sobota, 14 marca 2015

Okruchy po uczcie bogów, którzy stołują się na niebie bez umiaru i bez przerwy.

Jak można pisać o drodze powrotnej? Jak powroty mogą być ekscytujące? Gdzie te powroty musiałyby zdążać?
Podróżowanie to tryb życia i nawet jeśli trafiasz po kilku miesiącach do miejsca, w którym się wychowałaś i spędziłaś młodość, gdzie mieszkają twoi rodzice i które nazywasz domem, to ty dopiero wtedy do niego docierasz. Znowu. Na nowo. Nie ma powrotu w podróżnym życiu, są tylko drogi dokądś, choćby i do domu. Drogi te czasem faktycznie  przebiegają parę razy przez te same miejsca, ale te miejsca się zmieniają, zawsze są nowe, bo ty jesteś nowa, z dalekiej  podróży, a to miejsce, na przykład ten dom, też przecież żyło swoimi ścieżkami, kiedy ty odeszłaś. Nie tylko ty peregrynujesz. Świat tak działa, teraźniejszość wydarza się z taką samą intensywnością we wszystkich miejscach naszego globu, wśród miliardów, miliardów ludzi, dla których nie ma powrotu.


Nie można pisać o drodze powrotnej. A miałem pisać o drodze powrotnej z Rosji. Że trwała tydzień, w autobusach, pociągach i samochodach osobowych.  Że był wiec Partii Komunistycznej na placu Lenina w Nowosybirsku, i że spotkałem blisko Nikołaja Roericha w jego muzeum ufundowanym przez duchowych miłośników z całej Rosji. Przewodniczka, czy kuratorka, czy sekretarka muzeum napisałaby parę akapitów w tej relacji; była tak jasnym i czystym człowiekiem, czuwała nad tajemną  estetyką Roericha, dzieliła się jej iskrą. Pociąg jechał znowu trzy i pół dnia tą samą trasą, z Nowosybirska do Moskwy, między płaskimi ścianami lasu, przez rzadkie polany i miejsca wyrębu. Do Omska z alternatywnymi studentami w vansach z kotem na końcu języka i w tatuażach, do Jekaterynburga z dzieweczką z, lat 18,  pierwszy raz sama w pociągu, kogoś odwiedza. Już nawet nie pamiętam kogo. Przepraszam, że nie pamiętam już Twojego imienia, dzieweczko. Miała gruboskórnego kruka wytatuowanego na przedramieniu i tak spała, oparta o szybę.



Może i chciałbym o tym wszystkim napisać. Ale dzisiaj tak wieje w Merritt, plandeki łopocą,  autobus się trzęsie, po ulicach fruwają chmury pyłu. To miejsce jest takie żywe, to miejsce pragnie uwagi, chce żeby mówić o nim, nie o ruskim weselu nocą, gdzieś pod Wielkimi Łukami, w trudnej drodze autostopem z Moskwy do Wilna.  Na Nicola Lake wiatr stawiał dzisiaj fale, które podążały w tę samą stronę, co łany żółtych łąk czekających na wiosnę, otulone nimi wzgórza. Ta niesłychana masa powietrza przewalająca się przez Merritt i całą Nicola Valley ciskała ci w twarz kamienie, kamyczki i piasek. Twoje włosy były zamiecią, a twoje kroki niezdarną walką o równowagę. Cały świat podążał w tę stronę, a drzewa trzaskały i łamały się w dali.



Ale naprawdę mógłbym nie wspomnieć o parze młodych Romów, którzy przywieźli mnie na tanto wesele? Zapadał zmierzch, stałem przy zamkniętej stacji benzynowej w jakimś nieszczerym polu, czterysta kilometrów od Moskwy i jeszcze dwieście na Łotwę, i oni stanęli w rozklekotanej wołdze jak w jakimś westernie, i ona miała kolorową chustę i maleńkie dziecko na rękach, a on był przystojny i śniady. Zawieźli mnie parę kilometrów, w lepsze miejsce, mówią, pod ten motel, w którym było wesele. Zatrzymałem się tam też z Waldemarasem trzy miesiące wcześniej o 6 rano, jest jego zdjęcie na tle tego motelu w notatce o podróży do Moskwy, po nocnym przekroczeniu granicy łotewskiej, do której teraz znowu (!) starałem się dostać. Starałem się dostać do Krakowa, a ta Cyganka była w Krakowie. Jej siostra mieszka w Krakowie. Ona mieszka w Wielkich Łukach, ale przecież się widują. Kraków to bardzo ładne miasto. I jest duży festiwal. Jesteśmy Cyganami tak samo, jak jesteśmy Romami. Jak się nazywasz Cyganik, to wiesz. 



Wiesz, bo teraz chciałbyś na chwilę wrócić do innej pary, do Wesa i Angie, do kontrkulturowej osady Three Peaks w Taos, gdzie pasmo Sangre de Cristo Gór Skalistych przybiera wieczorem kolor purpury (O beautiful for spaciuos sky, America, America!), do kanionu Rio Grande, gdzie wylegiwałeś się w gorących źródłach ze starym Dogmanem i jego psami, z jego długą, siwą brodą, biżuterią i wizją. O owocach lasu, które spożywałeś pod tym monstrualnym nieboskłonem i o tych wszystkich podróżach, które odbywali ludzie wokół ciebie. Włóczęga to dola, taką dostałeś, to taką masz. I ciesz się, że jest, ale nie spodziewaj się powrotu, takie przeznaczenie nie jest ci pisane. Kierunek Colorado.

A na tym weselu nie wiedziałem co robić za bardzo, do środka mnie nie zaprosili, bo to zamknięta elegancja z Wielkich Łuków, ale był taki młody, co krzyknął "hippisi żyją!" jak mnie zobaczył. Potem przynosił mi koniak ukradkiem i tak siedzieliśmy sobie na tarasie tej dość rześkiej nocy, a z ust toczyła się para i dym. Namiot rozbiłem gdzieś, było ciemno, choć niebo czyste i jasne. 

Ale to wszystko jakoś tak nie po kolei, najpierw przecież była noc na dworcu Moskwa Belorusskaja i poranna kawa w Starbucksie – łaknienie bezpieczeństwa i internetu, i kofeiny naturalnie, i ciepła. Marsz na rogatki Moskwy, mgła i siąpi, nauczyciel biologii zatrzymany przez moją doniczkę i protestancki pastor, który żarliwie chciał mnie nakarmić, przenocować, umyć mi nogi. Potem to wesele, a rano ruski celnik, który podarował sobie ode mnie dwie paczki papierosów i słoneczne, zielone połacie Łotwy. Autobus miejskiej komunikacji w Wilnie i starsza pani pytająca zmiękczoną polszczyzną, co to za drzewko wiozę w doniczce. To syberyjski cedr, proszę pani, wykopałem go u podnóży Bieluchy. Tak, przejechał ze mną pięć i pół tysiąca kilometrów i teraz rośnie w Dąbrowie Górniczej. Tak, to bardzo silny cedr, proszę pani. Właściwie sosna, pinus siberica.

A Warszawa Centralna o piątej rano? Człowieku, gdzie ty się wtedy znajdujesz, dokąd ty dotarłeś. Co to za miejsce? Znasz je? Bo byłeś tu wcześniej, prawda? Ale jakoś tak nie do końca znajomo. Złote tarasy jak wygłodniały papieros o piątej rano, to uczucie w układzie pokarmowym. Witaj w Warszawie i żegnaj, bo pociągi do Krakowa kursują często. 
I nagle, tak szybko się tu znalazłeś. Plac przed Galerią Krakowską (a jakże) w miękkim słońcu wczesnej jesieni. I Planty, nieśmiertelne Planty. I znowu tu przyjechałeś. Stoisz przed drzwiami. W tle Sting:



This town, this stain on the sunrise,
Disguised in the mist this morning,
It's 8AM, a seagull shouts a sailor's warning.



This sky, this bend in the river,

Slows down and delivers me, the tide rolls back,

And all my memories fade to black,


And yet, and yet...I'm back.



Serio?

No już, to koniec, dziękuję, choć na pewno jestem znowu na jakimś początku, skoro dojechałem bezpiecznie do tego miasta i zakończyłem trzymiesięczną podróż po Rosji. Ale to było prawie pół roku temu, pięć miesięcy z połowiny. Od tamtego czasu bardzo różne miejsca nazywałem swoim domem i nie wróciłem nigdy do żadnego z nich. A teraz jakimś dziwacznym splotem woli i przypadku znalazłem się w autobusie Greyhounda z lat osiemdziesiątych i mieszkam tu już cztery tygodnie. Miesiąc! Już przesiąkłem sokiem prawdziwych cedrów, z których budujemy dom. Wciąż, kawałka dzwoniącego cedru od Andrieja z Tomska nie ściągam nawet do snu, tylko na basen. I do tej sauny, co tam jest, żeby nie było mu przykro. Bo o ile prawdziwe cedry nie ustępują syberyjskim, to jeśli ktoś poznał ruską banię, suche pudełko w Nicola Aquatic Centre nie będzie mu miłe. Chyba że godzinami obdziera cedry z kory i tnie je na kawałki, wtedy każda sauna jest dla niego oczyszczająca.



I tak się wędrówka toczy. Bez przerwy, nawet przez te sześć godzin, kiedy ściągasz ostrym jak brzytwa nożem długie plastry cedrowej masy, właśnie wtedy się ta wędrówka toczy najbardziej, przez wszystkie poznane zakątki świata, do których ciągle się wraca, przez które wciąż się przejeżdża, codziennie właściwie. To się nie kończy nawet w trybie osiadłym. To podróżowanie. Nie da się cofnąć ani nawet się nie da zatrzymać, ruch następujących po sobie nieskończonych fragmentów teraźniejszości wyznacza rytm kroku. Ten ruch to złudzenie, oczywiście, nic po sobie nie następuje, tylko wszystko sobie trwa, ale jeśli wszystko sobie trwa, a ty sobie tak idziesz, to widzisz to trwanie sekwencyjnie, chronologicznie, topograficznie. I tak powstaje podróż, którą chcesz opisać, ale cały czas wracasz do tego miejsca, w którym jesteś, bo to jest najważniejszy element podróży, to jest to, co się właśnie wydarza.  



I dlatego tak trudno mi wrócić z Rosji do Krakowa, zakończyć ten projekt, podziękować wszystkim, którzy pomogli mi odbyć drogę. Droga się nie odbyła, tylko się odbywa, mam nadzieję, że nikt się nie poczuł oszukany, że ten projekt się tak rozproszył i rozmył pod koniec, że nie było finału, oficjalnego zamknięcia i podsumowania. Tyle razy myślałem o tym, jak i żeby je napisać, pewnie jeszcze napiszę, jeszcze tam kiedyś wrócę i pojadę. Jeszcze będzie film, będzie, tylko muszę zarobić na sprzęt, dowiodę, że Polak potrafi, w Kanadzie każdy potrafi. Teraz jestem tutaj, gdzie indziej, daleko od kapitana Walentina Deriakowa, choć wciąż w zimne dni zakładam wojskowe kalesony, które mi podarował, i daleko Nataszy Iwanowej z Czeczżajewki, której szalik ciągle noszę, i daleko od Tomska, choć cedry wokół zamieniają się w domy, a na szyi podzwania ten syberyjski.



I będę tam wracał zawsze, i wracam tam codziennie, i również przez to nie przestaję się poruszać, wciąż jestem gdzie indziej. Taka dola Cygana, doluś moja, doleńko. I psy szczekają, tartaki szumią, a tabor jedzie dalej, srebrnym Greyhoundem do kolejnego świtu. A potem dalej. 
Teraz chciałbym wziąć pociąg z Niagara Falls do Albuquerque, ale to następnym razem, dziś Word poprawia pierwszą nazwę na Niagara Fallus i to nie jest odpowiedni początek tej opowieści. Jest już późno, w Krakowie wzeszło słońce, w Tomsku już po południu. A w merry Merritt, kanadyjskiej stolicy country, Orion wisi już tak nisko nad horyzontem, że należy spędzić z nim trochę czasu, zanim zniknie na całe lato. Poza tym nie można za długo siedzieć przed komputerem, to niezdrowe dla oczu. I dość już tych wymówek, ale jaki komputer, kiedy wokół jest tyle prawdziwego ruchu, trawa rośnie, owady przewracają się sennie w trocinach, Ziemia cichutko szybuje przez przestrzeń kosmiczną, wciąż jeszcze w znaku Ryb, zaraz moje urodziny. Ona też nigdy nie może się zatrzymać. Taki już nasz los.

No to już, w drogę, strumyczku. Co tam sobie szemrzesz?


5 komentarzy:

  1. pieknie napisane, duch plynie, serce szemrze, mysl sie raduje

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cieszy :) Dziękuję!

      Usuń
  2. https://www.youtube.com/watch?v=LxXLW9AJDgI ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam notkę dwa razy, zwłaszcza ten akapit "To się nie kończy nawet w trybie osiadłym". Mam nadzieję, że będziesz pisał nadal :)

    OdpowiedzUsuń
  4. fajne zdjecia. i ogolnie fajne zycie. super.

    OdpowiedzUsuń