czwartek, 2 maja 2013

O tym, czego trzeba, żeby pisać blog.

Trudno mieć właściwe spojrzenie na istotę rzeczy, kiedy mamy do dyspozycji tylko własne spojrzenie.


Lizbona jest przytulnym schronieniem na skraju Europy, nie docierają tu wojny ani rewolucje, z listami też jest różnie, tym trudniej o wieści z odległej ojczyzny niesione ustami współplemieńców. Wiadomości na Google News, nawet te z tvn24, a już zwłaszcza wszystkie zamieszczane na facebooku przez aktywnych znajomych, raczej dalszych niż bliższych, jeśli naprawdę cokolwiek mnie z nimi łączy, wszystkie te wiadomości nie stanowią żadnej rzetelnej, albo chociaż uspokajającej wiedzy, to tylko nieszkodliwe, globalne rozrywki ludzkości spokojnej o swoją teraźniejszość.

Zaczynałem pisać ten blog

bo nie „tego bloga”, wciąż pamiętam o tym, że każdy rzeczownik nieożywiony ma w bierniku końcówkę zerową; zaczynając pisać to zdanie nie wiedziałem jednak jeszcze, że nie pamiętam jak się nazywa czwarty przypadek, musiałem sprawdzić to w Internecie (naturalnie, duża litera).  Jasne, to się przecież zdarza, to są takie chwilowe zaćmienia, a biernik to biernik, blog jest bierny, bo jest przeze mnie pisany, nie? Otóż ja chyba też nabawiłem się ostatnio końcówki zerowej.  Nawias, i tu następuje kontynuacja

olśniony rzeczywistością, odkrywaniem jej rozmaitości, choć jednocześnie z pełną świadomością, że siedzę na czubku góry lodowej. Oczywiście, że ten ogromny dystans dzielący Lizbonę od Krakowa, trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt osiem kilometrów, jeśli jechać przez Guardę, Valladolid, San Sebastián, Bourdeaux, Orlean, Metz, Saarbrücken i Frankfurt aż do Drezna, a stamtąd znaną ścieżką do Görlitz (do Gorlic) i dalej z górki przez Zebrzydową, Budziwojów, Kostomłoty, koło Oławy na Gogolin, a potem już tylko Ruda Śląska, Mysłowice, Chrzanów, Bolęcin, Nieporaz, Chrosna, Morawice do samych Balic; i tylko przetrzymać jeszcze ten objazd, przez Las Wolski i Kryspinów, przeciąć Wisłę i Tyniecką, Uroczysko Skotniki, minąć Dębniki i Opatkowice, Zakopiankę i już mamy zjazd z autostrady, ale zaraz, ile te wszystkie nazwy mają w sobie czaru! Mają, prawda? nawet biorąc bardzo wyraźną poprawkę na to, że to tylko nazwy. A więc oto ja, siedzący na czubku góry lodowej, na balkonie mojego mieszkania przy rua António Luís Inácio (kimkolwiek był ten człowiek, sprawdzałem już dwa razy i wciąż nie mogę zapamiętać), a ten ogromny dystans wydaje się nie istnieć, przynajmniej nie jako dystans dzielący mnie siedzącego jak powiedziano od czegoś innego, co próbowano powiedzieć, dystans między pisaniem o tym dystansie a odległą przeszłością będącą jego źródłem. Przyzwyczajam się.

Trudno o listy i o współplemieńców, ale i jedni i drudzy czasem docierają. Nasi obecni goście są tu już prawie tydzień, opowiadamy im po polsku o życiu, które znamy, w tym mieście, które jest nasze.  A oni są trochę jak duchy i to nawet lepiej, że to porównanie jest tak wytarte, zupełnie tak jak echa zacichające w mrokach studni czasu. Ale czy to właśnie nie dziwne, że słyszy się takie echa?

Na przykład obserwując z czwartego piętra ten kawałeczek planety rozpostarty pomiędzy kilkunastoma budynkami, albo trochę wyżej, ponad dachami kilku tysięcy innych, słyszy się różne rzeczy. Na przykład trzepot skrzydeł gołębia i jego lądowanie na daszku wieńczącym przeciwległy balkon, jego dość nerwowy spacer po gołym betonie, ten beton ma niesłychaną skalę szarości, ale właśnie, tego nie słychać; ktoś zamiata podwórko i nie wiadomo kto to jest, miarowy szelest wprawiania w ruch miliardów cząsteczek nieznanego mi pochodzenia (pewnie są tam drobiny czyjegoś naskórka, prawdopodobnie nas wszystkich, pył cegieł i tynku, popiół z papierosów i dawnych pożarów, ziarenka ziemi, zastępy żyjątek, roztoczy czy innych), helikopter lata nad głową jak upierdliwy bąk, trudno przez niego usłyszeć coś więcej, moje własne pranie wydaje lekki trzepot, a może to raczej szmer, nie ma nazw na te wszystkie dźwięki i to, że słychać radosny kwik (właśnie tak!) jakiegoś dziecka na którymś z podwórek nie znaczy wcale, że  to dziecko wydaje z siebie radosny kwik. Nazywanie rzeczy po imieniu to właściwy grzech pierworodny. Adam dał się podpuścić dwóm osobom, swojemu ojcu, a dopiero potem swojej żonie i choć to przez tę ostatnią stracił swoje soczyste jabłka, to dzięki Bogu tamto drzewo musiało umrzeć jako spróchniała jabłoń.


To, że umiem posługiwać się aplikacją Google Maps nie znaczy, że wiem jak to jest wracać przez Kostomłoty. Nigdy nie byłem w Kostomłotach, choć nieraz przez nie przejeżdżałem. Nie da się opisać tego niepokoju, ciemnych chmur snujących się bez jednej kropli przez jaśniejsze plamy nieba, rzadkiego warkotu silników, dwóch srebrnych baloników obijających się o ścianę pod oknem opuszczonego mieszkania, falujących ręczników i prześcieradeł, właśnie tak wygląda upływający czas. A ponad tym wszystkim rozpętał się przed chwilą hałas masowej imprezy pierwszomajowej organizowanej przez partię komunistyczną na Alamedzie, słychać gwałtowny głos mężczyzny, ale nie da się rozróżnić słów, głośniki produkują echa rozchodzące się po każdym zakątku tego kawałka planety na którym siedzę, jak szczekanie psa z Rechmanówki między pasmami Radziejowej i Jaworzyny, i wszystko zlewa się w nieokreślony, tłusty zgiełk, groźny i roszczeniowy. Coś musi się stać. Coś się dzieje.

Chyba jeszcze się budzę. Zaraz wyjdziemy z Kasią z domu i pojedziemy do centrum, na pożegnalną kolację z naszymi gośćmi. Będziemy rozmawiać o tym życiu, które znamy i snuć się po naszym mieście jak cztery duchy. Będzie trochę smutno, bo dzisiaj w ogóle jest dosyć smutne, i nie mówię tu o nas, o naszym nastawieniu, tylko o całkowicie obiektywnym stanie rzeczy, w którym dzisiaj jest smutne. Ale to właśnie jest też takie dziwne i to właśnie sprawia, że się budzę. Nie lubię spać, a jeszcze bardziej nie lubię się budzić. Będzie trudno, wytłumaczyć Czarnemu, że będzie musiał pożegnać się ze swoim dachem i tłuściutkimi wróbelkami, wybrać osobę, której damy magnes z Krakowa (małżeństwo z Tabacarii czy Chińczycy z warzywniaka?), zamknąć konta i umowy, będzie trudno spakować rok do walizki. Czas jeszcze unosi się z wiatrem jak mokre ubrania, ale niedługo przestanie. Tak już jest i tak będzie zawsze, i nawet jeśli to smutne, to przynajmniej jest też dziwne. A przecież o to w tym wszystkim chodzi.