piątek, 22 sierpnia 2014

Archeologia podróży

Powinno być jakieś podsumowanie, bo dziś zjedliśmy ostatni obiad z Wową na Govorovej, pożegnaliśmy dzieci, które się akurat nawinęły, poprawiliśmy ostatni komin, ten wyobrażający Rosję, z kałasznikowem, gwiazdą Dawida i matrioszką z odstrzeloną głową; Inga wyjeżdża pojutrze, a ja za dwa dni, w poniedziałek. 
Ale nie będzie.
Zaczyna się zbyt dużo nowego, żeby stwarzać pozory zakończenia. Wciąż jestem w Rosji, wszystkie moje skarpety wciąż są całe, wciąż mam trochę pieniędzy i broda wciąż rośnie. O jakim wciąż w ogóle mowa, to przecież dopiero, dopiero teraz zaczynają się pojawiać inne drogi, niż ta ścieżka na Govorovą i inni ludzie, niż dzieci i projektowi partnerzy. Czuję się trochę tak, jakby podróż uległa zawieszeniu po dotarciu do Tomska i właśnie zaczynała się na nowo, co częściowo jest prawdą. O, tak można powiedzieć, podróż się znowu zaczyna, więc żadnych podsumowań. Do rzeczy.


Andrieja znalazłem na couchsurfingu  tuż przed jego wyjazdem w kilkutygodniową wyprawę samochodową przez Rosję do Petersburga. Nie spotkalibyśmy się, gdyby nie zesłany przez los patrol drogówki w Tiumenie nie zawrócił go po trzech dniach do domu z powodu wykrytych nieprawidłowości w prowadzeniu. Odebrał mu też prawo jazdy na półtora roku (nie chodzi tu o jazdę pod wpływem), ale dopiero od początku września, dzięki czemu mogliśmy pokonać razem jeszcze kilka dobrych set kilometrów, którymi Andriej chciał zrekompensować sobie fiasko europejskiego projektu. Najpierw jednak spotkaliśmy się na dachu.


Andriej jest archeologiem, do dłuższego czasu w swojej pracy doktorskiej zajmuje się losem żetonów - ekwiwalentów towarowych z wczesnego średniowiecza, które po zastąpieniu przez właściwe pieniądze trafiały za Ural, gdzie za dotknięciem szamańskiej różdżki zmieniały swoją naturę z materialnej na metafizyczną, stając się talizmanami i religijnymi artefaktami. Ma 32 lata i niemało siwych włosów, ale to ciało za szybko się zestarzało, sam Andriej zwolnił gdzieś na wysokości dwudziestki i pewnie dlatego wciąż nie może skończyć tego doktoratu. Poza tym ewidentnie nie o to chodzi w grzebaniu w ziemi, żeby się tym tytułować. Rosyjskie akademie wydają się o wiele bardziej przyjazne pasjonatom, niż europejskie. W swoim mieszkaniu na 9 piętrze wybił ścianę na balkon i zbudował tam wielkie łóżko z panoramą na tajgę, pod sufitem powiesił wiklinowy fotel, ściany pomalowali mu zaprzyjaźnieni artyści. Reszta to przygodne przedmioty zalegające na wysokości podłogi, domena Deli, suczki kilkukrotnie znajdującej Andrieja na ulicy, zanim wreszcie wrócili razem do domu.


Ale na dachu rozmawialiśmy mało, słuchaliśmy okolicznościowego koncertu Lariogan (Ларъёган), którego wokalista, Żenia, dzieli pracownię na uczelni z Andriejem. I z Olgą. Z Olgą dzieli też dom, psa i życie, a wszyscy razem dzielą jeszcze samochód, projekty badawcze i sprzęt na ekspedycje. Żenia jest najmłodszy, ode mnie starszy zaledwie o dwa lata, od Olgi młodszy o dziewięć. Doktorat zrobił szybciej, choć wygląda raczej na nieszkodliwego punka, życzliwego dryblasa ze złamanym nosem i dalekowschodnią kępką włosów z tyłu wygolonej głowy, niż na pracownika naukowego. Olga też przez te parę dni naszej znajomości nie wychodziła z pomarańczowego kostiumu przywiezionego z Indii, a kępkę włosów zachowawczo przedłużyła o wyrazistego irokeza, który też nie przeszkadza jej w prowadzeniu zajęć. Siedząc u nich w podziemiach uniwersytetu, w norze wypełnionej kawałkami tysiącletniego żelastwa i książkami od etnografii po fizykę, z ogromną mapą świata na ścianie i pokaźną szafą narożną, przerobioną na posiadłość nakrapianouchej szynszyli, słuchając opowieści o Jamale, tundrze, nienieckich pasterzach reniferów spoza globalnej wioski i dziesiątkach ludów i plemion, które przewinęły się przez tajgę pomyślałem, że archeologia to kolejna dziedzina, do której studiowania będę gorąco zachęcał swoje dzieci.


Po koncercie trafiliśmy do Żeni i Olgi, do wynajmowanego przez nich starego, drewnianego domu z wielkim, zachwaszczonym ogrodem przy Krasnoarmiejskiej, gdzie kontynuowaliśmy celebrację 15.08, Dnia Archeologa i Dnia Niepodległości Indii. Dom sąsiaduje bezpośrednio z jedynymi z najciekawszych przykładów lokalnej architektury drewnianej - domem z drakonami  i z domem z pawiami. Biegaliśmy po nocy je oglądać z Olgą, której dziecięcy entuzjazm i zachwyt jednorazowo zerwał się wtedy z jej spokojnej, dorosłej równowagi. Był tam też Matwiej, jednoręki gitarzysta, który opowiadał mi o swoim sympatycznym spotkaniu twarzą w twarz z niedźwiedziem i Polina z Ruslanem, tancerze ognia o niejasnej relacji. Dom wirował w czerwono-żółtych spiralach ścian, języki się plątały po różnych alfabetach, inscenizacje kukiełkowe na zmianę z tematami o wadze ciężkiej, międzynarodowej. I powrót do domu z innym, przypadkowym Andriejem, który w 20 minut nie zdążył nauczyć mnie wszystkich znanych sobie przekleństw po rosyjsku.
A następnego dnia grzybobranie w tajdze i ziemniaki z grzybami na kolację. A potem już Szoria.


"Szoria to najbliższe góry, niedaleko, jakieś 600 kilometrów", dowiedziałem się przed wyjazdem. Może ze względu na ten niewielki dystans zgodzili się zabrać mnie ze sobą, znacznie łatwiej znieść przecież tak krótką podróż, kiedy jedzie się toyotą rav4 w pięć osób i dwa psy, z plecakami i namiotami. Poza trójką archeologów, Deli i Taganem pojechała z nami też Polina, wychowana w Tasztagol, głównym mieście Górskiej Szorii. I Kola, jej szesnastoletnia ręcznie wykonana laleczka, który nie był w domu jeszcze dłużej, niż ona sama. To Polina pokazała nam ten szczyt nieopodal miasteczka, na którym zamieszkaliśmy na trzy kolejne noce i to ona planowała nasze przebiegi.


Najpierw Szeregiesz, narciarskie centrum zjazdowe na cały oblast Kemerowski i okolice. Niewysokie góry, półtora kilometra, ale gołoborne, kamieniste, porośnięte spiczastymi świerczynami, karlejącymi w miarę podchodzenia pod niebo. Po niewygodnej przeprawie przez stok narciarski weszliśmy w gęsty las pokrywający rozległą, łagodną przełęcz między trzema szczytami. Przez cały płaskowyż płynie wartki potok, do którego tulą się drobne brzeziny, cedry syberyjskie zbijają się w kępy przy podmokłych, trzęsących się łąkach. Jeszcze nie zrozumiałem, na czym polega przyjemność użerania się z twardymi, kruszącymi się drobno łupinami cedrowych orzeszków, na pewno to czynność pochłaniająca uwagę, czas i dużo energii. Podobno są wysokokaloryczne i bogate w składniki odżywcze, być może trud się rekompensuje. Smaku na pewno nie da się z niczym porównać. I wreszcie kąpiel w zimnym strumieniu, wciąż cieplejszym, niż wodociągi w mojej dzielnicy w Tomsku, gdzie już czwarty tydzień remontują ciepłą wodę. I wspinaczka na szczyt Wielbłąda, 10-metrową skałę, na której myślałem o różnych ludziach i robiłem dla nich zdjęcia. 


Te wszystkie zdania to raczej preteksty do zamieszczania obrazów lub beznadziejne próby ich zastąpienia, żeby zróżnicować relację. No bo o czym tu dużo gadać, piękny dzień, świat słoneczny, mało, jak najmniej informacji, dużo tlenu i zielone życie tego kawałka Planety. Jeszcze raz bardzo chcę podziękować wszystkim, dzięki którym dzieją mi się takie rzeczy.

I następnego dnia podobnie, tyle że nie w górę, a w dal, do Ust-Kaberza, szorskiej osady na końcu ostatniej drogi. Są w niej jakieś sygnały sugerujące ruch turystyczny, ale brak ich odbiorców Jest jeden sklepik z jedzeniem i jeden z pamiątkami, obsługiwany przez tę samą handlarkę, mistrzynię krzyżówek. Wśród pamiątek nawet łapacze snów i kukiełki przypominające weneckiego Pinokia. Nad rzeką długie, puste łodzie, gdzieś w krzakach kilkuosobowa grupa emerytowanych wędkarzy na męskiej wyprawie w poszukiwaniu młodości, poza tym kurz, czasem jakiś motorek, podkurczone, drewniane chatynki. Zrobiliśmy wędki z patyków i nie łowiliśmy dobniutkich rybek, które przyjemnie podgryzały stopy. Jechaliśmy ponad trzydzieści kilometrów bitą drogą na ten kraniec wszystkiego, zobaczyliśmy kraniec i wracaliśmy tyle samo. Po drodze pogański chram i eklektyczna scenografia religijna przy bijącym źródle, podobno pod turystów.

I zaszliśmy jeszcze w Tasztagol do lokalnego muzeum etnograficznego. Szorcy to turecki lud, o którym względnie dużo mówi nawet polska wikipedia. Drużyna archeologiczna przebiegła przez nie fachowym krokiem i skrytykowała zaściankowość i przestarzałość środków wyrazu. Znają dobrze standardy innych światów, również zachodnich, i pewnie dlatego brak im wyrozumiałości dla lokalnej, zakurzonej i zapomnianej przez bogów sowieckiej tradycji muzealnej. Ja się na szczęście nie znam i wędrówki ludów na obszarze środkowej Azji są mi tak samo nieznane, jak moje własne, przyszłe. A pani pilnująca muzeum nie widziała zwiedzających chyba co najmniej tak długo, jak wyciągi narciarzy i strasznie chciała o czymś poopowiadać. I opowiadała o tym, jak włącza światło, wskazywała na manekiny szorskiej dziewczynki zbierającej sztuczne kwiatki z mamą, na zdjęcia założycieli muzeum i yeti, który kilka lat temu zostały wybrany symbolem turystycznym regionu, w rządowym programie rebrandingowania (takie słowo) okręgów i oblasti/oblastów (powinno być obłaści po polsku, ale nie ma). Tak po prostu, yeti w Górskiej Szorii. Na przykład ze styropianu, na stacji gazpromu.


I było jeszcze wiele dobrych miejsc i rozmów, wracając na przykład zahaczyliśmy o Tomską Pisanicę, muzeum na otwartym powietrzu, obejmującą nadbrzeżną skałę porytą wzorami i rysunkami ludzi i zwierząt przez kolejne fale kultur i ludów przeszłych tędy w ciągu ostatnich czterech tysięcy lat. Ale już bardzo długo piszę i bardzo muszę iść spać. Moi towarzysze nie ustają w wysiłkach czynienia moich ostatnich chwil w Tomsku najwspanialszymi - jutro jedziemy do anastazjowców na Słoneczną Polanę, potem na koncert bardów, na którym Żenia też zagra. A w niedzielę mam umówiony termin u Mariny, która maluje różnymi technikami, również na skórze. Żenia wykopał mi nienieckie wzory na nową obręcz, syberyjski ślad. Dosłownie, bo brali udział w tych wykopaliskach. Taki prezent na drogę.

I w drogę, w poniedziałek. Poza tym wszystkim, co dostałem od nich tutaj, mam w dodatku nagrany pierwszy nocleg w Ałtaju, u znajomych malarzy i konstruktorów mongolskich jurt. Może będzie tam nawet Internet. A może lepiej nie. 


Na dobranoc: Ларъёган - Apokalypsis Now.








sobota, 16 sierpnia 2014

Rozgrzewka!

Dochodzi północ, muszę się jeszcze dziś spakować, posprzątać pokój, przygotować jedzenie, a jutro o 9 rano być na Krasnoarmiejskiej 78, skąd wyruszamy na cztery dni w góry Szorii, na pograniczu Ałtaju i Sajanów. Dlatego, w myśl powiedzenia, że jeden obraz wart więcej, niż tysiąc słów, załączam kilka tysięcy wyrazów, a nawet całych zdań, w formacie jpg. 

Wreszcie się doczekałem jakiegoś ruchu na swojej drodze, to na pewno pierwszy powiew od Ałtaju, w który jadę pod koniec przyszłego tygodnia.  Jeśli oczywiście plany się nie zmienią. Dalsze obejmują przeprawę przez górski grzbiet do Tuwy nad granicą mongolską i przejazd do Buriacji, ale to naprawdę za daleko stąd, żeby o tym gadać. Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi się zdecydować i zostawili margines na zmianę planów.


Tymczasem na Govorovej ostatnie podejście do kominów i projekcja "Madagaskaru". Publiczność znowu dopisała i sprzęt tym razem też nie zawiódł.


Madagaskar był wprowadzeniem do dnia Afryki, Inga przygotowała kilka zabaw ruchowo-sprawnościowych o afrykańskim rodowodzie, na mapie pojawił się nowy kontynent, ja zaprzyjaźniłem się z Wadimem, najlepszym nauczycielem rosyjskiego i nieodstępnym pomagierem. Dzień później stawialiśmy razem pierwszy segment ogrodzenia.


Jednocześnie kontynuowałem przejażdżki po Tomsku na rowerze Wowy, starając się uzupełnić puste miejsca na mojej mapie miasta. Przed wyjazdem powinienem ją skończyć. Nie szukałem ładnych ani urokliwych miejsc i dobrze, bo się nie zawiodłem, ale znalazłem kilka ciekawych. Jeszcze kiedyś na pewno będzie czas, żeby napisać o nich więcej.


No i wreszcie trafiłem na ludzi. Andrieja znalazłem na couchsurfingu, zaprosił mnie na koncert swoich znajomych na dachu jego wieżowca, z okazji dnia archeologa. Był to też dzień niepodległości Indii, więc świętowaliśmy do rana. Tu naprawdę jest o czym opowiadać, więc chwilowo zmilczę.


I dziś w towarzystwie archeologicznym wybraliśmy się w tajgę. Taką grzeczną, uładzoną, nieodległą, po prostu wyskoczyliśmy z psami na grzyby, ale las pachniał wystarczająco mocno a jego koniec był wystarczająco nieosiągalny, żeby mówić o dotknięciu tej ogromnej przestrzeni, która rozlega się horyzontem z okna Andrieja.


 Most prowadzi do lasu i słuch ginie tam po wszelkich samochodach i ich ludziach.
A my jutro pojedziemy jeszcze dalej. Wreszcie!


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Święta, święta i co dalej?

Stało się, usłyszałem to zdanie, dokładnie w takiej formie. "Nie ściągaj, nie trzeba!" 

Wypowiedziała je Tania z dwudziestego szóstego na Govorovej, kobieta, która niedawno przestała być dziewczyną, a może jeszcze nie przestała, tylko alkohol dodał jej zmarszczek i mgiełki przelanego czasu w spojrzeniu. Często widziałem ją pod klatką z sąsiadami. Tutaj często spotyka się sąsiadów pod klatką, gdzie, przyzwoicie przycupnięci w podcieniu bzów i za parawanami żywopłotów, walą cienkie piwo z plastikowych butelek. 

Piwo wyraźnie dominuje nad innymi alkoholami, na szybki wypad w pantoflach od mojej klatki schodowej są trzy rozlewnie, czyli sklepy, w których można kupić tylko piwo, lane do butelek od 0,5 do 5l z kilkunastu keg wystających ze ściany. Można go sobie również nalać w prawie każdym supermarkecie. Niech ilość nie zmyli piwoszy, nie ma między nimi żadnej różnicy, która by mogła z choćby jednego z tych piw uczynić coś wartego pieniędzy, wszystko to mętny lager bez żadnego charakteru. W rozlewniach można jeszcze kupić papierosy i zakąski - suszone ryby i kalmary, kabanosy, suszone mięso, ociekające tłuszczem grzanki, orzeszki ziemne, chrupki, czipsy. 

Mój gospodarz właśnie w tym sklepie najczęściej się odżywia, co można wyczytać z jego cery oraz kociego rytmu dnia z kilkunastogodzinnym snem. Ale nie ma go od dwóch tygodni, bo pojechał się oświadczyć do Kazachstanu, więc ja mam dużo swobody, na Govorovą wychodzę dopiero za półtorej godziny, mogę spokojnie próbować wrócić do sedna, czyli do seansu filmowego sprzed tygodnia. Notabene nie ma też gorącej wody, bo, jak się dowiedziałem od sąsiadki, na Syberii co roku profilaktycznie remontują rury i zawsze wyłączają wodę na trzy tygodnie, etapami, w różnych częściach miasta. I to jeszcze ona była zdziwiona, że o to pytam. Jeśli tematem mojej podróży miała być samowystarczalność, to na razie donoszę, że odnotowałem jej zupełny brak. Choć z drugiej strony kartoszka ukopana na daczy i składowana w piwnicy jest jakimś tam żywnościowym bezpiecznikiem. A tymczasem w na podwórku...

Fakt, że wchodziłem do Tani tylko na chwilkę, ale fakt, że wchodziłem, był dla mnie równie ekscytujący, jak to usłyszane zdanie. Po dwugodzinnej gonitwie rowerem w poszukiwaniu białego materiału na ekran biegałem teraz po podwórku organizując sprzątanie pod wiatą, sprzęt, kable. No i prąd był konieczny, a wskazówki Wowy (który też wyjechał do Kazachstanu) nie pomogły - skrzynka z licznikiem na najbliższej klatce schodowej była zamknięta na klucz, którego nie miałem. I wtedy właśnie ta dziewczyna (niech jej wolno czas upływa) zaproponowała, że możemy podpiąć przedłużacz w jej mieszkaniu, bo mieszka na drugim piętrze (czyli na polskim pierwszym, tu się parteru nie nazywa). Byłem już kwadrans spóźniony z instalacją, mieliśmy zacząć o siódmej, więc pobiegliśmy na górę, wpadłem do jej mieszkania i od razu chwyciłem się za sznurówki, ale padło to niebywałe zdanie i wszedłem zgięty w pół do pustawego pokoju, wpiąłem kabel w ścianę, wyrzuciłem przez balkon, wyszedłem. Nawet nie zauważyłem, jak wyglądało to mieszkanie, wydaje mi się, że nie było w nim nic, co dałoby się zauważyć i odnotować. Nie wiem wiele o Tani, wiem, że wraca z pracy koło 18, że często pije i że jest nam bardzo życzliwa. Dziękowała nam za to, co robimy ciesząc się, że też mogła nam jakoś pomóc. 

