poniedziałek, 29 grudnia 2014

Granice: tolerancji, wytrzymałości, człowieczeństwa. I inne.

Pospieszyłem się. Podróż do Stanów i z powrotem do Toronto zajęła mi jeden dzień. Spotkanie ze służbą graniczną Stanów Zjednoczonych przypomniało mi, że nie można się tak spieszyć, że trzeba po kolei, że najpierw trzeba dokończyć pewien spacer. Potem przyjdzie czas na porównanie tych dwóch paralelnych sytuacji z imperialnymi pogranicznikami w rolach głównych.


To zdjęcie zrobione jest spod lednika u ścian Bieluchy, lodowcowego źródła Akkemu, który na pierwszym i drugim planie tworzy rozle- i trzęsawiska, na trzecim widać zaś Akkemskoe ózero. Na kraniuszku jeziora chowają się drobne, skąpe zabudowania pograniczników, ratowników, meteorologów, turystow i innych dziwaków, widać je całkiem nieźle u Googla. Jako miłośnik perspektywy planetarnej zachęcam do eksplorowania takiego podglądu.  Na tym zdjęciu na przykład widać koniuszek jęzora w prawym dolnym rogu i spływający z niego drobną strużką wiecznie nowonarodzony Akkem. Na górze ekranu zaczyna się jezioro. Jak się trochę pomniejszy obraz można zobaczyć je w całości, a po dolnej stronie szczyt Bieluchy. Jak się pomniejszy jeszcze bardziej, otrzymamy całe 50 kilometrów doliny Akkemu z równoległą doliną Kuczerli. Na północy drogę P373 biegnącą przez Tiungur (na mapie brak) wzdłuż Katuni z zachodu na wschód, która wygląda, jakby była przejezdna, a wcale nie jest, w rzeczywistości kończy się gdzieś na wysokości ujścia Akkemu. Dalej na wschód, aż do drogi M52 - traktu czujskiego, można iść pieszo albo czołgać się quadami.
A wracając do zdjęcia zamieszczonego powyżej, to pomiędzy drugim, a pierwszym planem, na przełomie rozlewisk, leży maleńka czasownia.


Duża kapliczka, cerkiew bez ołtarza, miejsce częściej modlitwy, niż liturgii, ostatni przystanek na drodze do Szczytu, koniec tej drogi dla Ałtajców, którzy dalej już nie mogą i miejsce pożegnania szamanów z ludzkim światem. Większość ikon wiszących w czasowni była wyniesiona na szczyt Bieluchy przez alpinistów, napromieniowana jasnym, świętym śniegiem skrzącym się w pełnym słońcu, natchniona wiatrem zawodzącym na wysokościach, otaczana czcią i troską. Dwie spośród ikon wyhaftowała żona Walentina, 


Walentin zapalił dwie cieniutkie świeczki i wetknął je w piasek żeliwnych mis, ja zapaliłem trzecią. Przez te kilka minut ognia kapitan trwał w milczącej, skupionej modlitwie. Wydawało się, że nie widzi sprzeczności między pokorną modlitwą w pokłonie przed dziesiątkami świętych spoglądających nań surowo lub z sympatią, a bezrefleksyjną medytacją na gołej skale przed Trzema Szczytami. Wydawało się to słuszne. Zależało mu na tym, żebym poczuł genius tego loci, żebym zostawił imiona na dwóch kartkach modlitewnych, z intencją o zdrowie dla żywych i o spokój dla umarłych, żebym przyklęknął. Przyklęknąłem. 

Spędziliśmy te kilka minut ognia wspólnie, pogrążeni  w swoich bliskich i bliscy sobie, na tych czterech metrach kwadratowych świątyni. Po wyjściu na zewnątrz Walentin wyciągnął coś z plecaka i podał mi, zielony, zwinięty materiał, bawełniane podsztalniki, służbowe kalesony, bo jak można spać na takim mrozie bez kalesonów. Byliśmy już dawno sami, nikt tego nie widział i nikt nie mógłby, służba nie drużba, nie wolno się spoufalać. Ale spoufalenie to co innego niż zaufanie, a drużba jest zawsze możliwa po służbie albo poza zasięgiem jej wzroku. Tam otaczało nas tylko życzliwe niebo.

Wyszliśmy dalej, Walentin znalazł sobie nowy głaz izolacji, ja poszedłem sam do źródeł Akkemu. W czasie, kiedy byliśmy w czasowni, chmury zeszły z głównej grani i trzeci spośród szczytów Bieluchy, Korona Altaju, leżała na wyciągnięcie ręki. Odebrałem to jako zaproszenie.


Spacer do źródła trwał długo, po piarżystych zboczach nad rozlewiskiem do spadającego ostro strumienia, po nim w górę, do półokrągłej, lodowej pieczary, z której w każdej sekundzie wypływała, i wypływa nawet teraz, woda, która w każdej sekundzie stawała i staje się teraz Akkemem, Katunią, Obem, Morzem Karskim i światowym oceanem, a za jakiś czas chmurą, rośliną, człowiekiem. Wszyscy jesteśmy tą samą wodą, a zaczyna się ona również u tego lednika. Ilość wody na Ziemi jest od zawsze taka sama, woda, z której się składamy, to ta sama woda, te same cząsteczki, które były kiedyś częścią Wszechoceanu, woda, z której robimy herbatę, była pita przez miliony stworzeń przed nami. Tamta tamtego dnia, wyzwolona z wieloletniego lodu, jeszcze żywiej opowiadała tę historię, grzechocząc po kamieniach i szumiąc połyskliwie w mroźnym końcu lata, w cichym popołudniu września, przed śnieżną zamiecią innych wód.



Śnieg zaczął sypać, kiedy doszliśmy do stróżówki. Zacząłem zwijać namiot, Walentin postawił wodę. Było już późno, robiło się biało, a potem powoli, powolutku, szaro. Próbował mnie przekonać, żebym został jeszcze jeden dzień, ale tym razem chciałem wypełnić plan, wrócić piątego dnia w obszar zasięgu mobilnego, dać znać, że żyję, nie dawać niepotrzebnych powodów do zmartwień, nawet, jeśli nikt już o to wtedy nie dbał. Pożegnaliśmy się. Na chwilę, bo zaraz mieliśmy się spotkać, w poniedziałek w Ust-Koksie, kiedy Walentin kończył zmianę, a ja miałem stawić się na przesłuchanie w sprawie naruszenia strefy granicznej. Jeszcze raz objaśnił mi, co mam mówić i jak to zrobić, żeby wyszło gładko i przyjemnie, jak trafić do siedziby straży, na jaki wydatek się przygotować. Zaklął mnie jeszcze raz, żebym przypadkiem tego nie lekceważył, bo mnie cofną z granicy, jak będę wracał do domu. Czaju popiliśmy, grieczka dla krzepy i do zobaczenia, w drogę.


Zbiegałem wszystkiego może dwie i pół godziny, zanim zrobiło się ciemno. Po drodze mijałem uchodzące przed zimą grupki turystów, rozbijające przy szlaku swoje namiotowe fortece. Popijałem gorącego czaju przy cudzych ogniskach i szedłem jeszcze dalej. Podobno przodem szła grupa alpinistów, których mijałem wcześniej przy ledniku, postanowiłem ich dojść. Ilja natchniony jogin, Prokok Ilja, rozbił dziś namiot niżej w stronę dolin, niż mieszkał przez ostatnie trzy tygodnie. Dzień wcześniej wystraszyły go nocą szukające ostatnich słodyczy konie, myślał, że to niedźwiedzie przyszły go pożegnać, a dziś śnieg pokrywał jego zielony namiocik i zielony zagajnik świerkowy nad strumieniem. Poprosił, żeby zrobić mu zdjęcie, prorocy też miewają fejsbuka, a jego ałtajska przygoda też dobiegała właśnie końca. 



Godzinę od niego trafiłem na alpinistów. Rozbijali obóz w zakolu Akkemu. Palili ogień. Woda na tłusty, treściwy barszcz zaczynała się grzać. Przyniosłem ogromny pień wyschłego świerka w kilku częściach, dzięki czemu i brodzie zostałem ochrzczony polskim niedźwiedziem. Znalazło się miejsce i porcja dla mnie. Długo w noc rozmawialiśmy o paradoksach naszej sytuacji, o historycznych zaszłościach i przypadłosciach językowych, o Nowosybirsku i o Krakowie, o podróżowaniu, o Rosji, o przetrwaniu i następnie trwaniu, aż do następnego przetrwania. 


Noc była zimna. Rano nie zwinąłem się pierwszy, ale szybko przeskoczyłem wszystkich, którzy wyszli przede mną, miałem leciutki plecak i dużo energii, trucht na zmianę z szybkim krokiem był najlepszą drogą powrotu. Śnieg topniał w miarę schodzenia, słońce grzało wprost proporcjonalnie. Przy Trzech Brzozach ugotowałem i zjadłem ostatni obiad, kaszę jaglaną z kalmarami z puszki. Przy ostatnim jabłku alpiniści zaczęli się schodzić, w tym miejscu miał ich odebrać terenowy transporter wojskowy z bazy turystycznej w Tiungurze. Ja pobiegłem dalej, na przełęcz Kuzuiak, by przeskoczyć ją znowu, tym razem od południowej strony. Przy ostatnim podejściu minął mnie transporter jadący po alpinistów, półtorej godziny później dogonił mnie w swojej drodze powrotnej już na tamtym ostatnim, urokliwym płaskowyżu, z którego zdjęcia wrzucałem w listopadzie i który wrzucam teraz znowu:


Ałtajski kierowca zatrzymał się koło mnie, kazał wskakiwać na pakę i razem z riebiatą przeszliśmy Katuń przy zerwanym moście w Kuczerle. Riebiata zostali na nocleg w bazie, dolina już ciemniała, ale Ilja jechał dalej, więc wyszliśmy na drogę razem. Wracaliśmy rozklekotaną nyską z dwoma elektrykami, potem zabrał nas jakiś chłopak, Ilję wysadził gdzieś po drodze, a mnie gdzieś w Mulcie, nie wiem kto i gdzie, była już ciemna noc i już spałem, kiedy dotarłem do chatki z Poliną i z Maszą, do tej powykręcanej, spróchniałej izdebki przyklejonej do pejzażu jak kiczowaty magnes do lodówki. Miałem piwo, było mi ciepło, spałem na znajomym już, ciepłym kawałku podłogi, jak dziecko. 



Jeszcze dwie noce tak spałem, jeszcze dwa dni byłem w okolicy. To były ciche dni, spokojne, dobre.

Trzeciego dnia ruszyliśmy do Ust Koksy, na spotkanie z przełożonymi Walentina. Oczywiście droga była jakaś, poranek był jakiś, obiad w wykwintnej stołówie w centrum miasteczka był jakiś, ale wczorajszy incydent na granicy Stanów Zjednoczonych pcha mnie od razu do sporych koszarów służby granicznej Federalnej Służby Bezpieczeństwa ust-koksinskiego raiona. Strażnik przy bramie wjazdowej sprawdził powiestkę, wezwanie, wykonał telefon, kazał czekać. Zaraz wyszedł po mnie Walentin i potem nie odstępował mnie już na krok. Czuwał nade mną jak przyjaciel, druh prawdziwy. Rudy portier wprowadził nas do małego pomieszczenia, w którym czekało na mnie dwóch oficerów. Jeden w wieku wnuczym dojrzałym, z siwą łysiną, w granatowym mundurze z wieloma odznaczeniami, belkami, gwiazdkami, dostojny i wykształcony. Drugi w skórzanej kurtce, kraciastej koszuli, młodszy, pod pięćdziesiątkę, ciekawy i dociekliwy. Dobry policjant i zły policjant,  czasem mądry detektyw i jego głupi partner, ale obaj dobrzy i mądrzy. Zasiedliśmy do stołu. 



W pierwszych pytaniach wisiała jakaś rezerwa, po co przyjechałem, czego szukam, czemu nie miałem przepustki, czy byłem w wojsku, czy znam języki, czy znam kogoś, kto był w wojsku, czy szpieguję lub sabotuję. Potem ja też zacząłem zadawać pytania i tak nawiązała się ponad dwugodzinna rozmowa o historii Słowian, o historiach geopolitycznych Europy, Polski i Rosji, o wzajemnych stosunkach. W czasie tej rozmowy dobry policjant coraz bardziej się otwierał i coraz bardziej mnie lubił, a ja coraz bardziej się otwierałem i coraz bardziej lubiłem ich obu. Zły policjant miał chyba zresztą podobne odczucia. Pytali o studia, o podróżowanie, autostop, wrażenia z Rosji, pociągi w Polsce, o transformację. Jeśli chodzi o formalności, dostałem mandat na 100 rubli (9 złotych), bo mniej się nie dało. Dobry policjant poprosił mnie, żebym się zastanowił nad pracą w administracji państwowej albo w lokalnych władzach i żebym nigdy nie był kelnerem Zachodu. Mówił o brutalności i barbarzyństwie Rosjan, widocznych na tle niemieckich porządków i innych ładów europejskich lub eurocentrycznych, z amerykańską hybrydą włącznie. Mówił narowistości i pokorze swojego narodu, o szorstkiej skórze i gładkiej duszy. O Rosjanach i Słowianach, o nas wszystkich żyjących na tej ogromnej przestrzeni euroazjatyckiego kontynentu. Dało się wychwycić w tych rozmowach frazeologię i ton zmieniającej się przez długie lata jego życia propagandy, ale czasem była to propaganda przekuta na rzeczywistość, realne życie ludzi. Zrobiłem podczas tej rozmowy sporo notatek, co obejrzeć, co przeczytać, co sprawdzić, czego się jeszcze dowiedzieć. Na wolność wychodziłem uśmiechnięty przez całą twarz, rozmowa była czystą przyjemnością, język po tylu tygodniach ruchu pobrzmiewał już Wiśniowym sadem, czułem dobre intencje i serdeczność od tych dwóch mężczyzn, a obecność Walentina za moimi plecami dodawała mi pewności. 

Masza musiała poczekać tych parę godzin, ostatecznie na drodze stanęliśmy u progu zmierzchu. Żaden samochód się nie zatrzymał, więc poddałem się namowom, żeby wsiąść w autobus, zamiast rozbijać namiot. Po 6 godzinach jazdy o 3 w nocy pod Czergą musieliśmy szukać miejsca na namiot po ciemku. znalazło się, noc była ciepła. Poranek już w innym miejscu. 

-----------------------------------------------

Bo tymczasem wracam na granicę amerykańską. W London zatrzymałem Angelę, 46-letnią Kanadyjkę z niewinną historią kryminalną, niejasnymi papierami emigracyjnymi i bardzo długim, pokręconym życiorysem. Zanim wpuściła mnie do auta, wypytała o narkotyki, broń, wizę, cel podróży. Stwierdziła, że chyba po prostu mam duże oczy i nie jestem groźny, więc mogę przejechać granicę z nią, ona jedzie tylko po zimowe opony, bo wszystko w Stanach tańsze. Nie bała się mnie zabrać, zawsze bierze autostopowiczów, wcześniej miała psa, a teraz wozi to - To - powiedziała wyciągając ogromny młotek spod siedzenia i uśmiechając się do mnie dobrodusznie. Bała się, że to jej nie wpuszczą do paszczy i będę musiał jakoś sobie radzić sam, pieszo, na moście u ujścia rzeki St. Clair do jeziora Michigan, na przejściu samochodowym bez przejścia dla pieszych, w Sarnia, Ontario/Port Huron, Michigan. Ale to ona musiała radzić sobie ze mną, ja okazałem się problemem. Nie dość, że byłem autostopowiczem, to jeszcze z Polski, z tego kraju gdzieś tam, no, tego, co tylu emigrantów nam przysporzył. Już ich dużo, zawsze ich było dużo, a jeszcze więcej chce się nielegalnie zakraść do tego konsumpcyjnego El Dorado. Ja też na pewno przeszedłem skomplikowaną procedurę aplikacyjną i spędziłem miesiąc w Toronto po to, żeby móc się nielegalnie wyprowadzić do USA. Na pewno miałem jakiś związek ze strzelaniną na granicy w Detroit przed tygodniem. Być może nawet chciałem wykorzystać i zabić tę bogu ducha (a komuś tam odszkodowanie) winną obywatelkę Kanady, niegdyś mężatą z Amerykaninem, wcześniej i później z innymi mężczyznami, matkę dwójki dzieci, poszkodowaną na zasiłku socjalnym. Najpierw zostałem przesłuchany przez życzliwą panią oficer, potem zakuty w kajdanki i przeszukany przez dwóch innych służbistów, którzy pytali o to gdzie kupiłem takie spodnie i czy moje włosy są prawdziwe. Na pytanie o najgorszą sytuację, jaka przydarzyła mi się podczas moich podróży odpowiedziałem, że to właśnie sytuacja bieżąca. Odmówiono mi wjazdu do USA mimo wizy, za którą zapłaciłem pół tysiąca złotych i mimo pozwolenia na pracę w Kanadzie, która jest na pewno lepszym miejscem do pracy, szczególnie w przypadku posiadania pozwolenia. Mimo to wyrzucono wszystko z mojego plecaka, ściągano mi buty, kazano czekać, aż stary sprzęt do ściągania odcisków palców zacznie działać. Zaczarowane Stany Zjednoczone nie pozwoliły sobie na ryzyko dopuszczenia mnie do swoich tłustych bebechów. Miałem scyzoryk w plecaku, za mało gotówki i brak biletu wyjazdowego, więc na pewno chciałem się wśliznąć do chicagowskiego rynsztoka i parać się drobnymi przestępstwami, by jakoś związać koniec z końcem w bejsmentach polskiego Jackowa. Pocieszyli mnie, że tym razem przynajmniej moja wiza nie zostanie anulowana i odesłali z powrotem rozklekotaną mazdą za czterysta dolarów

W amerykańskiej bazie danych na pewno już znajduje się hiperlink pomiędzy mną a Angelą, z którą wróciłem na kanadyjską stronę i dalej do London, do jej domu. Potem wyszło na jaw, że Angela wcale nie jechała na zakupy, a była właśnie na swoim zakręcie, w drodze po amerykańskie sny, więc gdyby nas puścili, to prawdopodobnie pojechalibyśmy razem aż do Albuquerque z naszym młotkiem i scyzorykiem, jak Bonnie i Clyde. Niewykluczone, że jeszcze pojedziemy, teraz się znamy już całkiem nieźle, nikt jej nie zarzuci, że bierze obcych z drogi, mają tę informację w swoich komputerach, już raz byliśmy sobie obcy, drugi raz się nie da. Tymczasem wpadliśmy do rezerwatu Indian Onaida po fajki i garnki czy też krzesła i już bez grama stresu dotarliśmy do jej domu. Spędziliśmy ze sobą prawie cały dzień, więc byłoby co opowiadać, ale to już innym razem, pewnie będzie okazja. 
Na razie wniosek z tych wszystkich historii jest taki, że są dobrzy i źli ludzie na całym świecie, ale jak straż graniczna, to tylko w Rosji. 

Jak przechodziłem granicę rusko-łotewską, zadeklarowałem 8 paczek papierosów. Okazało się, że można dwie, ale jechałem z dwiema osobami w samochodzie, więc celnik zasugerował: "Weźmiesz dwie, dwie koleżanka i kolega dwie, a pozostałe dwie ja wezmę". I wziął, w kieszeni schował sobie. 

5 komentarzy:

  1. Warto było czekać na tę notkę :) Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całą przyjemność po mojej stronie. To ja dziękuję! :)

      Usuń
  2. W pięknym stylu opisujesz ciekawe zdarzenia I obserwacje tego dziwnego świata I jeszcze dziękujesz, że ktoś na to czeka I czyta? Nie żartuj tylko pisz częściej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. dobrze, że po takim potwornym stresie było na czym usiąść:) Ja też w London ale krzeseł brak

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze, że w Krakowie masz na czym siedzieć, Kasiu :)

      Usuń