poniedziałek, 8 grudnia 2014

O tym, czego trzeba, żeby pisać blog, cz. II

Nie mogę teraz nic zrobić, żeby napisać kontynuację spaceru z Walentinem do czasowni i lednika sprzed TRZECH MIESIĘCY. Trzy miesiące to nie żarty i nawet jeśli nic z Rosji nie przepadło, to od dłuższego czasu nie ma na nią miejsca.

Przed chwilą zapytałem Googla maps jak się dostać z Prospektu Mira w Tomsku na skrzyżowanie Dixie i Queensway w Missisagua Ontario i  nawet on tego nie ogarnia. Niby wie o istnieniu samolotów, ale trudno powiedzieć jakie to samoloty, czy nawet jaka to jest odległość. 19 i pół godziny powiada, ale może być też jedenaście, jeśli brać za kryterium rozpiętość stref czasowych. Bo kiedy na przykład ja jem fisherman's pie w najstarszej kanadyjskiej gospodzie nad Niagarą, kapitan Walentin Deriakow przytula swoją dobrą twarz do poduszki, pochrapując przez półotwarte usta w koszarach jednostki przygranicznej w Republice Ałtaj. A kiedy ja śpię, Olga odśnieża podwórko w Askacie.
A kiedy wziąć jeszcze pod uwagę trzy i pół miesiąca, czyli czas jaki droga z Tomska do tego tu oto bejsmentu zabrała mnie, to dostaniemy grubo ponad dwa i pół tysiąca godzin czystego życia. I naprawdę, o niczym innym nie marzę, jak tylko wybrać się na spacer z Walentinem. Niestety jest już dawno zima, halo, szlaki pozamykane.

A tutaj miałem zwolnić i złapać chwilę oddechu na pozamykanie spraw i porządne przygotowanie nowych, ale to się chyba nie może udać. Otwarcie na Rosję to nieustanne otwarcie na różne strony świata, na różnych jego poziomach, na różne sposoby i w rozmaitych trybach. To życie, które przychodzi samo i zajmuje całą przestrzeń w pokoju, bez pytania o pozwolenie i bez uprzejmej wdzięczności. To takie życie w płynie, w pływie. Nie bez powodu to miejsce nazwane zostało strumieniem już w Portugalii, a jego twórcą jest między innymi Andres Drifter, użytkownik facebooka z południowej Polski.

Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że to wszystko nie ma większego sensu, szczególnie, jeśli byłby pozbawiony kontekstu wszystkich dotychczasowych fal strumienia zdumień. Nie namawiam do odnajdywania w tym sensu, choć o to również w całej zabawie chodzi. Dziś nie będę wracał do Rosji, nie będę też pisał dużo o gigantycznych ulicach i monstrualnych megamarketach, o setkach kilometrów kwadratowych parterowej zabudowy Greater Toronto Area, zamieszkanej przez miliony ludzi w tym setki tysięcy Polaków. Zamiast tego podzielę się jednym z najgłębszych sensów, jakie udało mi się dostrzec w przeciągu ostatnich dwóch i pół tysiąca godzin pilnej obserwacji. Szczególnie, że temat również wiąże się z wodą.

W książkach Kena Wilbera nie brak głębokich sensów, przez wiele godzin się o tym ostatnio przekonywałem i wciąż się o tym przekonuję. W "Niepodzielonym" jest taki fragment poświęcony postaci Świadka.To stan świadomości osiągany poprzez medytację, ale posiadający odniesienie również w życiu codziennym;  ten stan Wilber opisuje między innymi jako spoczywanie na milczącym dnie oceanu i obserwowanie ze spokojnego dystansu sztormów i burz szalejących na powierzchni. To nawałnice ego, wszystkich przyzwyczajeń, ograniczeń i oczekiwań, jakie w sobie tworzymy funkcjonując w kulturowej codzienności. Świadek nie ma i nie chce mieć na nie wpływu, choć jest w nich zanurzony i przeżywa je w sposób bezpośredni. Emocje, które przeżywa Świadek, nie są nim, ponieważ on zdaje sobie sprawę z ich istnienia i poddaje je obserwacji. Obrazy, które widzi Świadek nie są nim, bo Widziane nie może być Widzącym. Słowa, które wypowiada nie określają tego, kim jest, ponieważ mówiący nie może być jednocześnie mówionym. Świadka określa tylko bycie Świadkiem, Świadek to stan czystej, wyzwolonej świadomości i ostatni przyczółek ego. Osiągany jest przez medytację, a medytacja to bardzo indywidualne i skupione praktykowanie życia, żmudny i trudny proces docierania do własnej świadomości.

To ciężka, pochłaniająca praca, za którą jak dotąd nie otrzymuję wynagrodzenia finansowego, którego nawiasem mówiąc nie oczekuję. Udało mi się już pozbyć zdecydowanej większości moich oczekiwań, więc nie oczekuję również zrozumienia ani wybaczenia wobec niedokończonej Rosji, proszę jednak o nie i obiecuję, że na wszystko przyjdzie odpowiedni czas, bo on zawsze przychodzi.

Teraz nad jeziorem Ontario zaczyna się kanadyjska zima, kanadyjska zima jak lodowaty strumień w Askacie, do którego wskakiwałem z ruskiej bani rozgrzanej do stu stopni celsjusza. I nie chodzi o "kubeł zimnej wody", tylko o tę ekstremalną różnicę w istnieniu, która zachodzi na poziomie somatycznym w każdej jednej komórce mojego organizmu. To odświeżające i wspaniałe uczucie. I równie zaborcze: w górskim strumieniu po wyjściu z sauny nie ma niczego poza lodowatą wodą. Nie ma miejsca na nic poza tym totalnym odczuwaniem. Nie mam miejsca na nic ponad to, co wydarza się wokół mnie, na powierzchni wody. Muszę poczekać aż fale nieco przycichną, nie dlatego, że nie umiem mówić o nawałnicach, ale dlatego że nie chcę mówić, nie chcę uronić ani chwili z tych wszystkich godzin, które się tam kotłują, tam - tutaj. Właśnie to czas jest mi bardzo potrzebny. Proszę o  niego.



2 komentarze:

  1. Głębokie słowa. Ja jeszcze nie pozbyłam się wszystkich oczekiwań, bo OCZEKUJE kolejnych wpisów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przepraszam, że jednak kazałem czekać, ale już naprawdę niedługo! :) Tym bardziej, że faktycznie ktoś czeka, to bardzo miłe i zobowiązujące. Jutro polską nocą powinno się pojawić coś nowego.

      Usuń