wtorek, 27 listopada 2012

Universitas. Zdumienia, zderzenia i konsternacje.

Lubię tutejszą bibliotekę. Ławki dla czytelników stoją pomiędzy regałami, mieszczącymi wszystkie jej zasoby, które po prostu zdejmuje się z półki w razie potrzeby; nikogo nie interesuje, co wnoszę na jej teren i co niego wynoszę, tylko elektroniczny strażnik krzyczy, kiedy ktoś próbuje zabrać książkę do domu bez uprzedniego zgłoszenia. Domu rodzinnego się nie wybiera i za tym domem się tęskni, dlatego czule myślę o Jagiellonce i o miejscu numer 60 pod czujnym okiem pana Adasia na pierwszym piętrze Gołębiej 20. W domu rodzinnym spędza się święta, na pewno zajrzę tam w grudniu, a w przyszłym roku najprawdopodobniej wrócę na garnuszek mojej Alma Mater. Na razie cieszę się swobodą i południowym obyczajem tej trzypiętrowej młódki, która bierze mnie w ramiona niezależnie od pory dnia i tygodnia i, nie pytając o nic, bezwarunkowo oddaje mi wszystkie swoje wdzięki we władanie.
Poza tym ma wiele zalet, które ujawniają się dopiero z upływem czasu. Jest na przykład stworzeniem stałocieplnym, posiada centralne ogrzewanie, jako jeden z nielicznych budynków w Lizbonie, nie wyłączając spośród nich także mojego mieszkania. Zimą (która nominalnie już dawno się tu zaczęła, ale o tym następnym razem) jest jak tropikalna wyspa wśród lodowatych fal styczniowych ulew. Jak każda kobieta i jak każda wyspa ma też swoje tajemnice i zakamarki: schodząc po krótkich schodkach z głównych  arterii, zastawionych w poprzek regałami literatury narodowej i rzędami stołów, pokonując gąszcz egzotycznych literatur obcych, takich jak polska czy koreańska, dociera się do małych polan, mieszczących najwyższej dwa stoliczki, cichych, jasnych, z widokiem na niezbadane i dzikie terytoria wydziału nauk ścisłych. Tutaj właśnie siedzę, otoczony przez brazylijskie palmy, w których śpiewa sabiá oraz przez pohukiwania afrykańskich narzeczy od Mozambiku po Angolę, i opiewam urodę mojej gospodyni w nieznanym nikomu języku.

Choć zupełnie nie to miałem robić. Prawdę mówiąc robię wszystko, żeby uniknąć pracy nad prezentacją tematu mojego eseju zaliczeniowego, o którym będę opowiadał za dwie godziny na zajęciach z literatury porównawczej, ot i cała tajemnica. Studia tutaj są dla mnie nieustanną, intensywną nauką obcego języka, to jest zupełnie obcego świata. Nie ważne, czym się zajmuję - pisząc egzaminy i zaliczeniowe eseje, wygłaszając referaty, czy w końcu czytając teksty naukowe, literackie i publicystyczne ze wszystkich zakątków świata, gdzie Portugalia położyła kiedyś swoją filigranową rączkę - zawsze przeżywam jedną z najciekawszych i najburzliwszych przygód mojego życia. Ale tę przygodę odbywam (właśnie nie, właśnie w-bywam) samotnie, finansowany przez Najłaskawszą Unię Europejską, która w zamian chce tylko paru nic nie znaczących dokumentów i mojego upokorzenia pod tytułem Erasmusa. Upokorzenia, bo niestety to imię nie ma już nic wspólnego z żadnym renesansowym humanistą. Dziś Erasmus oznacza zaledwie pijanego idiotę bawiącego się za cudze pieniądze w towarzystwie swoich rodaków w zuniformizowanych siedliskach najtańszej popkultury poza granicami swojego kraju, gdzie jednak jedyną różnicą wobec środowiska ojczystego jest obcobrzmiąca nazwa klubu i konieczność zamawiania drinków po angielsku. Erasmus-orgasmus, mówią studenci, odmawiając uczestnictwa w zajęciach przez wzgląd na priorytet poznania nowej kultury w kiblach europejskich dyskotek. Nie wstydzę się tych niskich odruchów pogardy, wstydzę się tylko, kiedy muszę odpowiedzieć na pytanie o mój status na Universidade de Lisboa.

Wracam do moich samotnych przygód, jeden z ich motywów jest już jasny, ale chyba nie to jest najsmutniejsze. Zawsze traktowałem uniwersytet etymologicznie, jako ogół ludzi tworzących razem wspólnotę wokół idei poznania, jakkolwiek nie byłaby chimeryczna. Są tam uczeni i są uczący się, czy może jedni są bardziej uczeni, a drudzy bardziej uczący się, ale praca zawsze opiera się na współ-pracy. Tym różni się uniwersytet od szkół poprzedzających, uniwersytet nie powinien być tworzony przez belfrów i rozwrzeszczanych gówniarzy, gdzie pierwsi za pomocą szpadli starają się ładować do cudzych głów wytarte formuły i suche dane, ku rozbawieniu tych drugich, z łatwością utrzymujących perfekcyjną drożność pomiędzy swoimi uszami. Mam szczęście, że w Gołębniku piastuje się jeszcze te anachroniczne i dawno przebrzmiałe tradycje, wbrew Najłaskawszej Unii, i tutaj ściągającej nieludzkie ciężary z barków młodych adeptów wiedzy na żmudnej drodze do królestwa kapitału. Portugalia dołączyła do zacnego grona 19 lat przed Polską. Nie znam się na historii systemów edukacji krajów europejskich, nie wiem, jak było tutaj przed 1986 ani też nie wiem dokładnie, jak wygląda edukacja w innych krajach Zachodu, ale zmiany, które zaczyna się wprowadzać w polskim szkolnictwie wyższym wydają się mieć na celu osiągnięcie poziomu Portugalii. Może i Portugalii nie można włączać bez namysłu to tzw. Europy Zachodniej, może to jeszcze dalej, jak Dziki Zachód, ale na wschodzie nowej Europy też są rubieże i to Polska wytycza część jej cywilizowanych literą układu Schengen granic. Trudno nie czynić porównań, wbrew pozorom mamy ze sobą bardzo wiele wspólnego, jednak trudno też je czynić teraz, skoro nie o tym chciałem mówić. (jeśli kiedyś zostanę nauczycielem, będę tym najgorszym, co to nie potrafi powiedzieć niczego bez przepastnego wstępu i bez impresyjnego komentarza do kontekstowego komentarza do każdego większego fragmentu zdania.)

Kiedy po miesięcznym pobycie w Lizbonie zaczęliśmy wreszcie z Kasią studiować, byliśmy zachwyceni. Jestem jeszcze młody i to, co nowe może mnie bardzo łatwo zwieść swoją błyszczącą powierzchnią; na szczęście takie zauroczenie nigdy nie trwa długo. Wszystko działało sprawnie, rejestracja na zajęcia przebiegła bez zakłóceń, sale zgadzały się z harmonogramem godzin; prowadzący na pierwszym spotkaniu przedstawiali dokładny plan zajęć na cały semestr, a trzy duże punkty kserograficzne dysponowały przygotowanymi antologiami wszystkich tekstów, literackich i naukowych, omawianych w ramach poszczególnych przedmiotów. Nas, obcokrajowców, biuro studentów zagranicznych otoczyło dodatkową opieką informacyjną i formalną, prowadzący zapewniali, że będziemy mogli pisać egzaminy po angielsku; nawet nie związani z żadnymi organizacjami studenci podchodzili do mnie i do Kasi po zajęciach, oferując swoją pomoc w przypadku, gdybyśmy czegoś nie rozumieli. I to nie był koniec zachwytów. Tylko na terenie naszego wydziału odkryliśmy pięć stołówek z pełnym asortymentem żywieniowym i przystępnymi cenami, choć i tak dwa razy wyższymi od cen obiadów w ogromnym budynku uniwersyteckiej kantyny, mieszczącym trzy stołówki, w tym jedną makrobiotyczną z przewagą jedzenia wegańskiego. Poza trzema punktami ksero znaleźliśmy jeszcze, tylko w budynku naszego wydziału, sklep papierniczy, trzy księgarnie z antykwariatami, sklep z odzieżą i biżuterią z Ameryki Południowej, ogólnodostępne mikrofalówki, rzędy college'owych szafek zamykanych na kluczyk, i oczywiście opisaną już na początku bibliotekę. Mijając wesołych studentów bawiących się w chrzty z pierwszoroczniakami, obsiadających wszystkie bary w czasie między zajęciami i po nich, rozgadanych, zadowolonych z życia pod wrześniowym, gorącym słońcem, poczuliśmy, że trafiliśmy do lepszego świata. A kiedy okazało się, że ich tradycyjne stroje, noszone przez wszystkich uczestniczących w rytuałach przyjęcia nowych studentów, inspirowały J.K. Rowling, która kiedyś uczyła w Portugalii angielskiego, zaczęliśmy z nadzieją obserwować naszą domową miotłę, w tym świecie na pewno zdolną, by zastąpić metro.

Ale szybko przyszła jesień i okazało się, że w kategoriach znanej nam rzeczywistości studia tutaj to, podobnie jak przygody w Hogwarcie, wierutna bzdura. Z powitalnego olśnienia pozostali mi tylko dobrzy ludzie, wciąż świadczący swoją bezinteresowną pomoc i zapewniający towarzystwo przy kawie, wspaniała biblioteka, w której w końcu powstaje ta relacja i mikrofalówki, warunek sine qua non komfortowo spędzonego w niej dnia. Antykwariaty też są świetnym pomysłem; niestety książki kosztują, ale w przerwach lubię tam zachodzić, tak jak i do barów, gdzie kawa jest tania i pyszna. Tu też jednak oczy zaczynają się robić coraz większe. Może jestem przewrażliwionym Polakiem z narodowym zespołem poalkoholowym i dlatego dziwią mnie ściany wydziałowych kawiarń, w swojej rozmaitości nie gorsze od barów największych krakowskich spelun (pozdrawiam, Dawidzie i Krzysiu). Widywałem pijanych wykładowców, ale nie widziałem nigdy, żeby po przerwie obiadowej wszyscy wchodzący do sali zajęciowej, łącznie z prowadzącym, byli leciutko zawiani dwoma piwkami na trawienie. Nic nie poradzę, że mnie to dziwi, w każdym razie jeszcze nie przeraża. Ale są znacznie poważniejsze powody do pisania pod wybranym przeze mnie tytułem i dotyczą one sprawy kluczowej, to jest samej edukacji. Jak się okazało, ta cała dbałość o studentów nie wynika z grzeczności i dobrego serca profesora, ku studenckiemu zawstydzeniu nadmiarem wyrozumiałości, ale z uzasadnionej twardymi faktami relacji, która ich wiąże - upośledzonego dziecka i jego opiekunki. Opcjonalnie zawziętego ogrodnika z łopatą i dziurawego wiadra, może jeszcze z wyjątkiem jednych zajęć prowadzonych przez panią doktor ze Stanów Zjednoczonych, które przyjmują formę zbiorowej terapii (swoją drogą, tylko w Stanach można wykładać teorię autobiografii po biologii).

Parę przykładów.
Rozmowa o Buzzatim i jego Pustyni Tatarów na zajęciach z literatury porównawczej:
- Jakie podstawowe elementy powinniśmy scharakteryzować przy analizie tej książki?
- (głosy sali) czas! miejsce! narrator! bohaterowie!
- świetnie! zacznijmy od narratora. Jaki on jest? (cisza) No jaki jest narrator, jak opowiada? (cisza)
- (ktoś szepcze) trzecioosobowy.
- Tak, doskonale! Ale jaki jeszcze? (cisza) To może: co wie ten narrator?
- (nieśmiały głos z sali) Chyba wszystko...
- Właśnie! przecież on zna nawet myśli bohaterów! (to zdanie wypowiedziane powoli, wyraźnie i z naciskiem na "nawet") to znaczy, że jest jaki? no? no, wszystko...
- (euforia)...wiedzący!!
- Świetnie!
Świetnie. Albo na przykład takie pytanie na egzaminie z mitów kultury portugalskiej: "podaj dwa omawiane na zajęciach mity, które lubisz najbardziej i uzasadnij swój wybór". Odpowiedź bez zastanowienia: nie.
Albo tak: lektury omawiane na zajęciach z literatur afrykańskich języka portugalskiego: zbiory opowiadań "Luuanda" (3 opowiadania) i "Nos matámos o cão-tinhoso" (6 opowiadań). Pełna lista lektur do egzaminu z tego przedmiotu: "Nos matámos o cão-tinhoso", "Luuanda". Ilość egzaminów: dwa.



Przykłady można mnożyć. Na początku, widząc wymagania zaliczeniowe dla każdego z przedmiotów, byłem lekko przestraszony - obecność, prezentacja ustna, aktywność, dwie pisemne relacje z zajęć, praca pisemna na wybrany temat, egzamin nr 1, egzamin nr 2. Potem przyszedł czas na fakty: prezentacja: 5 minut, praca pisemna - 1000 słów, materiał do egzaminu - notatki z zajęć (ni mniej, ni więcej), relacja - jak sama nazwa wskazuje, napisz w 500 słowach o czym rozmawialiśmy na zajęciach. W Polsce kładzie się teraz duży nacisk na czytanie ze zrozumieniem, tutaj uczy się mniej więcej tego samego, bycia studentem ze zrozumieniem i słuchania ze zrozumieniem tego, co się podaje do wiadomości w sali.
I tak kiedy po mojej małej, domowej fascynacji Buzzatim, który zmiótł mnie pod łóżko na pokaźny kawał czasu, przybiegłem na zajęcia, żeby o nim porozmawiać, najpierw okazało się, że poza mną przeczytały go 4 osoby, co pani doktor skomentowała wzruszeniem ramion, a potem doszło do cytowanej konwersacji.

I stąd te samotne podróże. Dzisiejszą czas skończyć, za 20 minut zamykają bibliotekę. W tak zwanym międzyczasie tego pisania odwiedziłem zajęcia z literatury porównawczej, żeby podpisać się na liście obecności i posłuchać, jak pani doktor drugi tydzień maltretuje Coetzee'go kategoriami czasu i miejsca, poczytałem trochę portugalskich modernistów, co poza mną nigdy nikogo nie będzie interesowało i wypiłem parę kaw w barze. Panie bufetowe zagadują już do mnie i zawsze podają filiżankę bez cukru i łyżeczki, a na moim miejscu w brazylijskim zaułku nikt nie siada, bo zawsze zostawiam na stole jakieś książki, których nikt nie usuwa. Jak zwykle przesadziłem, w czytanym dosłownie gruncie rzeczy  wcale nie jest tak źle.


1 komentarz:

  1. nie chcę Cię martwić, ale obawiam się, że tak właśnie wygląda większość zjawisk na świecie... powierzchowność, błyszczące papierki wypełnione gównem, zależności oparte na władzy, kasie i dupie. im bardziej poznaję świat i ludzi, czy też świat ludzi, tym mniej to wszystko ogarniam, tym mniej jestem w stanie pojąć. tym częściej myślę o Górze i świętym spokoju.

    OdpowiedzUsuń