Kilometrów ubywa, a dystans między przeżywanym a pisanym rośnie. Pociąg
toczy się lekko przez pustkowia, nie napotykając oporu stacji ani nawet
spojrzeń. Wracam po własnych śladach do Moskwy z Nowosybirska, tym razem
najtańszym pociągiem białoruskim, do Mińska. Wieczorem Jekaterynburg, rano będę
już w Europie. Dystans między pisanym i publikowanym to kolejna odległość, bo
skoro wrzuciłem to na bloga, to najprawdopodobniej jestem już w domu, chyba że
na dworcu w Moskwie będzie wifi. (Ta.) (No ta, starbaksy są, to i internety.)
Za oknem albo żółte pola z tajgą na horyzoncie i rzadkimi
posiółkami rozsianymi jak ziarno na
kamienie, albo brzozy, piękne brzozy, wolę brzozy, czasem dziwne, martwe
połacie sterczących, białych kikutów, biało-czarnych jak fotografie z Birkenau,
dziwne, nie wiem dlaczego takie. Ale częściej gęste, jasne chmury listowia, jak
zbierająca się przy torach złota zamieć, pustynna burza pod szarogranatowym,
ociężałym niebem. Pojedyncze sosny i świerki jak podróżni zbłąkani daleko od
domu, w tumanach światła czasem czerwone plamy jak ślady po polowaniu, czasem jeszcze
zielone jak młodość i jej arogancka pycha. A niekiedy, bardzo rzadko, wszystko
nagle zamienia się w kupę stali i betonu: dysharmonijna symetria równoległych
linii torów i trakcji, pordzewiałe cysterny, „sow-fracht”, hałdy żwiru i piasku
jak kretowiska bezdomnych, blaszane hangary, dźwigi, w tle wielkopłytowe
blokowisko ścielące horyzont ceratą z
tworzywa, w kratę okien i krat w oknach. A na środku tego stołu
bombonierka, barwna cerkiew ze złotymi
kopułami i subtelnymi krągłościami mateczki Rassiji. Tiumień. Tuman, mgła. Już
przewiało, już znowu tylko jesień. Dobrze jest wracać jesienią.
W relacjonowanym wyjeżdżamy z Maszą z Askatu. Mamy przed
sobą niecałe 400 kilometrów do Multy i
trochę liczę, że zrobimy to w jeden dzień, choć po stu kilometrach na południe
Czujskim Traktem odbijemy na zachód, w głąb Republiki, w stronę Ust-Kan, a tam
już trudno o asfalt i trudno o samochody, więc 300 km można jechać i trzy dni.
Najpierw kilkanaście kilometrów podrzuca nas młoda Ałtajka jeepem z jakiejś
turbazy. Organizuje spływy raftingowe
Katunią i konne wyprawy w góry; widać, że dużo obcuje z turystami, zna
trochę angielskiego, coś gdzieś na pewno studiowała, może w Górno-Ałtajsku,
może Bijsku. Opowiada nam o okolicy i przy okazji robi wprowadzenie do żywego,
ałtajaskiego animizmu.Mówiąc o carycy Katuni nie może nie wspomnieć o tegorocznej
powodzi, pierwszej tak silnej od kilkudziesięciu lat. „Wszystko dlatego, że w
Ałtaj przyjeżdża za dużo turystów – tłumaczy – coraz więcej osób kupuje działki
i buduje tu dacze albo remontuje stare domy, żeby przyjeżdżać latem albo nawet
przenieść się na stałe. Przyroda się broni – mówi z pełnym przekonaniem – ona
jest żywa, czuje i myśli, ma swoje prawa i swoje granice, których nie wolno
nadwyrężać. Ona sama decyduje i sama rządzi. My tu jesteśmy tylko jej gośćmi i
należy to respektować.”
I tak wreszcie trafiłem na ludzi, którzy rozumieją swoją zależność
od środowiska, w którym żyją, szanują je i korzystają z jego dóbr z ostrożnym
umiarem. Na Zachodzie próżno takich szukać, odkąd pojawili świątobliwi
misjonarze i zaczęli czynić sobie Ziemię poddaną. Ich aktywność na Syberii na
szczęście jest propocjonalna do gęstości zaludnienia, poza tym prawosławie to
zupełnie inny świat. Na północy w tajdze też pewnie mógłbym trafić na dawną
bogobojność wobec natury, choć tam nienieccy hodowcy reniferów powoli
doprowadzają tundrę do kompletnej degradacji, utrzymując stada wielokrotnie
przewyższające własne potrzeby, żeby sprzedawać mięso na południe. Ekolodzy
szacują, że już za 10-15 lat z ich wciąż żywej koczowniczej kultury zostaną
tylko wykopaliska i opowieści, bo ich dotychczasowy habitat przestanie istnieć,
stada wymrą, a nomadzi uciekną na południe do ciepłych miast. To samo stało się
na Grenlandii i na wybrzeżach Kanady w epoce wikingów, na Wyspie Wielkanocnej i
w dziesiątkach innych miejsc historii ludzkości. Teraz możemy przyjrzeć się
temu z bliska własnym okiem przez nasze szkiełko, bo podobno dla Nieńców nie ma
już ratunku, granica została przekroczona. I w ostatecznym rozrachunku nic
strasznego się nie stanie, tundra się odrodzi, ma na to miliony lat, najpierw po prostu odczeka, aż intruzi wymrą. Na Boga, bierzmy przykład ze starszych i nie
popełniajmy tych samych błędów, jeśli zależy nam na przetrwaniu. Mi na przykład
zależy, uważam, że ludzie w założeniu są fajni i zasługują na miejsce na
planecie, coż z tego niestety, skoro miejsce się już kończy. Musimy radykalnie ograniczyć tę
ogromną przestrzeń naszego komfortu, którą zajmujemy, musimy być radykalni
wobec siebie samych, bo niestety nikt za nas tego nie zrobi, nie zapowiada się
na ekoterrorystyczną dyktaturę. Kochani rodzice, wiem, że umrzecie za 30-40 lat
po szczęśliwym życiu w pokoju i dobrobycie, ale to, co zostawiacie swoim
wnukom, to koszmar, wbrew temu co sugeruje nasze sute samozadowolenie. I to będą moje dzieci. Zresztą mnie się też pewnie
dostanie.
I mówię o tym, bo wracam z kraju, gdzie nikomu nie trzeba tego
tłumaczyć, sam się tam dość nasłuchałem. Nasz kolejny kierowca, Aylan, jest
nauczycielem wf-u w Tiendze, małej ałtajskiej wiosce w drodze na Ust-Kan, już
daleko od Czujskiego Traktu. Studiował
parę lat w Barnaul i dobrze wie, jak wygląda „cywilizacja”, nie chce żyć w
mieście, nie chce żyć gdzie indziej. Bardzo niewielu Ałtajców wyjeżdża na stałe
z Republiki. Kiedy miejscowi pytali mnie, jak mi się tu podoba, a ja
odpowiadałem, że szczęśliwi są ludzie, którzy żyją w otoczeniu takiego piękna,
uśmiechali się z dumą i kiwali głowami. Z opowieści Aylana wyłaniała się żywa,
fascynująca kraina pełna legend i wierzeń, gdzie każda rzeka, góra i źródło ma
swojego ducha i opiekuna, gdzie oprócz ludzi żyją niezliczone, czujące istoty,
gdzie ludzie znają swoje miejsce w szeregu. I oczywiście to okropnie
nieracjonalne, tak jak lęk Aylana, kiedy jechaliśmy „drogą śmierci”, jak
nazywał zły fragment Czujskiego Traktu, na którym, jak ludzie mówią, dochodzi
do wielu wypadków i awarii. Ale racjonalność, zachodnią „zdroworozsądkowość”
bardzo łatwo skompromitować i udowodnić jej chorobę. Aylan twierdził, że powódź
przyszła, bo archeolodzy już parę lat temu wykopali zabalsamowane zwłoki Księżniczki z Ukok z jej
świętego miejsca pochówku i uwieźli je do muzeum w Nowosybirsku. Zrobiła się
głośna afera, Ałtajcy na wszystkich szczeblach zebrali się, zaprotestowali i
księżniczka wróciła do swojej wiekuistej komnaty. Pałac ma imponujący.
Równina Ukok leży na ponad dwóch tysiącach metrów npm, przy
zbiegu granic czterech pańśtw – Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. To część
kompleksu UNESCO „Złote Góry Ałtaju” i zarazem jedno z wielu świętych,
kultowych miejsc Ałtajców. I nie tylko – na tej równinie otoczonej białymi
górami spotykały się różne wędrujące ludy, zostawiając po sobie materialne i
niematerialne ślady. Księżniczka to jedno z najciekawszych znalezisk w archeologicznej historii Syberii, to doskonale zakonserwowana dziewczyna wieku dwudziestu kilku lat, pochowana z ogromnymi bogactwami, w kuriozalnej koronie wielkości niespełna metra, zmarła naturalną śmiercią. Nie wiadomo, do jakiej przynależała kultury ani jaki był jej status społeczny, to jedna z największych zagadek, nad którymi łamią się archeolodzy, historycy i zwolennicy teorii ufo, cały spór ma oczywiście bogaty sznyt polityczny.
Turystycznie płaskowyż Ukok jest raczej niedostępny i na szczęście wedle
powszechnej opinii – nieciekawy, bo co tam, trawa, wiatr, śnieg w sierpniu,
jedna maleńka wioska na skraju. Zabrakło mi czasu, żeby tam dojechać, ale może
następnym razem, w drodze do Mongolii.
Rosjanie o Ałtajcach mają dość lekceważące zdanie, a zaufanie
do nich mocno ograniczone. Absolutnie powszechna jest opinia, słyszałem ją
chyba od każdego, kto dawał mi rady na podróż, że Ałtajcy mają taką genetyczną
usterkę, że robią się bardzo agresywni po alkoholu i w żadnym wypadku nie można
z nimi pić, podobnie zresztą jak z Tuwińcami. Nie miałem okazji się o tym
przekonać (przez trzy miesiące w Rosji w ogóle nie miałem okazji, żeby napić
się wódki), nie widziałem też ani jednego pijanego Ałtajca, nawet jednego piwosza pod wiejskim sklepem. No cóż, może
byłem tam za krótko , albo mam szczęście do dobrych dróg. Tienga była pierwszą
czysto ałtajską wioską, w której zatrzymałem się na parę godzin. Siedzieliśmy
ze trzy godziny przy drodze na końcu wsi, na końcu asfaltu, mijały nas głównie
konie i krowy, na każdy odgłos silnika zrywaliśmy się na nogi. Minął nas młody
chłopak, prowadząc jedną ręką swojego konia, a drugą swojego synka. Przystanął
na chwilę i z nieskrywaną ciekawością zapytał o naszą drogę, skąd, dokąd, popatrzył z
niedowierzaniem na nasze plecaki, wytarł śpiki wiszące małemu z nosa i poszli dalej, pojeździć trochę po łące i dać koniowi pojeść świeżego. [właśnie pożaliłem się Julii,
towarzyszce podróży, że nie kupiłem sobie kartoszki puree instant, a mam
ogromną ochotę na kartoszkę. Dotychczas milcząca starsza pani śpiąca obok
zawołała mnie „młody człowiek!” i podała kubeczek spod łóżka. Ziemniaki w
proszku. Pycha.] Chłopak był dość nieśmiały, w przeciwieństwie do starszej kobiety,
która wyszła do nas z najbliższego domu, trzymając w ręce buteleczkę z
lekarstwem i zanosząc się od kaszlu. To bronchit, powiedziała od razu i
zakrztusiła się tymi słowami na długo, zanim też zapytała nas skąd i dokąd
jedziemy. A potem zaczęła mówić o Śpiącej Królewnie, górze wznoszącej się nad
Tiengą, pokazywała, gdzie ma głowę, nos, oczy, próbowała opowiedzieć też, jak
się tu znalazła, ale kaszel znacznie jej to utrudniał. Na pewno nie tak dawno
temu była młodą dziewczyną, córką lokalnego władcy, która zabłądziła w lesie.
Nie wiem co było dalej, na pewno zasnęła, i teraz śpi, ale jeszcze się obudzi.
Kobieta zaczęła wymieniać ałtajskie imiona innych otaczających nas gór, ale
zniechęcona zakłóceniami na grdyce machnęła w końcu ręką, uśmiechnęła się
szeroko i jeszcze jakiś czas życzyła nam szczęśliwej drogi.
Chwilę potem zabrała nas trójka budowniczych z Nowosybirska w
drodze do pracy w małej wiosce przy granicy z Kazachstanem. Po drodze
przystanęliśmy w Ust-Kan, sporym jak na ałtajskie standardy miasteczku z
bankomatem i w ogóle, bo akurat czterech Ałtajców wierzchem w pełnym rynsztunku
wiodło gigantyczne stado krów główną ulicą. Konie rżały, psy
ujadały, a krowy kopulowały z bykami, co wywoływało powszechną radość i
przydawało ryneczkowi karnawałowej atmosfery. Poza takimi miejscowościami,
gdzie asfalt nieraz się pojawia, droga często przypominała łąkę lub wyschłe
koryto strumienia, więc mimo dobrego
jeepa podróż trwała długo. Już po zachodzie słońca dotarliśmy do rozstajów, na
których się rozstaliśmy. Po jakości dróg i zmieniającym się krajobrazie czułem,
że jesteśmy coraz dalej i coraz głębiej, wiedziałem że ta droga gdzieś się
skończy i dalej będzie można już tylko pieszo. Wszystkie osiedla ludzkie i
drogi w Ałtaju biegną po dolinach, często szerokich i płaskich, o ziemiach dostatecznie
żyznych, by dobrze żyć. Ale to tylko skrawki, wyżłobione przez niepozorne strumienie
blizny na gładkich, białych skałach, w szczeciniastej sierści lasów, jeśli
spoglądać z lotu ptaka. A można, bo jest jeden, wielki duch całego Ałtaju,
Altai-Dyn Eezi, zwany też Altai-Kudan, ale nie jest on większy ani ważniejszy,
niż Kok-Tengri, niebo, czy Umai-Enje, matka-ogień, a nawet niż lokalne
duchy-strażnicy swoich gór i źródeł. Każdy ma swoje miejsce i swoje zadanie,
nikt nie pretenduje do jedynowładztwa. Ludzie tym bardziej. Kobiety na przykład
są bardzo ważne w kulturze Ałtajców; kiedy ktoś przychodzi w gości, najpierw
wita się i oddaje cześć gospodyni, to ona jest bezsprzecznie najważniejsza w
domu. Jednak kobietom nie wolno wychodzić na szczyty gór – to kraina mężczyzn, myśliwych
i pasterzy. A są też w górach takie miejsca, gdzie zwykli mężczyźni nie mają
wstępu, gdzie mogą chodzić tylko szamani. Takim miejscem jest na przykład
Bielucha.
Na na tych rozstajach dogonił nas autobus, który raz już zabił nam oczy
tumanem pyłu, gdy siedzieliśmy na poboczu w Tiendze i który potem
wyprzedziliśmy jadąc z budowniczymi. Tym razem sam się zatrzymał i połknął nas
za 100 rubli na ostatnie 70 kilometrów, trzy i pół godziny jazdy, Piraci z
Karaibów część pierwsza na ruskim dubbingu. Obudziliśmy się po północy w Mulcie
ciemnej jak noc, wieś głucha, niema, bez jednej latarni i człowieka, tylko my i
kierowca. Polina czekała, wyszła nam naprzeciw. Dostaliśmy iwan-czaju, miskę
wiejskiego twarogu i po kawałku wypukłej podłogi i. Dobrze odpoczęliśmy. Po
dwóch dniach zdecydowałem, że chcę iść na Bieluchę, a Masza, że chce zostać w
Mulcie. Na szczęście oboje wywiązaliśmy się z powziętych decyzji, o jej skutkach już wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz