środa, 21 listopada 2012

Gwieździste Góry

Kontynuuję bieżącą relację. Nie mogę też oprzeć się pokusie, żeby wykorzystać to miejsce jako skrzynkę na listy, które mogą dotrzeć do moich Sióstr, Brata, Mamy i przyjaciół, rozsianych po całym świecie, z wyłączeniem Portugalii. Dlatego do zdumionych objawień dołączam znowu dokumentację fotograficzną: umiemy patrzeć, widzieć, spoglądać, dostrzegać, dopatrywać się, oglądać, rzucać okiem, obserwować, a nawet lustrować wzrokiem, spozierać i wiele, wiele innych, ale słowom towarzyszy zawsze tylko słuchanie lub słyszenie. Niech więc opowiadanie będzie pełniejsze, i może ciekawsze.

Znużony codziennymi zdziwieniami mojego mieszkania i uniwersytetu, niebezpiecznie nawykły do kuriozów tworzących moje relacje z Maleńką, kotami i innymi ludźmi, postanowiłem popłynąć innym nurtem, trochę dalej, na nieznane wody dalekiej Północy. Razem z Michaelem, niemieckim geografem, wyprawiliśmy się, zapakowawszy plecaki jedzeniem i śpiworami, w naszą małą, samczą przygodę w Serra da Estrela, najwyższy łańcuch górski w Portugalii, uwieńczony Wieżą, Torre, na wysokości 1993 metrów. Mając tylko trzy dni weekendu, modliliśmy się o przychylność pogody, kierowców i pradawnej Bogini Wielkich Przygód, kierującej wszystkimi drogami pierwszych Indoeuropejczyków, Vasco da Gamy i kapitana Nautiliusa. Modlitwy, po sześciu godzinach złożonych w darze na lizbońskiej stacji benzynowej, zostały wysłuchane. Wczesnym, ciemnym wieczorem dotarliśmy do Covilhã.


Lekko mży, jest zimno, musi być około 10 stopni, ale my tego nie odczuwamy, rozgrzani wspinaczką. Miasto wgryza się w zbocze gór; swoje centrum z uniwersytetem, kościołami i starówką, jak dumną, niezdobytą flankę, wyniosło na granice lasu i nagich stoków. Z założonymi na piersi rękami spogląda wyzywająco w stronę barbarzyńców, dzikiej zwierzyny i śniegu z wrogiego królestwa skalistych szczytów. Myślę tak przez moment, ale za chwilę zaczyna mnie opadać powątpiewanie z wytęsknionym, głębokim zdumieniem w parze. Gdzie są obrońcy tej twierdzy? Dlaczego poza dwiema staruszkami na przystanku autobusowym, nie czekającymi chyba na żaden autobus, i psem szczekającym na niewidzialne kury, nie mogę dostrzec żadnych przejawów życia? Nie mówię już o opustoszałych ulicach ani pozabijanych deskami witrynach sklepowych - z trudem nawet doszukuję się pojedynczych okien, w których świeci się światło. Wreszcie natrafiamy na zamieszkałą oazę, mały bar przy placu z kościołem. Przy stoliku siedzi trzech młodzieńców - papierosy, piwo, karty. Za ladą dorodna karczmarka wita nas jak prawdziwych wędrowców - zawsze niespodziewanych, dziwacznych i nie-na-miejscu - uśmiechem pełnym przychylności i zaskoczenia. Zasięgam języka: "miasto zamykane jest o 19" - dlatego nikogo nie można spotkać. Nie pytam, czy prawo nakazuje też zapadanie w sen po tej godzinie, żeby uniknąć jej zakłopotania i nie sprowadzać na siebie podejrzeń w przypadku, gdyby ten bar był nielegalną siedzibą podziemnej opozycji przeciwko wymieraniu. Pytam o drogę w góry - odpowiedź jest prosta - w prawo, potem jeszcze raz w prawo i w górę. W jej wzroku pojawia się cień podejrzenia, jasne, przecież jesteśmy w górach, poza tym - czego chcemy szukać o tej porze na ziemiach barbarzyńców? Zmieniam temat, wypytuję o piekarza, to normalne pytanie, w końcu wszyscy muszą jeść. O tej porze (już prawie ósma!) jest tylko jeden, w centrum handlowym, na rynku. Dopijamy grzecznościowe piwo i wychodzimy pośpiesznie, by zdążyć kupić pieczywo.


Centrum handlowe ma trzy piętra. Na każdym po kilkanaście sklepów. Na wystawach i w korytarzach migoczą już bożonarodzeniowe lampki, Święci Mikołajowie śmieją się rubasznie nad stołowymi zastawami i parami chaotycznie poukładanych sportowych butów. Gdzieniegdzie. Bo większość sklepowych witryn świeci ciemną pustką lub matową powierzchnią kartonów, nie promocje są najczęstszą pokusą dla kupców, ale ogłoszenia "na sprzedaż" lub "pod wynajem". Na najniższym piętrze wreszcie znajdujemy piekarza, który apatycznie wydaje nam 8 ostatnich bułek, na pohybel  pozorom i podobieństwom brzmieniowym - apetycznych. Zasuwa zamyka się za nami z trzaskiem, a my wyruszamy z powrotem w górę, w stronę kraju barbarzyńców, w poszukiwaniu cywilizacji. Po drodze  mijamy zamknięty już bar. Dopiero teraz zauważamy w jego najbliższym sąsiedztwie znaki dawnej świetności tego miasta pełnego dziś duchów.



Na wzór palimpsestu historia kulturowa miejscowej ludzkości uchyla przed nami rąbka swoich mroków. Świątynia pokryta jest w całości tradycyjnymi azulejos, co sprawia imponujące wrażenie, imponujące są również malunki naścienne współczesnych (?) artystów ulicznych, poza kadrem znajdują się szyldy starych, nieczynnych już, aptek, sklepów, zakładów krawieckich, na murach wyznania miłosne. Znaleziono je już na ścianach w odkopanych Pompejach, a groty w Lascaux są dowodem na to, że ściany zawsze stanowiły ulubione podłoże ludzkiej ekspresji. Czas miesza się jak karczmarka wobec pytań i dym papierosowy w samym sobie, historia w Covilhã nigdy nie jest współczesna, historia wymarła jak wszystko, leży nieruchomo na granicy z krajem barbarzyńców, wystawiona na zdumienia podróżników, których zegarki zatrzymują się o północy, a krew zwalnia w żyłach, ponaglając do dalszej drogi, do miejsc, gdzie jeszcze żyją dzikie zwierzęta.

Do snu pod okapem zapomnianego kościółka nuci nam deszcz. Rano wciąż nie chce, byśmy się budzili. Mokra senność pęta nam ciała, nie możemy jednak poddać się bez walki i pozostać w tej średniowiecznej pułapce. Po dziesięciu minutach marszu między ostatnimi zabudowaniami jesteśmy zupełnie mokrzy. Wchodząc wreszcie w las, marzymy o tamtym zdradliwym okapie, wypatrujemy już miejsca na namiot i ognisko, jednak przez ściany deszczu ledwie dostrzegamy siebie. Wtem z mgły i wody wyłania się zardzewiała, mosiężna brama. W dali, ponad nią, majaczą zarysy zabudowań. Jesteśmy już poza miastem, powinni żyć w nich jacyś dobrzy ludzie, powinien huczeć tam ogień, pod podłogą powinny porykiwać krowy, a konie niecierpliwie stukać kopytami w kamienną posadzkę. Zwiedzeni własnymi pragnieniami, przekraczamy bramę i wspinamy się porośniętą trawą drogą, biegnącą między uprawnymi poletkami kamiennych tarasów. W miarę skracania dystansu dzielącego nas od domostwa, zarysy stają coraz bardziej wyraźne. Najpierw rzuca się w oczy brak najdotkliwszy - dom nie ma dachu. Nie ma też okien, nie ma ognia, domowników, ani koni.


Znajdujemy tylko jedno miejsce, gdzie betonowy strop nie przecieka. W kącie znajduje się prowizoryczne palenisko z cegieł oraz metalowy ruszt - jedyne oznaki gościnności, udzielanej zbłąkanym niedobitkom rasy ludzkiej przez te ruiny. Tu cywilizacja naprawdę się kończy, "tu" - czas miesza się z przestrzenią. Rzucamy plecaki w suchy kąt i wyruszamy na beznadziejne poszukiwania ciepła. Znajdujemy tylko parę obrazów.

Wymarzony obraz ognia, wilgotnych od pary i deszczu okien, zapachu słomy dobywającego się spod podłogi. Jej rzeczywisty brak pozwala lepiej wizualizować nam marzenia. Ale w tej rzeczywistości robi się jeszcze zimniej.


Kto tu mieszkał? Kto miał tyle odwagi, by poza granicami miejskich bastionów budować tę willę z przysłowiowym basenem? Już nie tylko ogień i konie, ale miłosne gry krzepkiego parobka i pani domu, popijającej poranną kawę w kapeluszu z woalką, przy marmurowym stoliku na środku stawu, kiedy mąż wyjechał negocjować ceny złota wydobywanego przez barbarzyńców, a dzieci bawią się z psem, wrzucając mu patyki do wody i patrząc, jak ochlapuje zajętą poważnymi sprawami mamę. Flirt przerwany zostaje przez starą służkę, która pojawia się w drzwiach ganku, niosąc na tacy konfitury wiśniowe i herbatniki. Łakome dzieci porzucają od razu zdezorientowanego dalmatyńczyka, a zawstydzony parobek oddala się w stronę obory. Wtedy orientuję się, że tam, pod dachem obory, ktoś grzebie przy naszych plecakach. Zbliżam się nerwowym krokiem i widzę niskiego, krępego mężczyznę, ładującego do parcianych toreb opałowe drewno, ułożone w stosy pod cieknącym zadaszeniem. To właściciel. Rozpala nam ogień, pozwala korzystać z drzewa. Mieszka w dolinie, odkąd dom spłonął w pożarach lasów szesnaście lat temu. W jego aparycji nie ma nic z kapeluszy z woalką i herbatników. Mówi językiem, który rozumiem z trudem, ostrą mową skalistego pogranicza. Ubranie ma brudne i podarte, twarz pokrytą twardym zarostem i głębokimi zmarszczkami. Obok paleniska położył kask i grube rękawice - nie wiem, jak wygląda motocykl, chcę myśleć, że zachował się z czasów świetności. Milczymy przez dłuższą chwilę skupieni wokół ognia, nasze ubrania parują, gęsty dym snuje się po ścianie, wszystko miesza się w mlecznej mgle. Po chwili znika w niej też ten mężczyzna.


Winogrona spłonęły. Zachowały się drzewa oliwkowe, ale rodzą miękkie, soczyste owoce, dziczejąc wraz z krajobrazem. Znaleźliśmy figowiec i pomarańczę i choć oba straciły już wszystkie liście, gałęzie wciąż ciężkie są od owoców - równie zadziwiające przejawy życia, jakimi jesteśmy my, skuleni przy ogniu, dogasającym co chwilę w wilgotnych gałęziach bladym poblasku dawnego pożaru.

To niegdyś pełne życia siedlisko zostało wchłonięte przez martwotę miasteczka. Trwamy w nim cały dzień. Znów znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie, krew znów spowalnia w naszych żyłach, boję się, że rano pozostanie z nas tylko ciepły popiół między cegłami paleniska. Próbujemy ożywić rozmową czarne od sadzy ściany, ogień zaczyna płonąć żywiej, tak schodzi nam czas do wieczora. Przestaje padać, niebo się przejaśnia. Zasypiając, widzimy już gwiazdy. Przetrwaliśmy, jesteśmy w Górach.



Budzimy się przed słońcem, rozniecamy dogasły ogień i parzymy herbatę. Czas do nas wraca - jest niedziela, dziś wieczorem powinniśmy być w Lizbonie. Ale słońce jeszcze nie wzeszło, postanawiamy je godnie powitać, by móc je przy sobie zatrzymać jak najdłużej. Jak za starych dobrych czasów domu, rozkładamy się na jego dachu, będącym zarazem tarasem, i jemy wspólnie śniadanie.


Jednak w świetle dnia dom traci cały swój uwodzicielski czar. Wyrywamy się z jego wilgotnych palców, które próbowały nas wcielić w śmierć rozciągającą się nad całą okolicą. Okazuje się, że jego oddalenie od miasta również było pozorne - tuż za jego plecami biegnie droga szybkiego ruchu, pulsująca z rzadka aorta w martwym ciele pejzażu. Z lekkimi sercami wchodzimy na jej tor i powoli, szerokimi łukami, wspinamy się w głąb dzikiego kraju barbarzyńców.

Zatrzymujemy samochód zdążający w tym samym kierunku. Jedzie nim małżeństwo obchodzące w Górach szczęśliwą, dwudziestą piątą rocznicę swojego ślubu. Przyjechali tu aż z Mołdawii, dwanaście lat temu, osiedli w Lizbonie. Mieszkamy po przeciwnych stronach miasta, więc tak jak przed dwunastoma laty, jesteśmy prawie sąsiadami, w tym samym kręgu i sytuacji kulturowej. Od razu zawiązują się między nami grube nici głębokiego porozumienia, mimo że przędziemy je obcym dla nas wszystkich językiem. Jedziemy razem w stronę Torre, jest piękny, jesienny dzień. Wraz z mgłą rozwiewają się wszystkie złudzenia. Góry usiane są martwymi wioskami pozorującymi życie w sezonie turystycznym, to jest zimą, bo Portugalczycy przyjeżdżają tu tylko zimą, żeby zobaczyć prawdziwy śnieg. Drogi szybkiego ruchu tną szczyty i zbocza wzdłuż i wszerz, na czubku Torre jest rondo, a nieopodal, obok stoku narciarskiego, centrum handlowe, w którym można kupić buty nike, plastikowe koguciki i lokalny owczy ser. Nawet gęste, śniegowe chmury, które jeszcze trzymają się szczytu, nie są w stanie przywrócić tamtej przygody. Koniec kłamstw i pięknych słówek, jesteśmy tylko barbarzyńcami z dalekiej północy szukającymi domu, którego na pewno tutaj nie znajdziemy. Ale czasem też jest pięknie.


Mgła spełza znowu ze szczytu, ale nie dajemy się nabrać po raz kolejny. Wraz z mołdawskim małżeństwem zjeżdżamy na drugą stronę masywu, do Seia. W tej słonecznej, turystycznej mieścince pijemy jeszcze jedną kawę, umawiamy wspólną kolację w Lizbonie, żegnamy się serdecznie, po swojemu.

Zresztą, z ośmiu kierowców, z którymi podróżowaliśmy, czworo było przyjezdnych - z Francji, ze Szkocji, z Mołdawii i z Azorów, a piąta była stewardessą, obca, w pewnym sensie, z zawodu.

Poza tym wszystkim - już nic dziwnego. Ten język się już wyczerpał, najwyższy czas domknąć go w opowieści. Poza nią są jeszcze kafelki odkrywane pojedynczo i odkuwane w deszczu ze ścian w ruinach dawnych pomieszczeń dawnego domostwa; i jeszcze tęsknota za barbarzyńcami, którą teraz przenoszę na lekturę.


I to działa. Cel został osiągnięty, domowe zdumienia odzyskały swoją świeżość.

1 komentarz:

  1. Jedrzej, piekny ten nasz jezyk polski w Twoim wykonaniu. Milo sie czyta i oglada. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń