piątek, 26 grudnia 2014

That ship has already sailed... So to speak.

Naprawdę od dłuższego czasu usiłuję złapać oddech i wrócić do kapitana Deriakowa. Tak często już wychodzę na ten spacer, już stoję w drzwiach i o niczym innym nie marzę, jak tylko przejść jeszcze raz tę trasę przez Jezioro Górskich Duchów, i dalej przez Ust Koksę do warsztatu stolarskiego w Czerdze, i jeszcze całą tę odległą drogę powrotną. I zrobię to na pewno, ale jeszcze nie dziś.

Dziś przygotowuję nową trasę. W Polsce świt już dawno pojaśniał, a ja dalej wpatruję się w nazwy miast i projektuję ten przebieg, od Siostry do Siostry. Toronto, Detroit, Fort Wayne, Indianapolis, Saint Louis, Springfield, Tulsa, Oklahoma City, Amarillo, Albuquerque. Albo Michigan, Indiana, Illinois, Missouri, Oklahoma, Teksas, Nowy Meksyk. To już zupełnie nowy Meksyk, jak to się mówi o poważnych awanturach. Życie ostatnio stanęło mi dęba, więc co mogę zrobić innego, jeśli nie spiąć ostrogi i puścić je galopem. Into the setting sun, little boy. Zimowa podróż przez Stany to najlepszy prezent, jaki mogę sobie zrobić na Nowy Rok. Nowy Meksyk.

Trzy tygodnie w Mississaudze to wciąż bieżąca historia. Pierwsze takie święta, pierwsze od dawna święta z Siostrą, od bardzo dawna. Wcześniej szybka regeneracja portfela na polskiej konstrakszyn i tyle ludzi, tyle ludzi, tyle historii i miejsc. Bardzo dobrze tu jest, ludzie się uśmiechają, są dla siebie mili, pomagają sobie. Są bogaci i nie mają zmartwień, jakie przypadają w udziale zdecydowanej większości populacji naszej Planety. Niestety, zdają się tego nie doceniać lub nie zdawać sobie z tego sprawy. Ale przynajmniej są radośni.

Rower w Mississaudze to kuriozum, dziwniej na ulicy wygląda już tylko pieszy. Rower odbierałem na tej samej ulicy, na której mieszkam, jednak było to 20 kilometrów dalej. No dziwne, żebym się pieszo wybrał. Rower wybrał mnie przypadkiem przez Internet, a wraz z nim przyszedł pan Adam ze swoją piękną historią i piękną żoną. Dostałem od niego znacznie więcej, niż magiczną skrzynkę z narzędziami na początek solidnego życia w Kanadzie.

Pan Adaś mówi, że bez telefonu, kredytu i samochodu w Kanadzie się nie da. Nie mam samochodu i nie będę go miał, kredytu co prawda też nie, ale samochód to faktycznie warunek sine qua non tutejszego uporządkowanego, wygodnego życia. Ale że rozwój wydarza się poza sferą komfortu, nie narzekam na bezruch. Miałem okazję wypaść na pół dnia na 200 kilometrów za miasto, na "cottage country" z moim pracodawcą i człowiekiem-bratem-łatą. Historie Polonii są równie ekscytujące, co historie Polski, niestety mniej znane, skazane na emigrację bez gracji. Najwięcej poznałem Polaków, którzy przyjechali tu w okolicach stanu wojennego lub trochę później, ale niedaleko trzeba szukać, żeby spotkać kogoś z innych lat, sprzed wojny, z czasów stalinowskich, z ostatniej dekady. Polaków w ogóle nie trzeba szukać, w Mississaudze spotyka się ich na każdym kroku, na każdym rogu i na każdej plazie z polskim dentystą, piekarzem albo prawnikiem. I każdy z nich przyjechał tu z jakiegoś powodu, z jakiegoś powodu nie wrócił, z jakiegoś powodu jego dzieci wciąż mówią po polsku. Te powody to m.in. powody podróżowania.

Odległości są podobne, jak na Syberii, tylko miasta bardziej płaskie i rozlewne, jak płytkie kałuże przy brzegach Wielkich Jezior. Zresztą poza tym nic nie jest podobne. W mieście jest bardzo dużo wiewiórek, podobno oposów i szopów praczy też, jak dotąd widziałem tylko jednego rozjechanego przy drodze. Ale te wiewiórki właściwie nie znikają z pola widzenia i potrafią zmienić w miły spacer nawet najbardziej śmierdzącą wyprawę wzdłuż głównej ulicy w godzinach szczytu. Spacer to jednak bardzo wyjątkowe słowo w kontekście tego miasta. Jedyne miejsca, gdzie ludzie naprawdę używają swoich nóg do przemieszczania się, to centra handlowe i hipermarkety, i parkingi przy sklepach, ale dojść tylko do najbliższego wejścia, pod kolejne trzeba już podjechać. Komuś może się to wydawać normalne, ale zdumieć się też można.

Mógłbym powiedzieć o tym więcej, tyle że tu już niebawem zacznie świtać, jutro dużo pakowania. Zdjęć nie ma, z poprzednim aparatem rozstałem się już na dobre, a mój Nikon na dobre i na złe jest drogim i krnąbrnym wychowankiem. Droga, którą muszą pokonać jego zdjęcia między rzeczywistością a internetem jest o wiele bardziej złożona. Mam za to nadzieję na dobre efekty ponownej współpracy, zawsze takie były. Nokia też jest na N, ale to Nic Nie znaczy. Może tyle:

 Tyle w Down Town Toronto.


 Tyle w życiu codziennym.

Tyle w zawodowym.

 I tyle tego jeszcze, że w gruncie rzeczy wcale takie Nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz