środa, 14 listopada 2012

Targ Złodziejki

Zakładając ten blog miałem przygotowany w zakątkach pamięci inwentarz refleksji, które kolekcjonowałem od przyjazdu do Lizbony ponad trzy miesiące temu i które chciałem tu sukcesywnie transponować. Zdumienie jednak to aktywność pożerająca większość dostępnego mi czasu, nie pozostawiająca wielu okazji do wyrażenia, co dopiero - analizy swojego źródła. Jestem tu obcym w znacznie większym stopniu, niż miałem okazję być kiedykolwiek w moim życiu, a obcy ma zawsze więcej zobowiązań poznawczych i integracyjnych, niż tutejszy. A jednak śpię, gotuję, chodzę na zakupy, sprzątam, przemieszczam się i robię wszystkie te rzeczy, które robią ludzie niezależnie od szerokości geograficznej (choć oczywiście tych najprostszych czynności też nie mogę wykonywać bezkarnie i każdą z nich można odnaleźć we wspomnianym inwentarzu). Lubię wierzyć, że robię to przez głęboką świadomość planetarnej wspólnoty i chęć jej zachowania. Ale wiadomo, chodzi o przyzwyczajenia, potrzeby organizmu i przykazy społeczne. Dlatego zostawiam na razie ten inwentarz w zanadrzu i, wzorem Usbeka z Listów perskich, relacjonuję moją podróż na bieżąco.

Choć znowu nie do końca. Dzień bieżący, 14 listopada, jest w Portugalii dniem generalnego strajku. Może powinienem być teraz na Rossio albo na Avenida da Liberdade i tam próbować zrozumieć tutejszą gorliwość protestu, naturalność gestu Kozakiewicza, portugalskiego odruchu bezwarunkowego. Zamiast tego siedzę na opustoszałym wydziale, w czynnym barze, który jest prywatnym przedsiębiorstwem w przeciwieństwie do biblioteki, która jest zamknięta, i próbuję zrozumieć stąd. To też jest możliwe. Pomaga mi w tym piękna książka tutejszego mistrza w zakresie historii kultury i jego bardzo osobiste analizy portugalskiej osobowości kulturowej, pomagają panie z bufetu, jeden zbłąkany profesor prowadzący okolicznościowy wykład dla czterech osób, a także  ci wszyscy ludzie, których tu nie ma. Wątpię, żebym jeszcze wrócił do dzisiejszego strajku, mimo że zrobiłem specjalnie fotograficzną dokumentację tego braku wydarzeń wśród braku studentów na Faculdade de Letras, ale w każdym razie wzbogacę inwentarz, pozostając tymczasem przy temacie, o którym uparłem się dziś tutaj napisać, przy Targu Złodziejki.

To tłumaczenie jest dość problematyczne, określenie Feira de Ladra jest bardzo stare, sam targ istnieje w Lizbonie od XIII wieku, a w dzisiejszej portugalszczyźnie odpowiada mniej więcej naszemu targowi pchlemu (jęcz, języku, jeśliś taki mądry). Ladra to dziś złodziejka, ale niewykluczone, że wtedy, w XIII wieku to słowo mogło oznaczać w języku popularnym również kradzież, jak polska dolina w więzienno-osiedlowej "grypserze" albo coś podobnego, szycie, krojenie etc., może też "złodziejka", właśnie jako czynność. Trudno powiedzieć, dlaczego akurat doliniarz to kieszonkowiec (choć przestrzennie można to sobie wyobrazić, ale w takim razie dlaczego nie nurek albo psychoanalityk?), tak jak trudno skojarzyć czasownik ladrar - szczekać, z kradzieżą. Szczekanie jest zaciętym wrogiem kradzieży, może się najwyżej dać powiązać z rozbojem. A jednak wszystkie te słowa można powiązać z miejscem, o którym piszę, takim, jakim przedstawia się dziś.

Pierwszy raz dowiedziałem się o nim od pośredniczki wynajmującej nam mieszkanie. Napomknęła, że można tam znaleźć tanie sprzęty domowe i meble, choć poleca raczej "Moveis Usados", drugoręczny sklep meblowy, i wszechogarniające sklepy Chińczyków, bo na Feira de Ladra "ludzie sprzedają rzeczy, które ukradną". Na szczęście ta charakterystyka była wystarczająco zachęcająca, bym mógł doświadczalnie zweryfikować moje, początkowo tak znikome, wyobrażenia.

Po pierwsze nie tylko sprzęty domowe i meble, bo na Feira de Ladra można znaleźć literalnie wszystko. Targ zajmuje dość pokaźną przestrzeń, zalewa cały plac Campo de Santa Clara i sąsiadujące z nim uliczki, przykleja się do ścian gotyckiej świątyni i wciska w schodki, przesmyki i podwórka - nie wiadomo, czy chcąc ukryć niektóre swoje oblicza przez stróżami prawa, czy próbując wydostać się na miasto i zalać je całe przedmiotami wszelkich gabarytów, przeznaczeń i wartości. W dodatku, jak w całej Lizbonie, nie ma tam prostego fragmentu chodnika, więc podróż przez stragany staje się wyczerpującą, kilkugodzinną wyprawą w góry. Można nazywać je różnie - Wzgórza Tajemnic, Wzniesienia Cudów, Szczyty Nonsensu lub Sterty Śmieci. Choć feira de ladra i tak brzmi najlepiej, quod erat demonstrandum.

Po drugie, wracając do pośredniczki, ludzie nie sprzedają tam rzeczy, które ukradną, w każdym razie na pewno nie tylko takie, bo każda kradzież ma swoje granice, określane przez korzyść. Nikt nie ryzykowałby konfliktu z prawem kładąc łapę na plastikowym kubku bez dna albo na monocyklu bez koła. Co innego uliczna latarnia albo markowe podróbki perfum, ale do tego jeszcze wrócę. Myślę, że ludzie po prostu sprzedają tam rzeczy, nieważne skąd pochodzą i w jaki sposób zostały zdobyte. Powiedziałem, literalnie wszystko, a literalnie wszystko znajduje się wszędzie. Mógłbym zanieść tam brudną filiżankę po kawie, mój komputer, stolik, szklane drzwi, obok których siedzę, okulary pani z bufetu, ciastko i plastikowy podajnik na serwetki w kształcie beczułki piwa Super Bock, rozłożyć to wszystko na ziemi i krzycząc "wszystko za 1 euro!" rozpocząć handel. Co prawda nie wzbogaciłbym się na tym, ale dowiódłbym swojej prawdomówności. Mam jednak lepsze rzeczy do roboty, nie mogę zapominać o imperatywie zadziwienia wiszącym nad tą stroną, poza tym niczego nie muszę dowodzić. Ale mogę, więc przejdę do konkretów.

Samo wprowadzenie w zjawisko Targu Złodziejki zabrało mi już dużo miejsca i czasu, a jednak nie miejsce jako całość było pierwszą inspiracją. Dopiero schodząc pomiędzy stragany i przystając nad ich treścią, rozpoczyna się prawdziwą przygodę. W ostatnią sobotę wybrałem się tam po raz trzeci, jasnym, jesiennym rankiem, w poszukiwaniu tanich pocztówek i koła od roweru. Pocztówek znalazłem stosy, z kołem było gorzej, monocykl akurat go nie miał, a inne było tak przerdzewiałe, że aż zabytkowe i sprzedawca nie chciał zejść poniżej 15 euro. Postanowiłem więc zrobić tymczasową lampę z nakrętek po słoikach i porzuciłem dalsze poszukiwania koła od roweru na rzecz próby interpretacji i zrozumienia poszczególnych zestawów rzeczy oferowanych przez innych handlarzy. Ich zrozumienie okazało się niemożliwe, jednak interpretacja z rodziny hermeneutycznych jak zwykle przyniosła wiele radości. Schowałem portfel, wyjąłem aparat, zmieniłem punkt widzenia i przeregulowałem jego ostrość. Poniżej przedstawiam efekty tej zabawy i jej kontynuację - zadanie odczytania fotografii podejmuję na nowo.

Na początek coś prostszego. W tym zestawie pierwsza rzuca się w oczy latarnia uliczna, o której była już, mimochodem, mowa. Prawdopodobnie została ukradziona. Trudno jednak uwierzyć, żeby ktoś podszedł do niej, w biały dzień, czy w czarną noc, wyrwał ją z chodnika i zabrał do domu. Może została zakupiona od byłego pracownika danego działu infrastruktury miejskiej, który pracował przy wymianie oświetlenia na reprezentatywnej Praça da Figueira  i zamiast zezłomować tę sztukę wraz z innymi, ukrył ją w jakiejś ciemnej bramie, by wieczorem wrócić tam dostawczym samochodem sąsiada i zawieść ją do swojego mieszkania w Alfamie. Podarował ją w prezencie żonie, która lubowała się w takich dziwacznościach i urządzała nimi mieszkanie (może na Feira de Ladra jest więcej jej zdobyczy?), a potem zapraszała na popołudniową kawę sąsiadki, w których podziw i zachwyt nad oryginalnością mieszał się z zazdrością i zniesmaczeniem kolekcją tak monstrualnych kuriozów. Ludzie są tacy dziwni. Przecież latarnia służy to oświetlania ulicy, kiedy jest na niej ciemno, a nie do stawiania jej w kącie przedpokoju i wieszania na niej płaszczy. Może żona odeszła z pewnym krawcem, który dorównywał jej fantazją i szył kostiumy dla lizbońskich teatrów, a może odeszła jesienią i mąż w rozpaczy wyprzedał wszystkie pamiątki po niej innemu kolekcjonerowi dziwności. A może to sam handlarz obserwował ze swoich okien  ten  wypadek samochodowy, w którym zginęła pasażerka, siostra kierowcy. Wtedy, poza zniszczonym citroenem ucierpiała też ta latarnia, którą samochód obalił uderzając w nią prawym bokiem, a handlarz, korzystając z zamieszania i z rozpaczliwych prób kierowcy w wydobyciu siostry ze strzaskanego samochodu, które ściągnęły całą uwagę gapiów, wyśliznął się na ulicę i cichcem uprowadził latarnię do swojej wilgotnej piwnicy. Nie wolno kupować tej latarni, bo jej zdobycie zostało ufundowane na ludzkim cierpieniu. 
Nie wolno wchodzić tak daleko w cudze historie i nie wolno używać słowa "może", bo prawdopodobieństwa przerastają wszelkie ograniczenia czasowe, jakie można byłoby sobie zadać. Smutna latarnia niech będzie jednak punktem odbicia. Obok jej korony (Królowo Rozpaczy!) stoi pudło pełne winylowych płyt. Tego tym bardziej nie należy rozgrzebywać, pozwólmy prześliznąć się oczom po okładkach: L'Ame de la mussique Russe, Michael Jackson - Rock with you, Dire Straits Love over gold. Gdyby pierwszą płytę zakupił amerykański turysta, taki zainteresowany, otwarty na nowe horyzonty, ciekawe jaką opinię wyrobił by sobie o duszy rosyjskiej muzyki, kupując winyl wyprodukowany we Francji na lizbońskim pchlim targu? Wyłączmy Amerykanina - efekt nadal jest piorunujący. Szczególnie w towarzystwie Michaela Jacksona, człowieka o czarnej skórze, który postanowił zmienić jej kolor na biały. Co na to ci wszyscy czarnoskórzy emigranci, sprzedający na targu bezpieczniki i obudowy do telefonów? Czy byliby w stanie uwierzyć, że po drugiej stronie Europy, albo dalej, gdzieś w Azji, żyją ludzie posługujący się do niczego niepodobnym językiem, którzy tańczą i śpiewają w kolorowych strojach pieśni swoich przodków, którzy zaś nierzadko cierpieli pańszczyźniany los, nie tak bardzo znowu inny od zbrodni afrykańskiego niewolnictwa? I co ma do tego Dire Straits? Nie wiem, jeszcze nie znam zbyt dobrze, ale przynajmniej na tę chwilę - dobrze się przy nich pisze.
A to dopiero dwa elementy z pierwszego zestawu. Chyba czas narzucić sobie bardziej rygorystyczne ograniczenia. Sterta toreb jest nudna, bo wyglądają na nowe. Na pewno nie są, ale trud stworzenia takiego pozoru zasługuje na pieniądze, nie na gawędę. W centralnej części leżą trzy urządzenia elektroniczne - radio, magnetofon z radiem i, o ile się nie mylę, duża, samostojąca latarka. Jeżeli któreś radio działa, proponuję je uruchomić i posłuchać, co powie prezenter na takie wywołanie. Zupełnie kuriozalną konstrukcją jest to, co stoi poniżej, po lewej stronie toreb. To mała, żeliwna waga, której jedna szala jest pusta, a na drugiej stoi porcelanowy, biały talerzyk pełen skórzanych pasków, kiedyś utrzymujących zegarki na przegubach rozmaitych osób. W takim ułożeniu wyglądają jednak jak sterta martwych zegarków bez głów, zbiorowa mogiła okaleczonego czasu.  Waga chyba działa, bo ten obraz rzezi przechyla szalę, jest cięższy niż nic na przeciwnej szali. Waga chyba nie działa. Trudno powiedzieć.
Po lewej stronie patrząc w górę można zobaczyć wiele innych przedmiotów: dwa stare telefony z obrotowymi tarczami, zgrabną, srebrną fajeczkę z czarnym ustnikiem i cybuchem, plastikowy helikopter wielkości pudełka po zapałkach i jeszcze mniejszy samolot pasażerski, zabytkowe zawiasy kute w różne wzory, ceramiczne pudełko z żaglowcem namalowanym na okrągłym wieczku, dzbanuszki, kielichy, talerze, spodki, pudełka, kałamarz i narożna, podwójna półeczka, na której zmieści się co najwyżej rzeczony helikopter i samolot na drugim poziomie. Wszystko to może być bardzo ciekawe, ale kto to będzie czytał?

To nie ważne, nie o to chodzi, akurat. Ale robi się późno, a pisanie trwa i trwa, już chyba dłużej, niż mój sobotni spacer po targu i potem. To normalne, przecież myśli się szybciej, czasem równolegle i w różne strony. Linearność pisma zabija wiele przyjemności. Niech więc tu będzie linia, pozioma, biegnąca mniej więcej przez środek zdjęcia. Idąc od lewej (z perspektywy widza), pomijając filiżanki, napotykamy figurkę chłopca. Przyznam, że nawet na dużym powiększeniu nie rozumiem, co robi, może gra na cymbałkach, a może ćwiartuje mięso. Najgorsze jest to, że chyba nie ma jednej nogi, więc łatwo pomyśleć, że właśnie ją ćwiartuje. A u jego stóp siedzi piesek - może czeka na ochłapy? O nie, widzę, on ma po prostu założoną nogę na kolano - ćwiartuje żywe ciało? Albo gra na grzechotce. Brzmi śmiesznie. Ale pasuje do skrzypaczki, eleganckiej paniusi, która pewnie wcale nie ma słuchu i tylko lansuje się ze skrzypcami, które w ogóle nie pasują jej do sukni, próbując uwieść psychopatycznego grajka. W tle stoi figurka przedstawiająca dwa konie, rzeźbiona najprawdopodobniej wprawnymi rękami operatora pneumatycznego młota (Dire Strites - "Walk of life". Przecież wszyscy to znają!). Koń, wiodący w parze, ma zmiażdżoną głowę, przywodzi na myśl płaskorzeźby starożytnej Mezopotamii; klacz z modnym irokezem na karku wskakuje na konia z wyraźną intencją kopulacyjną. To symboliczna ilustracja flirtu rozgrywającego się między parą grajków, odwrócenie ról płciowych oznacza mezalians społeczny, grajek jest biedakiem, to pewne. Ale najwyraźniej nieistotne. Yeah-he! do the walk of life. 
Po prawej stronie zdjęcia rozgrywa się inna scena, oddzielona od pierwszej dwoma przedmiotami, które mogą być ubogimi zameczkami z akwarium lub świecznikami (Panie, chroń przed takim światłem). Otóż po prawej stronie stoi szopka bożonarodzeniowa. Przybyli już wszyscy - dzieciątko Jezus gaworzy na swoim sianku ku uciesze Marii i Józefa, siwobrody król przyklęka przy żłobie, czarnemu trochę źle z oczu patrzy, ale trzeba mu wybaczyć, jest zmęczony długą drogą, trzeci król zagląda do skrzyneczki zastanawiając się, czy naprawdę chce się pozbywać tego złota. Jest osiołek lub krówka, jest owieczka, jest aniołek, ba, archanioł ze złożonymi po bożemu rączkami, jest też pastuszek. Ale co to? na dachu szopki znajduje się druga szopka.  Dach jest spadzisty, więc stoi krzywo, ale jej mieszkańcom to nie przeszkadza. Są nieforemni, lepieni pewnie przez autora koników, szopka nie jest nawet szopą, nie ma dachu. Słoma w żłóbku jest zielona, więc to pewnie świeża trawa, Jezuskowi musi być wilgotno i zimno. Widok dwóch Jezusów w jednym miejscu wprawia mnie w zakłopotanie. Myślę o tym, co dzieje się z religią na tak odległym poziomie przaśności i ludowości, nie pamiętającym już zupełnie swojego źródła. Bo przecież to dziecię w żłóbku to Bóg, Bóg-Człowiek, który zrewolucjonizował historię i wytyczył jej tory na ostatnich dwa tysiące lat. Ludzie ginęli dla niego, za niego i przez niego, poświęcali całe swoje życie, a częściej całe cudze życie dla jego chwały, co niedzielę grube miliony istot ludzkich chodzą do świątyń, by spożywać jego ciało, jego ukrzyżowany wizerunek wisi w domach, szkołach, szpitalach, sądach, wszędzie! to niewątpliwie najważniejszy człowiek w historii ludzkości, jego rozpoznawalność może nawet dorównuje do sławy logo coca-coli, a ja widzę go w dwóch osobach plastikowych berbeciów, w dwóch szopkach, z których jedna stoi na dachu drugiej pod tym politowania godnym kątem, bez dachu. I mogę kupić obie za euro, prawdopodobnie. Z całym szacunkiem, panie Jezu, ale wydałem już na pocztówki. 
A to dopiero jedna linia. I tak powinienem mówić, jak piszę. Ale myśli wybiegają na boki, poniżej po prawej stronie przebywa oddzielona dwoma akwarystycznymi zameczkami grupa wieśniaków, rzemieślników, pasterzy, których zły sprzedawca odgrodził od cudu Narodzin. Zawiedzeni, odchodzą poza ramy kadru. Tylko jedna dziewczynka, ta na zdjęciu, czeka cierpliwie na przyjęcie. Jest uśmiechnięta, ma na piersi tyle orderów, co zasłużony oficer CK-armii, uczesana w stylu Julii Tymoszenko, choć raczej o niej nie słyszała, bo pewnie nie żyje od paru ładnych lat. Wygląda na taką, co z lekkim sercem wydałaby przewiny swoich koleżanek za kolejny order. Ona czuwa nad murami broniącymi szopek. Może jestem niesprawiedliwy, nie chciałbym jej spotkać. Współczuję jej, że znalazła się w takim towarzystwie i że można ją kupić za euro albo i pół. Dajmy jej spokój. I już, przejdźmy do następnego zdjęcia, jeszcze tylko zgrabna pointa wszystkich omówionych wątków z tego obrazu:
"Dos homens que conheci, só Adão teve juízo: casou com mulher sem mãe, e viveu no Paraíso." Tu chodzi o to, że dobrze jest nie mieć teściowej. Że "spośród mężczyzn, których znałem, tylko Adam miał rozsądek: ożenił się z kobietą bez matki i [w konsekwencji] żył w Raju". Ten wierszyk napisany jest ozdobnym pismem na talerzu, który można powiesić na ścianie. A przecież talerz służy do jedzenia. Są tu też talerze do jedzenia, jest ich większość, to o czymś świadczy. Jest też święty Mikołaj w prawym górnym rogu i koło się domyka, choć promieniuje poza kadr, promieniuje na całe Campo de Santa Clara, na Alfamę, na całe miasto, na Portugalię i dalej, ale ziemia jest okrągła, więc w końcu musi się domknąć. Albo właśnie nie może. Trudno powiedzieć.