Indze dała w prezencie błękitną robótkę ręczną, wyglądającą na kapelusik dla lalki, w podziękowaniu od swojej mamy. Wcześniej dostaliśmy prezenty od Nireli Daniłownej, starutkiej, zadyszanej śpiewaczki, która zaprosiła nas pewnego dnia do mieszkania, gdzie siedzieliśmy pół godziny i słuchaliśmy Jesienina w na pianino i wiekowy głos. Siedzielibyśmy dłużej, ale Wowa musiał iść na inne spotkanie i przedarł się jakoś do drzwi, a my jakoś za nim. Po drodze musiał jeszcze spróbować przesunąć pianino przeponą i otworzyć zamek w drzwiach od pokoju, w którym staruszka się z nami zamknęła. Miała maleńkiego, rudego kotka, fototapetę z górskim potokiem i jesiennym lasem oraz ogromną ilość przedmiotów na półkach, pozostających w zupełnym chaosie rodzajowym, od poskładanych części pościeli, przez zdjęcia, po filiżanki, książki, zabawki. Dostaliśmy od niej po złotej figurce, moja przedstawia żabę siedzącą na byku leżącym na stercie monet. Przynosi szczęście i pieniądze. Musi się chyba jeszcze rozkręcić. 

Bardzo wiele ludzi zeszło się we wtorek na nasz plac zabaw. Kiedy wróciłem już z kupionym materiałem na ekran, wokół kominów krzątało się z pędzlami około 20 osób, w tym z 8 z AIESEC-u. Byłem zdumiony frekwencją, ale niestety, poza trzema dziewczynami, równie szybko poszli, jak późno przyszli i chyba raczej chcieli po prostu zobaczyć jak wygląda projekt, nad którym ktoś rzeczywiście pracuje. Nie potrafili się chyba jednak odnaleźć się w takiej sytuacji. 
Dzieciaki za to bawiły się świetnie, a po skończonej zabawie i dłuuugich próbach pogodzenia sprzętu udało nam się wyświetlić "Brata Niedźwiedzia" pod naprawionym dachem wysprzątanej wiaty. Zeszły się dzieci z okolicznych podwórek, sporo dorosłych. Mniej więcej w połowie filmu widzów zaczęło ubywać, bo dzieci zgromadzone w takiej ilości zaczęły wyzwalać ogromną energię i rozpraszać się po całym placu zabaw. Do końca wytrwała grupa dorosłych i kilkoro dzieci, jedna pani przyniosła pokrojone jabłka (stawiam, że polskie), krążyły ciasteczka, chrupki, napoje. Po zakończonym filmie wszyscy szybko się rozeszli, ale wszyscy też dziękowali i uśmiechali się, a my czuliśmy się zaakceptowani i szczęśliwi. Dlaczego jeszcze nigdy nie zorganizowałem z nikim kina na świeżym powietrzu pod własnym blokiem? To takie proste, a takie odświeżające.



"Brat Niedźwiedź" był wprowadzeniem do pierwszej podróży  - po Północnej Ameryce. W piątek bawiliśmy się w Indian. Był bieg apacki (z wodą w ustach), walki na równoważni, strzelanie z łuku z konia, malowanie talizmanów, twarzy, nadawanie imion. Próbowaliśmy też coś opowiedzieć, ale dzieciom lepiej się przeżywa niż słucha. Materiały prezentujące różne grupy plemion, i tak ograniczone do obrazków, udało się uruchomić tylko na zasadzie "wybierz obrazek, który chciałabyś powiesić na naszej tablicy ogłoszeń". Przy okazji próbowałem coś opowiedzieć, ale moje zdolności nadawcze i zdolności odbiorcze dziewczynek niestety się nie uzupełniały. Miałem za to dużo radości budując konia i rekwizyty do zawodów, a przygotowując materiały do późnej nocy sam sobie dużo przypomniałem. W tle do zabawy grały Ulali, był Czerwona Chmura, był Siedzący Byk. Właściwie nie wiem, kto miał więcej zabawy, ja, czy one.



A dzień później druga sesja z kominami, tym razem w skromniejszym składzie, za to dłużej, więcej, staranniej. 


Tym razem przyszło nam z pomocą czworo malarzy, między innymi Kiran, czterdziestoparoletni Hindus, który 15 lat temu malował piękne obrazy na płótnie, ale teraz pracuje w naftowej firmie wydobywczej w Tomsku i ogłoszenie o akcji na "v kontakte" (tutejszy facebook) obudziło w nim jakieś sentymenty. Namalował Richie'ego Richa i Indianina. Maksim, dziwny Rosjanin, z wykształcenia dziennikarz i filolog, z zawodu programista, z rozbieganym spojrzeniem i gwałtowną, rwaną gestykulacją, należący do tych kilkunastu procent Rosjan niepopierających Putina. Malował komin rosyjski, zamieścił na nim matrioszkę, MIG-a, kałasznikowa i gwiazdę Dawida, bo "nie ma Rosji bez Żydów". Przy następnej okazji musimy go trochę zretuszować. Była jeszcze Tatiana z AIESECU i Makar z Kazachstanu, spędziliśmy razem parę  miłych godzin w Afryce i w Australii, a potem już wszyscy razem w rosyjskiej pizzerii. 

Przez tych parę dni podchodzili do nas mieszkańcy ТСЖ, żeby się przywitać, uśmiechnąć, podzielić wrażeniami. Jedna pani powiedziała, że pięknie pomalowaliśmy kominy, że mieszka tu 30 lat i nie wie, dlaczego do tej pory nikt na to nie wpadł. Inna pani przyszła, żeby się przedstawić i nas poznać, bo córka jej opowiadała o naszych wspólnych zabawach, bardzo jej się to spodobało i jest nam wdzięczna. Inny pan, który zwykle siedzi przy wejściu do komunalnej piwnicy, tej wentylowanej przez nasze kominy, i chyba jej pilnuje, kiedy jest otwarta, powiedział, że ludzie są weselsi i więcej się uśmiechają, jak przychodzą po swoje ziemniaki. To znaczy, że rzeczywiście nie przyjechaliśmy tu na marne. 

Jutro ostatnia seria z kominami, wieczorem Madagaskar, jeśli znajdzie się rzutnik, a w środę jedziemy z dziećmi do Afryki. Zostało nam jeszcze ogrodzenie do zrobienia, poza tym ten weekend to ostatni dzwonek, żeby zbudować statek. Nie wiem, czy damy radę, w przyszłą środę nasz projekt się kończy. 

A ja dalej nie wiem, co dalej. Mój plan podróży jest w strzępach, mam bardzo rozerwane uczucia, mieszane podczas ciągłych poszukiwań internetowych. Muszę się na coś zdecydować przed wyjazdem i może kupić bilet powrotny, choć oczywiście puszczenie się z prądem też jest kuszącym rozwiązaniem. 

Mongolia niestety odpada, bo jak wyjadę z Rosji, to już do niej nie wjadę, a powrót przez Turcję jest koszmarnie drogi. Najtaniej byłoby wracać pociągiem z Ułan Ude i to by oznaczało miesiąc jazdy po Ałtaju i Buriacji, ale i dodatkowy tydzień na powrót. Potem są tanie loty z Władywostoku, tam piękne góry i długa droga stopem. Trochę drożej z Jakucka i choć Jakucja jest właśnie tym miejscem, w którym najbardziej chciałbym się zanurzyć, to niestety zaczynam się godzić z myślą, że jest dla mnie nieosiągalna. Dróg brak, transport powietrzny i wodny szczątkowy i kosztowny, stada niedźwiedzi na straży. Dość drogi byłby powrót z Magadanu, ale na razie Magadan mnie ciągnie najbardziej. Skoro muszę się pożegnać z myślą o wyprawach w dzicz czy o samotnych wędrówkach po parkach narodowych, bo ani psa, ani strzelby, ani kompanii sobie nie kupię, to może bym się chociaż prześliznął przez Kołymę? Jacek Hugo-Bader zrobił tę trasę stopem od drugiej strony, więc wiadomo, że się da. I że tam można znaleźć dużo złota, różnego pochodzenia i natury. 
Jest jeszcze Jenisej i Ob, okręg Chanty-Mantyjski i Jamalsko-Nieniecki, na razie daleko na horyzoncie zainteresowania, jednak w jego obrębie.

I jest jeszcze trochę czasu, ale coraz mniej. I muszę się szybko zdecydować, bo tracę pewność siebie i zaczynam bardziej tęsknić za Domem. Myślę o Kasi i o tych drogach, które będziemy przemierzać wspólnie. Takie drogi są o wiele łatwiejsze i nie ma większego znaczenia, którędy będą biec. 
Na razie jednak mam jeszcze swoją i na pewno nie chcę z niej rezygnować. Szczególnie, że ostatecznie prowadzi ona właśnie do Kasi.
I od razu zrobiło się łatwiej.




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Dobre Buty, Czudo Pieczka i szkicowanie świata.

Dużo dobrych zmian.

Na przykład wczoraj wieczorem wróciłem do domu na rowerze, który pożyczył mi Wowa i który zastąpi mi marszrutki co najmniej przez najbliższy tydzień. I już, z ledwo wydeptanych ścieżek przerzucam się na eksplorację miasta przez okrężne skróty i przekątne objazdy. Dobrze jest mieć ścieżki, ale lepiej jest mieć rower. To standardowy tor postępu aklimatyzacji i przyswojenia, który na całe moje szczęście rozwija mi się pod stopami jak sztuczny trawnik. 

Wydeptałem już kilka ścieżek wokół bloku, po sklepach, mapę tajnych przejść przez dwa osiedla, które dzielą mnie od naszej spółdzielni na Govorovej. Dzięki temu oszczędzałem 6 minut na skrótach i 15 rubli na marszrutce. A nie dość że czas i pieniądze, to jeszcze wzrastająca pewność stawianych kroków, oswojenie trampków z pylistymi ścieżkami i dziur w trampkach ze spojrzeniami przechodniów. Mam ogromną ochotę napisać teraz mowę na cześć moich butów, ale się powstrzymam. Zrobię im za to zdjęcie i wrzucę.

Oto są właśnie Dobre Buty.

Należy im się opowieść za te trzy i pół roku ciągłej służby, jeszcze ją dostaną. Tymczasem chcę po prostu podkreślić, że pewny grunt pod stopami to zawsze w dużej mierze zasługa butów - w tym przypadku żywych kronik miejsc i zdarzeń, przez które się przeszło, zapis kierunków w jakich się szło i dokąd się dotarło, i dlaczego. I kim się jest w tych butach. 
I właśnie dlatego tak trudno jest je wyrzucić, ale już do tego dorastam, w miarę jak wzrasta pewność spacerów Tomsku.

Wreszcie zaczynam się zdrowo zdumiewać. Wcześniej nie mogłem tego w ogóle odnaleźć i nie dawało mi to spokoju, nie miałem spokoju, nie było mi miło. Łatwo jest się zdumiewać wobec obcości, dziwić dziwnością, wpatrywać w nowe. A tymczasem w Rosji jakoś tak znajomo, ludzie mają podobne rysy, ciągle gdzieś brzęczą polskie słówka, ubrania, samochody, osiedla - wszystko jest bardzo podobne. A jednak nie jest. I nie da się tego przeoczyć, natychmiast wiadomo, że to inny kontynent, że nie ma tu nic domowego, że pielmieni to nie pierogi, że nawet kartoszka to nie ziemniaki. I to właśnie nie daje spokoju, ten wstrząsający dysonans poznawczy, cienka szczelina między swoim a obcym w którą wpada się od razu po przejściu granicy i która okazuje się głęboka jak Bajkał. 
Wtedy właśnie potrzebne są dobre buty.

Jeden z  przydrożnych, pogiętych znaków zapytania.

A do tego Portugalia. Tyle już razy z błyskiem w oku podrywałem głowę słysząc gdzieś obok siebie portugalski; w Portugalii nie rozumiałem, jak można porównywać ten język do rosyjskiego. Można. "L" tylnojęzykowe brzmi praktycznie tak samo, nie mówiąc o wszystkich szeleszczących. Jest podobna niedbałość i potoczystość dykcji, która wyrzuca samogłoski z nieakcentowanych sylab albo zmienia je w inne.  Na ulicach szyldy z napisem aренда, wymawianym dokładnie tak samo, jak oznaczająca taki sam wynajem portugalska arenda. Albo nada, "de nada" (za nic, nie ma za co) i "nie nada" (не надо - nie trzeba). I potem sam mówię "nada", kiedy ktoś mi dziękuje, co chyba nie jest zbyt grzeczne.
Ale już na przykład w Portugalii przechodzi się przez ulicę wtedy, kiedy nic nie jedzie, a tutejsza karność pieszych wobec czerwonego światła jest zdumiewająca. Tak jak zresztą wobec dywanów - nie ważne, jaki chlew jest w mieszkaniu, z butów wyłazi się od razu po przekroczeniu progu, a zdanie "nie ściągaj, nie trzeba" nie istnieje, przynajmniej żadna jego poprawna forma.

Nie wiem jeszcze, czemu ma to służyć i jak się skończy to porównywanie, szczególnie, że w perspektywie jeszcze długi pobyt w Kanadzie. Może będę umiał powiedzieć coś sensownego o północnej półkuli. Na razie nie mówię nic sensownego, na razie rejestruję.

Wczoraj rano spacerowałem z aparatem przez półtorej godziny. Od jakiegoś czasu chodzę na jogę, trzy razy w tygodniu o 7:00 na drugim końcu miasta. To kolejna dobra zmiana, choć jednocześnie dość kuriozalny pomysł - zaczynać przygodę z jogą na Syberii. Potrzebowałem rytmu, stałych zajęć, dobrej motywacji do wstawania i ruchu, joga pojawiła się jako pierwsza propozycja i chyba nie mogłem dostać lepszej. W poniedziałki, środy i w piątki wchodzi mi się teraz najlepiej, najlepiej spacerem. W wypoczętym i jasnym umyśle łatwiej znaleźć miejsce na zdumienie,


Na przykład taka Czudo Pieczka, "smaczne chwile życia". Bezpardonowa krytyka zachodniego kapitalizmu i imperialistycznych zapędów Ameryki. Szyderstwo z globalizacji i przejaw oddolnej walki o zachowanie własnej tożsamości.
Czudo Pieczka od razu nasunęła mi na myśl Słowackiego, on powinien mieć z tym coś wspólnego, ale to chyba tylko "siejo-hreczko" (Co wieczora pod tą brzozą,/ Pod tą czarną altaneczką;/ I może mię gdzie wywiozą/ Albo z jakim siejo-hreczką/ Ożenią). Nie tylko, jak się okazuje, w słowniku polszczyzny mieszkańców Krzemieńca na stronie muzeum Słowackiego jest i czudo pieczka. To taki garnek do duszenia na parze.

Stacja 1. Turecka szałarma i kawa za pół ceny z antyglobalistycznego parowara z Krzemieńcem w tle.

A obok mocna kontra, z serca rodzimej wrażliwości.

Nu, zajac, pagadi.

I dalej mój spacer potoczył się też w takim kierunku, bo zaszedłszy do parku uniwersyteckiego spotkałem stado wiewiórek goniących się z gołębiami wokół karmnika pełnego laskowych orzechów. Tam właściwie spacer się skończył, spędziłem z nimi pół godziny i przedstawię je kiedyś, wraz z innymi przyrodami Tomska.

Tymczasem nie zrobię już niczego składnego z tego wpisu, ale nie miałem też takiego zamiaru, czas mi się tu toczy po wybojach i tak go należy przedstawiać. Ważne wnioski to: odpowiednie do nawierzchni obuwie, uspokojenie oddechu, wyrównanie kroku, rosnąca ciekawość i uważność. Czuję, jakbym przechodził kwarantannę, minęły już trzy tygodnie, za kolejne trzy będę cały, zdrów i gotów do drogi.

Na razie nasz projekt postępuje. Naprawiliśmy dach na podwórkowej wiacie, skosiliśmy trawę, przygotowaliśmy trochę materiału na ogrodzenie,  pomalowaliśmy na biało kominy. Dziś otwarty piknik, na który zaprosiliśmy ludzi z aiesecu i na którym będziemy pstrzyć te kominy kolorowo i tematycznie - na sześć kontynentów, po których chcemy podróżować z dzieciakami.  Po malowaniu wyświetlamy pod nowym dachem wiaty film disneya o Indianach, wprowadzający w naszą jutrzejszą podróż po północnej Ameryce.


Na zdjęciu Christofer, niemiecki antropolog pomieszkujący w różnych stronach Rosji od paru lat i babuszka z Govorovej, której nie podoba się to, co robimy, bo kto za to zapłaci, i czy nam ktoś za to płaci, i co się tu w ogóle wyprawia na mojej dzielni. Był z nami jeszcze Maksim, Kazach i Rosjanin w jednym, spędziliśmy we czworo całą sobotę - po malowaniu kolacja u mnie - i prawie całą niedzielę - obiad do późnej nocy u Maksima. Towarzysko też się zatem coś dzieje i to bardzo miłe towarzystwo.


Myślę też coraz poważniej o dalszej drodze. Kupiłem wczoraj atlas drogowy i jest to najmniej reprezentatywna realizacja tego gatunku, bo bardzo mało w nim dróg; przynajmniej w stronach, w które się kieruję. Są za to oznaczone wszystkie zimniki, czyli drogi czynne tylko zimą, kiedy wszystko zamarza, biegnące często korytami rzek. Są też nazwy wiosek rozrzucone po kartach map, otoczone tylko przez setki kilometrów pajęczej sieci rzek. To pachnie prowokacją - "patrz, na Syberii jest tyle osad i siedlisk ludzkich, które nawet mają nazwy, a do których nigdy się nie dostaniesz".
Zobaczymy, gdzie się dostanę. Muszę się na pewno jakoś wstępnie określić i na coś zdecydować - na przykład bilety lotnicze z Władywostoku do Moskwy na koniec września kosztują tylko 700 zł. Albo z Jakucka. Albo i nie?

Siła Gazpromu na wschodzie Rosji. Też mi się wydaje, że tam trzeba szukać.

Nie wiem. Rozmawiam z ludźmi, czytam Internet, wpatruję się w mapy. Mój projekt crowdfundingowy zakładał, że darczyńcy będą mogli ze mną zdecydować o kierunku podróży - to była wspaniała myśl. W Krakowie często nie mogę się zdecydować, czy skręcić w prawo do Bunkra, czy w lewo do Tektury, czy w ogóle mam ochotę na kawę. Co dopiero w Rosji, tutaj jest trochę więcej możliwości, dlatego na pewno zwrócę się o pomoc i radę wysyłając ankiety. Jeśli ktoś może już mi coś podpowiedzieć, to śmiało, ja postaram się systematycznie wrzucać na facebooka zdjęcia i krótkie opisy różnych okolic, w które chciałbym się wybrać, a potem spróbujemy coś wybrać, ok?

Postaram się, ale zawsze mało czasu na wszystkie maile, notatki, książki, strony, słówka rosyjskie i polskie. Teraz przynajmniej rower oddaje mi cenne minuty z transportu, co nie zmienia faktu, że właśnie muszę na niego wsiadać i jechać po farby.


Jeszcze tylko jedno zdziwienie na koniec. W sobotę 2.08 mieliśmy tu dzień Wojsk Powietrzno-Desantowych. To duże, ogólnokrajowe święto, polegające z grubsza na tym:






W końcu brygady gdzieś parkują i świętują na serio.
Mieliśmy iść w sobotę po malowaniu nad rzekę, ale jak się nie było w wojsku, to podobno lepiej zostać w domu i zostawić świąteczne miasto tym, którym się ono należy, bo lubią pytać o jednostkę i stopień. I mam różne dziwne wrażenia z tym związane, ale nie chcę już o nich mówić, bo dzień zaczął mi się bardzo przyjemnie.