszkę puree instant wpadła jej w oko dwudziestogroszówka, podarowałem z radością. Bo i jej uśmiech był pierwszym, szczerym rosyjskim uśmiechem, który dodał mi otuchy po wielkiej moskiewskiej smucie.

Z reguły nie mieszczę się w łóżkach, tu też nie mogło być inaczej. Stopy wystawały mi na korytarz grubo powyżej kostki, rano czyjeś przechodzące włosy łaskotały mnie w opuszki. Górne legowisko po przeciwnej od kierunku jazdy stronie jest idealne na upał – okno znajdowało się na wysokości mojej głowy. Walczyliśmy o nie z Nadią, która zasłaniała uchylną szparę roletą, by skierować prąd powietrza na siebie, w dół.

Nadieżda spała pode mną, jechała całą drogę z Moskwy do Nowokuźniecka. To ona stworzyła nasze cztero a potem trzyosobowe ognisko pociągowe. Zaczęliśmy, jak przystało, od wymiany imion, pochodzenia, celu podróży (do domu, do Gostii). Od razu wyszło, że ja inostraniec i że trzeba mnie dużo nauczyć. Zaczęliśmy od nazywania ciastek, różnych herbatników, krakersów słonych i słodkich i kawy, wszystko bardzo dobre. Prosta kobieta, choć okrąglutka i wiele skrywająca, krótkie blond włosy, tłuste usta, niebieskie oczy, pulchny, mały nos, lat około pięćdziesiąt pięć. Wciąż się śmiała i żartowała po swojemu, podśpiewując, siorbiąc, stukając łyżeczką w kubek, zagadując z głupia frant, gdy jej towarzysze pogrążali się w nudnej lekturze. Ale nie tylko z głupia, bo słyszałem, że panie ze sobą rozmawiały dużo, otwarcie, na tematy różne, lekkie i cięższe.

Ludmiła, śpiąca naprzeciw niej na dole, przez chwilę nie dawała się wciągnąć do zabawy, ale szybko zmiękła. Szlachetniejsze rysy, bardziej zadbana, troskliwe, mądre spojrzeniu, starsza parę lat od Nadii. Wracała do Nowokuźniecka z Moskwy, gdzie w ciągu roku szkolnego opiekuje się wnukami. Też dużo mnie uczyła, sprawdzała moją wiedzę z kultury rosyjskiej, czytając równocześnie rzecz historycznoliteracką pt. „Służąca Puszkina  - trzy lata służby”. Sama o polskiej wiedziała znacznie więcej – Adam Mickiewicz, Stanisław Lem, Stanisałw Jerzy Lec (!), Mrożek, Beata Tyszkiewicz, Anna German, Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski... Nie spamiętałem wszystkich. Jak się potem okazało, z wykształcenia jest historyczką sztuki, prowadziła swoją firmę zajmującą się regionalną sztuką ludową w rejonie Nowokuźniecka. Dostałem od niej numer telefonu i maila oraz zaproszenie na koniec sierpnia we wspólną trasę po Ałtaju.  To moja pierwsza bliższa znajomość w Rosji, już piękna. Odprowadziła mnie nawet na autobus. Z Nadią też się wspaniale dogadały, Nadia czytała o Puszkinie, a Ludmiła wchodziła czasem w tryb niewybrednych żartów, siorbiąc kefir z pociągowego stakana w ozdobnym, ażurowym koszyczku.

Jekaterynburg, na lewo Azja, na prawo Europa. 

Był też z nami Tadźyk Muhammad, osiemnastoletni chłopiec, małomówny, bo i jak ja – małoruski. Kobiety się nad nim użalały, bo takiego młodego rodzice puścili samego do roboty w Rosję, a poza tym nic nie jadł i nie pił, bo post. Dobrze ubrany, młodzieżowo, poprzecierane dżinsy, biała, obcisła koszulka z nadrukowanym chińskim smokiem. Dobrze, znaczy lepiej, niż robią to zazwyczaj Rosjanie, przynajmniej w pociągach. Pokazywał zdjęcie swojej dziewczyny, przysłuchiwał się rozmowom, chadzał na drugą stronę wagonu do zapoznanych ziomków i czekał wieczoru, przerzucając od czasu do czasu zapasy w swoim plecaku.

I tak sobie siedzieliśmy we czworo, muzułmanin, luteranka, prawosławna i „katolik”, który nie miał na tyle słów po rosyjsku, żeby wytłumaczyć cudzysłów. I tak przez trzy dni. Rozkosz!
A jeśli już o różnicach kulturowych mowa – dziewczyny pierwsze poruszyły temat Ukrainy. I to się okazało bardzo proste – Krym należy do Rosji. Zawsze tak było, tylko jakiś „nierozsądny polityk” popełnił błąd i podarował go Ukrainie, żeby Rosjanie potem musieli płacić grube miliony za wynajem Sewastopola. Różnice kulturowe polegają tu pewnie w dużej mierze na dostępie do informacji. No i jednak na patriotyzmie, który jest tych różnic hojnym dysponentem. Na szczęście jednak, w tym akurat wydaniu, nie zabrania się nam przyjaźnić.

A reszta? Dzieduszka siedzący u szczytu naszego boksu, równolegle do korytarza, milczał prawie całą drogę. Patrzył przez okno. Jadł kartoszkę instant lub zupkę chińską instant. Patrzył. Milczał. Nocą spał. Poza tym patrzył. Jednym okiem, drugie przymknięte, nieobecne, w innych stronach. Klatka piersiowa zapadnięta, siwe włosy na niej, powykręcane. Krystyna Kurczab-Redlich pisze w swoich reportażach, że co czwarty mężczyzna w latach 90. w Rosji był o coś oskarżony. Wielu z nich siedziało w aresztach, o których opowieści jeżą włosy na całym ciele. Inni przeżyli piekło Czeczenii, a niektórzy łagry. Dzieduszka na pewno pamięta batiuszkę Stalina. Co takiego pamięta, że tak uparcie milczy i  że tak zapamiętale patrzy?


Ukrainka ze wschodniej Ukrainy po sąsiedzku, duża, ordynarna, wroga. Krzyczała na swoje kilkuletnie córeczki głosem dowódcy plutonu egzekucyjnego, szukała wciąż powodu do przeniesienia tej agresji na mnie, ewidentnie nie była zainteresowana innością. Niebieska koszulka z białymi wzorami potu na plecach, błękitne spodnie, farbowane włosy blond ze zwisającymi z nich na żyłkach łańcuszkami plastikowych paciorków. Wysiadła w Tiumenie i od razu wiedziałem, że to miasto jest niebezpieczne i nieprzyjazne. Jej towarzysz nie zdradzał objawów wrogości, wobec innego stał raczej jak widz w cyrku wobec clownów, w jego uśmiechu znalazłem trochę życzliwości. O pozostałych nie wiem, starałem się dużo uśmiechać, ale to podobno niemile widziane. Wszyscy czuli się jak u siebie, zajadali smażony kawior i pierożki, włóczyli się tam i nazad, ścielili i rozściełali łóżka, a nade wszystko - patrzyli, jak im w oczach rośnie ten kraj, który w całości jest ich ojczyzną. 


Nad tajgą wschodzi słońce, nad łąkami mgły, pięknie z niej sterczą pojedyncze, szczupłe świerki. Jest piąta rano (polska północ), dojeżdżam do Tomska. Pozwoliłem sobie na delikatne rozpasanie, bo pewnie rzadko będę mógł sobie już na takie pozwolić. Chociaż kto wie, bajka się skończyła, ale opowieść dopiero się zaczyna.



PS. Jajka na twardo. Jeszcze w Moskwie, kiedy przygotowywałem sobie na drogę kaszę jaglaną z soczewicą, Daria, u której spałem jedną noc, powedziała z pełnym przekonaniem: „weź sobie jajka na twardo, koniecznie, to najlepsze jedzenie do pociągu”. W istocie, wszyscy pasażerowie o tym wiedzieli i czułbym się wyobcowany, gdyby mnie nie poczęstowano. 

A z wycieczek osobistych, to jestem w Azji po raz pierwszy.


11.07

sobota, 12 lipca 2014

Wind of Change

Dwa dni w Moskwie, od objazdu obwodnicą w poniedziałek rano po gorączkowe poszukiwanie pociągu w środę w południe. Nie oczekiwałem wiele po tym mieście, przestałem oczekwiać czegokolwiek od miast, i właśnie dzięki temu nie zawiodłem się. Przyjechałem zupełnie nieprzygotowany, poza mglistymi wyobrażeniami i kilkoma zagrzebanymi w pamięci nazwami nie miałem nawet pomysłu na nocleg.

Waldemaras zostawił mnie przy stacji metra Szczolkowskaja – to sine zadupie na rubieżach miasta, ostatnia stacja żółtej linii. Moja rosyjska komunikatywność właśnie się rodziła, więc nawet przy udziale pana porządkowego z trudem określiłem kierunek jazdy, nie wiedząc nawet, jakiego centrum szukam. Wysiadłem gdzieś we wskazanym rejonie – po wyjściu na powierzchnię przywitał mnie zamyślony Włodzimierz Iljicz z brązu, patrzący w kierunku ozdobnych wieżyczek, które okazały się być Kremlem. Długo szukałem informacji turystycznej, by choć mapy się uchwycić i dowiedzieć się czegoś o darmowym Internecie – na tych mapach mógłby się z powodzeniem kończyć dziś zakres kompetencji żywej informacji w turystycznych centrach. Może dlatego w centrum Moskwy jest tylko jedna, zapomniana w holu muzeum narodowego jak eksponat trzeciej kategorii, w dodatku strzeżona przez strażniczki muzeum, które nie mając maszyn do prześwietlenia bagażu nalegały, żebym rozpakował swój plecak i pokazał, co mam w środku. Udało mi się je przekonać, że nie ma takiej potrzeby (komunikatywność rośnie), dostałem co chciałem i odszedłem w stronę kawiarni z wifi.


Pierwszy nocleg spędziłem w najtańszym z moskiewskich hosteli, tam też zostawiłem bagaż i zacząłem dwudniowy spacer. Nie było w nim żadnego planu ani celu, klasyczna włóczęga z zataczaniem kół i łamaniem zakrętów po opłotkach. Myślałem dużo o swoich trampkach, które po trzech latach noszenia wciąż jeszcze mnie noszą, choć wystaję z nich jak słoma i wieczorami komary kąsają mnie po paliczkach. Bardzo trudno jest mi się z nimi rozstać. Myślałem też o tym chodzeniu, które jest najczęściej jedyną czynnością podejmowaną przeze mnie w obcych miastach poza czynnościami podstawowymi i rutynowymi, ale o tym dość dużo i celnie już powiedzieli Walter Benjamin i Michel de Certeau. Myślałem o Lizbonie, bo zawsze myślę o Lizbonie. No i myślałem też o tym, co, spacerując, widziałem, robiłem też temu zdjęcia. Moskwa nie jest jednak środowiskiem przyjaznym życiu na ziemi i nie czułem się tam dobrze. Niech zdjęcia mówią swoje, ja będę swoje, choć trochę swojego, swobodnie.

Czym jest spacer chodnikiem wzdłuż ulicy złożonej z 9 pasów, notabene jednokierunkowej, na której mimo rozmiarów tworzą się korki? Ja już wiem, ale nie powiem, bo to brzydkie. Całe centrum jest poprzecinane takimi ulicami. Koszmar rowerzystów, matek z dziećmi i inwalidów – przejścia są tylko podziemne, z myślą o wózkach położono metalowe rynny, na które wjazd oznacza ostatni roller coaster w życiu.


W Moskwie jest bardzo dużo teatrów i jeszcze więcej muzeów. Nie miałem czasu skorzystać z ich oferty, a oglądanie ich z zewnątrz daje zwykle tyle samo satysfakcji, co oglądanie wszystkich pozostałych budynków. To jedno z najspójniejszych architektonicznie miast, jakie widziałem, jednak mariaż socrealizmu z neoklasycyzmem dał światu, (wyprodukował), dość przeciętne dzieci, masę robotniczą z kilkoma przodownikami, jak np. burżuazyjny GUM, centrum handlowe przy Placu Czerwonym, czy te pałacowe drapacze chmur. Do Warszawiaków: w Moskwie jest ich siedem.


Jakieś przeżytki się zachowały, choć bazylikę Wasyla Stalin też chciał zrównać z ziemią, ale prace szły za wolno i bazylika przetwała pamiętny rok 1953, potem już nikomu nie przyszło to do głowy. Zresztą burżuazja została już w pełni zrehabilitowana i Zachód rozparł się na złotych witrynach tych wszystkich drogich marek, na których imiona szkoda klawiatury. Na ulicach wyłącznie lśniące limuzyny, audi tysiąc pięćset sto dziewięćset, bentleye i  ogólnie takie takie. Dziewuszki na Nikolajskiej i na Kuźnieckim Moście jak z gali oscarowej, kombinezony, peleryny, cuda na połkniętym kiju, wszędzie Makdonaldy, Starbaksy, Suszi (pisane na szyldach właśnie w ten sposób, grażdanką), kluby cygarowe i samochodowe i tak dalej. No cóż, na bogato. Gdzie ma być na bogato, jak nie w stolicy, biorąc pod uwagę statystki o największym rozwarstwieniu społecznym na świecie oraz obraz rosyjskiej wsi.


Ta grażdanka w szyldach i fonetyczna transkrypcja wyrazów obcych jak u Czechów mówi jednak pierwsze słowo o skrywanej wśród importowanego brokatu siermiędze. Są takie sklepy w centrum miasta, drogie, firmowe, z tradycją, gdzie krągłe panie w czepkach z nienawiścią patrzą na klientów, przez których muszą oderwać łokcie od marmurowej albo drewnianej, ciemno politurowanej lady. Są duże księgarnie, gdzie podświetlone oznaczenia  pięter i ich zawartości  są beżowo brudne, z ponaklejanymi czerwonymi literkami, z których część ktoś pozdrapywał, jak w osiedlowej przychodni. I są przede wszystkim te wspaniałe przejścia podziemne (bo ile czasu trwałoby przemierzenie pieszo 9 czy 12 pasów?), w których kwitnie handel dla ludzi – buty, chińska elektronika, tytoń, szybka żywność szczelnie opakowana, dewocjonalia, poliestrowa biżuteria, mało zabawne zabawki, szczeniaki czy prozaiczne gazety. Wszystko w klimacie dworca w Mysłowicach, tylko drzwi są do tych sklepów i okienka – podobnie jak przy portierni w mojej podstawówce. Dużo skojarzeń z dzieciństwa, w końcu byliśmy wtedy świeżo po zerwaniu naszego radzieckiego braterstwa.

I nie wiem, jak się tam czują Rosjanie. Na stoiskach z pamiątkami pod Kremlem można kupić matrioszki, uszanki z godłem CCCP i koszulki z Putinem, są też „putinoszki”, 5 Putinów w jednym. Widziałem wielu Rosjan z „najżyczliwszym prezydentem” na t-shircie. Co prawda wielu było też takich z elementami flagi USA i to nie tylko na t-shirtach – na rajstopach, torbach, butach. Ale to nie szata zdobi człowieka, tylko człowiek szatę (patrz Putin).  Zresztą, co ja mówię, o kim ja mówię, ja tylko spacerowałem. O mieście mówię, o mieście, którego w ogóle nie znam, którego historia jest jedną z najkrwawszych, najokrutniejszych, najciemniejszych, najstraszliwszych i najtajniejszych. Nie widać tego po dzisiejszej Moskwie, Łubianka przypomina hotel i pozostałe budynki. Niewiele widać w Moskwie. Ja, przepraszam bardzo, tylko to co widzę opisuję, nie mówię, że rozumiem. Może też niewiele widzę.

A może nie było warto poświęcać jej tyle czasu. Może powinienem pisać już o tym bajecznym pociągu, który właśnie niesie mnie przez noc, przez tajgę, wreszcie. Może jutro, na zapas napiszę.  Mam tu tyle czasu!


Aż zrobiłem kolaże ze zdjeć. Na koniec ciepły akcent, Patriarsze Prudy. Dwie sympatyczne godziny to i tak dobry bilans dla Moskwy.


No i oddaję sprawiedliwość moim gospodarzom, Iwanowi i Darii, którzy jak na moskiewskie normy byli przemili, dziękuję im za gościnę.
Codziennie przybywa osób, którym powinienem podziękować, wszystko, co mnie spotyka, przychodzi od kogoś. Składam więc zaległe dzięki kierowcom, którzy dowieźli mnie do Moskwy i przede wszystkim Marcinowi i Pauli, za najlepszą drogę na Litwę. I ekipie z Barkowa za dobry strzał na drogę. I Maćkowi za pomoc przy biletach. I Pawłowi za pomoc przy facebooku. I mojej Kasi, za wszystko, za Dom do wracania. I wszystkim, których jeszcze nie wymieniam z imienia. Na pewno będzie tego więcej.

10.07.2014

wtorek, 8 lipca 2014

W drogę komu czas.

Potrzeba czasu, żeby przemierzyć przestrzeń z punktu A do punktu Z, ale też potem, żeby tę przestrzeń zamienić w alfabet. Jestem od wczoraj w Moskwie, ale dwa dni temu byłem jeszcze w Barkowie. Dwa dni razy 1100 kilometrów to za dużo, żeby podać wynik we wrażeniach czy nawet w doświadczeniach. Trzeba odczekać, aż się ułoży, ale nie można czekać za długo, bo zostanie przysypane przez kolejne kilometrogodziny. Dlatego najpierw droga, potem Moskwa.



Akademia Bosej Stopy. 600 kilometrów z Krakowa z Paulą, Marcinem i z Kasią, cztery dni na bosaka, już w większym składzie adeptów życia na uboczu. Niebieskie ważki nad cichą rzeką jak chabry w pszenicy i życie; ciepło, gorąco. Polskie pola, kurz na drodze (nie ma komu chadzać), Garbate Mazury. Cztery dni to mało, żeby się nacieszyć; nie ma takiego zjawiska, jak nacieszyć, jeśli coś jest warte radości, to powinno trwać, w przeciwnym wypadku się kończy i pozostaje brak. Jego cień wisiał nad nami w każdej chwili jak upał, te chwile składały się na cztery dni pożegnania. 
W końcu się pożegnaliśmy.


Pierwsze pół godziny jak załamanie czasoprzestrzeni, próżnia, brak grawitacji, brak czasu, czyli jego nieobecność. Potem wskoczyłem w drogę. Najpierw trzej Litwini z Puńska zabrali mnie w swoją stronę, do Wilna, do pracy. Wyskoczyłem w Marjampole, tam zaczepił mnie ogorzały typ o budowie klatki schodowej, chyba chciał skorzystać z telefonu, nie zrozumiałem i chciałem odejść, ale szedł za mną jak zły znak, w końcu porzuciłem go przy szosie. Zabrał mnie kolejny Litwin, kierowca ciężarówki w swojej zdezelowanej osobówce, w przyjemną rozmówkę do Kowna. A trzeci, właściwie piąty-szósty, Litwin, to był już Waldemaras.



Mieliśmy jechać do Uteny, ale w drodze do Uteny okazało się, że jesteśmy razem w drodze do Moskwy. I tak zakończyła się moja przygoda z autostopem, dwie godziny po pożegnaniu, 100 kilometrów od punktu wyjścia. Jechaliśmy razem od 19 w niedzielę do 12.00 następnego dnia, choć ostatnie dwie godziny spędziliśmy już na obwodnicy rosyjskiego molocha.
To była długa noc. Starałem się nie spać domyślając się, że Waldkowi zależy na towarzystwie podtrzymującym go w przytomności. Skończyło się na śnie przerywanym papierosami i fusami z kawy zaparzonej w Barkowie, jedynym pokarmem, jaki miałem pod ręką. Waldemaras jest mechanikiem w Marjampole, zajmuje się naprawą skrzyń biegów. Dzisiaj ludzie nie chcą naprawiać skrzyń, bo taniej jest kupić używaną. Więc głównie wymienia skrzynie i je kupuje, na przykład przez Allegro, bo tańsze. Bo Waldemaras mówi po polsku - w latach 90. jeździł na handel do Oławy, do Wrocławia i Ciechocinka - papierosy, alkohol, buty, ubrania, sprzęt rtv, agd i cała reszta codziennego i niecodziennego ludzkiego ekwipunku. To musiały być czasy, wtedy, kiedy wszystkie dzieci były nasze, Borys Jelcyn, Wałęsa i Clinton. Tyle pamiętam, więcej się nasłuchałem od starych handlar i handlarzy. Wniosek jest taki, jak zazwyczaj - "dobrze jest, jak jest".
Waldemaras nie może żyć tylko z wymiany skrzyń biegów. "Może to wystarcza, ale chcę więcej". Mówi polszczyzną, której nie nazwałbym łamaną, raczej dziurawą. Nie ma obcego akcentu, bezbłędnie wymawia wszystkie głoski, nie zna niektórych słów i odmienia z rosyjskiego. Chce więcej, więc wozi auta do Rosji, tak można jeszcze zarobić. A w przyszłości może Norwegia? Ma czwórkę dzieci, dwoje dorosłych, dwoje w wieku przedszkolnym i dwie matki tych dzieci, więc gąb do wyżywienia nie brakuje.
Ładnie się uśmiecha i ma dobre oczy. I wielkie, grube dłonie, na jednym z palców w miejscu obrączki koślawy tatuaż, napis, chyba "hallen". Wygolony, krępy, niski. To prawdopodobnie postura charakterystyczna dla mechaników samochodowych.
Dobrze nam się rozmawiało, kiedy nie spałem lub kiedy nie pruł dwieście na godzinę po nieoświetlonej jednopasmówce przez las. Dowiedziałem się, jak poprosić o ogień po litewsku (gal turit pridekty) i co to jest sunkveżimes (ciężarówka:)

Spędziliśmy ponad godzinę na granicy. Trzy kontrole, Łotysze lekceważąco, Rosjanie raz groźnie, raz dociekliwie. Celniczka z politowaniem przyjęła moją kartę wjazdową, którą starałem się wypełnić grażdanką i wjechaliśmy.

Z Łotwy do Moskwy prowadzi jedna droga, długa na 600 kilometrów. Mieści Wielkie Łuki i kilka mniejszych siedlisk, pojedynczych domów. Razem jakieś 15 minut jazdy, pozostałe 5 godzin to las i porzucone pola. Świtało, mgły, na drodze nikogo. Jeśli taka jest Rosja, to chcę jechać dalej.

I jadę, byle dalej z Moskwy, trzy dni pociągiem to chyba dość, za dwie godziny odjazd (zasnąłem w trakcie pisania). A z bezpiecznej odległości zapiszę stolicę.


wtorek, 1 lipca 2014

Otwarcie na Rosję.

Równo rok temu wyjeżdżałem z Lizbony, poprzysięgając rychły powrót. Nie miałem już sił ani wiary w pisanie o tym pożegnaniu, a plany na rozwinięcie doświadczenia portugalskich odkryć oceanicznych rozmyły się w błocie Plant. Strumień wpłynął pod powierzchnię i choć nie zabrakło mi przez ten rok rwącego zdumienia, to podobnie zostało ono ukryte przed wzrokiem obcych i bliskich w betonowych segmentach obowiązku.
Dziś jestem już w zupełnie innym miejscu, niż rok czy miesiąc temu, przygotowując się do długiego wyjazdu na Wschód. Nawet nie staram się przypuszczać, co mnie tam czeka, zdumienie jest zatem gwarantowane, a zatem - strumień powinien znów popłynąć. Na razie niech powoli sączy się przez źródło, niech kontakt z tym trybem pisania powoli przyzwyczaja mnie do spotkania z Dziwnym. Jeszcze parę dni.

Tym razem dryf zostaje zaprzęgnięty w służbę pewnego projektu. Projekt to słowo-klucz do zrozumienia współczesności, obok innowacji i kryzysu. Gdzieś nad nimi trzema krąży jeszcze kreatywność. Wszystkie można byłoby na upartego odnieść do mojej obecnej działalności, bo: mój osobisty kryzys finansowy kazał mi obmyślić kreatywny projekt, który przez swoją innowacyjność może mi pomóc z owego kryzysu wyjść. Nie będę opisywał tego projektu, skoro zrobiłem to już tutaj. Wytłumaczę się tylko z odmiennego tonu, który panuje na różnych przestrzeniach moich wypowiedzi i ze swojej decyzji, by poprosić o wsparcie finansowe znajomych i nieznajomych użytkowników Internetu.

Uważam, że bezczelnością byłoby prosić o sfinansowanie prywatnej wycieczki, nieważne gdzie. Tak postępują panowie na dworcach, zbierający każdego dnia na najdroższy bilet do domu, do którego wciąż brakuje dwóch złotych, albo dziewczęta z kolorowymi włosami na cukrze, beztrosko machające karteczką z napisem "na blanty". Prawie każdy lubi na swój sposób podróżować, czy to alko-tour, czy ciężki trip, czy po prostu travel; nie każdy jednak może sobie na to pozwolić. No a jeśli już chce, to powinien sobie zapracować. Nie chcę teraz usprawiedliwiać i tłumaczyć, dlaczego moja najważniejsza i najtrudniejsza ostatnio praca nie przyniosła mi żadnej gratyfikacji finansowej. Chcę tylko zaznaczyć, że nie jadę na wycieczkę, tylko znów do pracy. Oczywiście, że ogromnie na tym skorzystam i choć nie będzie to korzyść finansowa, wrócę bogaty. Postanowiłem więc poprosić życzliwych o kredyt zaufania i współudział w inwestycji, a przedsięwzięcie zaprojektować z uwzględnieniem maksymalnej korzyści udziałowców, korzyści opartej wiedzy, kontaktach, doświadczeniu i satysfakcji. Wszyscy możemy się obłowić zielonym, syberyjskim złotem. I podzielimy się po równo - każdy weźmie tyle, ile zdoła unieść.

A odmienny ton? To proste, crowdfunding rządzi się swoimi prawami, treści muszą być wyraźne, krótkie, celne. Internet jest pełen treści, których nikt nie ma czasu czytać. Podobno powinno wystarczyć 30 sekund, żeby przekonać sponsora do swojego projektu. Nie mieszczę się nawet w minucie, ale i nie szukam sponsora, nie szukam też łatwych pieniędzy, tylko wkładu własnego od udziałowców. Szanuję jednak ich czas i przyzwyczajenie do krótkich form, a także słuszne oczekiwania rzeczowości i przejrzystości. Starałem się temu sprostać na portalu polakpotrafi.pl.
Tutaj już jest trochę inaczej. To moja przestrzeń i panują tu moje prawa. Tutaj 30 sekund ładuje się strona, bo taki mam komputer. Tutaj spędzę co najmniej najbliższe 3 miesiące, więc muszę się czuć swobodnie. Tu będą snuły się mgły Syberii i tędy popłynie strumień zdumienia, więc jeśli Ci to odpowiada, rozsiądź się wygodnie i czuj się jak u siebie.

Pojutrze ruszamy.