Wybrałem około siedmiu zdjęć z dwudziestu paru, chcąc je tu poczytać. Po dwóch mam dość, a przecież o jednym z nich można byłoby pisać bez końca. Ale, jak się okaże, to do niczego nie prowadzi. Trzecie zdjęcie tylko zaznaczę, chcę je tu umieścić, bo w jednym miejscu jest ujmujące swoją bezpośrednią dosłownością. Najpierw zwięzły inwentarz, z dołu, od prawej do lewej:
dwa metalowe świeczniki, radziecka zapalniczka z sierpem i młotem, coś z dziurkami na podstawce, nożyk do papieru z drewnianą rękojeścią w kształcie ptaszka, drewniana łyżka, stos komunistycznych pocztówek (wśród nich książeczka "Hołd Katarinie Eufemii"), płyta z koncertem Adriany Calcanhotto, metalowy kubek ze szczypczykami w środku. Dwa zegarki stojące, świecznik z lilijką, stos płyt winylowych (okładka wierzchniej - "Bogactwo jest dobre, ale szczęście lepsze"), prześwietlone zdjęcie (może podwójnie, przeze mnie i tamtego fotografa?), drewniane pudełko, brzydki świecznik. Pilot do czegoś, świecznik z kształtem ryby, okrągłe puzderko, dwa rzeźbione pudełka drewniane, kieszonkowy termometr, coś dziwnego (jak szereg kastanietów nawleczonych na sznurek), krowi dzwonek, abstrakcyjna figurka z drewna. Zbiór starych aparatów fotograficznych, radyjko, urządzenia wielkości radyjka o niewiadomej destynacji, figurka olimpijczyka z wieńcem, ozdobna miniaturowa gitara z drutu, trzy lampy naftowe. Kolejny zegarek stojący, dwie laleczki, jedna "chińska", druga "kazachska"?, "universal money tester" - 7 wattów, pudełko po karmelkach, "japońskie" pudełko z drzewkiem, tacka, coś czarnego. Zestaw otwieracz do butelek z popielniczką w futerale, ruska matrioszka, żarówka na gwincie, kawałek drewna, lampka polegająca na żarówce zamocowanej na imitacji drewna, długa, czarna wstążka zwinięta w kłębek, trąbka. Kupka czasopism "Mister" (?) z piłkarzem na okładce, reklamówka reprezentacji olimpijskiej. Fragment odzieży wierzchniej, pudełko zawierające coś, co jest właściwym obiektem sprzedaży, zegar szachowy, krzesło sprzedawcy. 
To tyle. Pominąłem najważniejszy element - lustro, "ozdobne" i brudne. Odbijają się w nich nogi sprzedawcy i przypadkowy przechodzień. To starszy pan, wygląda na turystę, może Anglika albo Amerykanina. Może kupi Duszę rosyjskiej muzyki. Może da się kupić jego duszę razem z tym zwierciadłem. 


Ten człowiek nie jest tylko przypadkowym obserwatorem wiernej reprodukcji wszechświata rozpostartej na Feira de Ladra. Nie jest też tylko jego twórcą. Myślę, że już dawno przestał panować nad przedmiotami. Myślę, że role przedmiotu i podmiotu zostały odwrócone; nie wiem kiedy i nie wiem przez kogo; nie jestem w ogóle pewien, myślę, że rozumiem tę laleczkę, zdumioną i zdezorientowaną, między dziwacznie wyglądającymi ludźmi, których nie zna i z którymi już nie umie się porozumieć, ze swoim drewnianym pudełeczkiem pełnym jej własnych rzeczy, ze swoimi plastikowymi, zmęczonymi oczkami, ze swoimi żałośnie rozkraczonymi nogami, bez wstydu i bez nadziei na lepszą przyszłość. Bo ostatecznie - kto to kupi?

Zdumienie nad naturą związków między tymi wszystkimi rzeczami, nad brakiem tych związków, nad moją postawą poszukiwania związków i ich braków, doprowadziło mnie w końcu na drugi koniec miasta, skąd dalej pieszo udałem się do domu. To cudowna zabawa, dawać się nieść temu strumieniowi, nie zważając na to, w którą biegnie stronę, nie pytając, do czego to prowadzi.
Oczywiście, można powiedzieć, że wszystko, co zostało opisane, należy do świata gatunku homo sapiens ludens faber (a przecież też ciągle erectus) i wszystko służy jego przedstawicielowi w taki czy inny sposób. Albo unikając wydumanych gadek powiedzieć sobie, że to jest po prostu pchli targ i nic dziwnego, że ludzie sprzedają na nim to całe badziewie, bo o to, kurwa, chodzi w pchlim targu.
Albo należy zaakceptować świat w ogólności, zamykając go całego w tym jednym słowie, co jednak prowadzi do absolutnej utraty jego znaczenia, albo trzeba zaakceptować fakt, że poszukiwanie znaczenia w jego najmniejszych mikrostrukturach prowadzi do przykrej rozwlekłości w nieustającej gadaninie. Można spędzić życie na wymyślaniu historii przedmiotów z Targu Złodziejki, może go wystarczy. A przecież to tylko malutki targ w Lizbonie, mieście stosunkowo niewielkim , jednym z setek tysięcy na całym świecie. Wtedy cieszę się, że wszyscy chodzimy na zakupy, śpimy i sprzątamy. Kupuję laleczkę (75centów po targach) i palę ją na stosie słomy i suchych gałązek, myśląc o dzieciach z fotografii, o żonie złodzieja latarni i o czasach inkwizycji. A potem płynę dalej, bo pointa na nic się nie zda.



1 komentarz: