piątek, 26 września 2014

Ałtaj - kraina przyrody ożywionej

Kilometrów ubywa, a dystans między przeżywanym a pisanym rośnie. Pociąg toczy się lekko przez pustkowia, nie napotykając oporu stacji ani nawet spojrzeń. Wracam po własnych śladach do Moskwy z Nowosybirska, tym razem najtańszym pociągiem białoruskim, do Mińska. Wieczorem Jekaterynburg, rano będę już w Europie. Dystans między pisanym i publikowanym to kolejna odległość, bo skoro wrzuciłem to na bloga, to najprawdopodobniej jestem już w domu, chyba że na dworcu w Moskwie będzie wifi. (Ta.) (No ta, starbaksy są, to i internety.)

Za oknem albo żółte pola z tajgą na horyzoncie i rzadkimi posiółkami rozsianymi  jak ziarno na kamienie, albo brzozy, piękne brzozy, wolę brzozy, czasem dziwne, martwe połacie sterczących, białych kikutów, biało-czarnych jak fotografie z Birkenau, dziwne, nie wiem dlaczego takie. Ale częściej gęste, jasne chmury listowia, jak zbierająca się przy torach złota zamieć, pustynna burza pod szarogranatowym, ociężałym niebem. Pojedyncze sosny i świerki jak podróżni zbłąkani daleko od domu, w tumanach światła czasem czerwone plamy jak ślady po polowaniu, czasem jeszcze zielone jak młodość i jej arogancka pycha. A niekiedy, bardzo rzadko, wszystko nagle zamienia się w kupę stali i betonu: dysharmonijna symetria równoległych linii torów i trakcji, pordzewiałe cysterny, „sow-fracht”, hałdy żwiru i piasku jak kretowiska bezdomnych, blaszane hangary, dźwigi, w tle wielkopłytowe blokowisko  ścielące horyzont ceratą z tworzywa, w kratę okien i krat w oknach. A na środku tego stołu bombonierka,  barwna cerkiew ze złotymi kopułami i subtelnymi krągłościami mateczki Rassiji. Tiumień. Tuman, mgła. Już przewiało, już znowu tylko jesień. Dobrze jest wracać jesienią.

W relacjonowanym wyjeżdżamy z Maszą z Askatu. Mamy przed sobą  niecałe 400 kilometrów do Multy i trochę liczę, że zrobimy to w jeden dzień, choć po stu kilometrach na południe Czujskim Traktem odbijemy na zachód, w głąb Republiki, w stronę Ust-Kan, a tam już trudno o asfalt i trudno o samochody, więc 300 km można jechać i trzy dni. Najpierw kilkanaście kilometrów podrzuca nas młoda Ałtajka jeepem z jakiejś turbazy. Organizuje spływy raftingowe  Katunią i konne wyprawy w góry; widać, że dużo obcuje z turystami, zna trochę angielskiego, coś gdzieś na pewno studiowała, może w Górno-Ałtajsku, może Bijsku. Opowiada nam o okolicy i przy okazji robi wprowadzenie do żywego, ałtajaskiego animizmu.Mówiąc o carycy Katuni nie może nie wspomnieć o tegorocznej powodzi, pierwszej tak silnej od kilkudziesięciu lat. „Wszystko dlatego, że w Ałtaj przyjeżdża za dużo turystów – tłumaczy – coraz więcej osób kupuje działki i buduje tu dacze albo remontuje stare domy, żeby przyjeżdżać latem albo nawet przenieść się na stałe. Przyroda się broni – mówi z pełnym przekonaniem – ona jest żywa, czuje i myśli, ma swoje prawa i swoje granice, których nie wolno nadwyrężać. Ona sama decyduje i sama rządzi. My tu jesteśmy tylko jej gośćmi i należy to respektować.”


I tak wreszcie trafiłem na ludzi, którzy rozumieją swoją zależność od środowiska, w którym żyją, szanują je i korzystają z jego dóbr z ostrożnym umiarem. Na Zachodzie próżno takich szukać, odkąd pojawili świątobliwi misjonarze i zaczęli czynić sobie Ziemię poddaną. Ich aktywność na Syberii na szczęście jest propocjonalna do gęstości zaludnienia, poza tym prawosławie to zupełnie inny świat. Na północy w tajdze też pewnie mógłbym trafić na dawną bogobojność wobec natury, choć tam nienieccy hodowcy reniferów powoli doprowadzają tundrę do kompletnej degradacji, utrzymując stada wielokrotnie przewyższające własne potrzeby, żeby sprzedawać mięso na południe. Ekolodzy szacują, że już za 10-15 lat z ich wciąż żywej koczowniczej kultury zostaną tylko wykopaliska i opowieści, bo ich dotychczasowy habitat przestanie istnieć, stada wymrą, a nomadzi uciekną na południe do ciepłych miast. To samo stało się na Grenlandii i na wybrzeżach Kanady w epoce wikingów, na Wyspie Wielkanocnej i w dziesiątkach innych miejsc historii ludzkości. Teraz możemy przyjrzeć się temu z bliska własnym okiem przez nasze szkiełko, bo podobno dla Nieńców nie ma już ratunku, granica została przekroczona. I w ostatecznym rozrachunku nic strasznego się nie stanie, tundra się odrodzi, ma na to miliony lat, najpierw po prostu odczeka, aż intruzi wymrą. Na Boga, bierzmy przykład ze starszych i nie popełniajmy tych samych błędów, jeśli zależy nam na przetrwaniu. Mi na przykład zależy, uważam, że ludzie w założeniu są fajni i zasługują na miejsce na planecie, coż z tego niestety, skoro miejsce się już kończy. Musimy radykalnie ograniczyć tę ogromną przestrzeń naszego komfortu, którą zajmujemy, musimy być radykalni wobec siebie samych, bo niestety nikt za nas tego nie zrobi, nie zapowiada się na ekoterrorystyczną dyktaturę. Kochani rodzice, wiem, że umrzecie za 30-40 lat po szczęśliwym życiu w pokoju i dobrobycie, ale to, co zostawiacie swoim wnukom, to koszmar, wbrew temu co sugeruje nasze sute samozadowolenie. I to będą moje dzieci. Zresztą mnie się też pewnie dostanie.


I mówię o tym, bo wracam z kraju, gdzie nikomu nie trzeba tego tłumaczyć, sam się tam dość nasłuchałem. Nasz kolejny kierowca, Aylan, jest nauczycielem wf-u w Tiendze, małej ałtajskiej wiosce w drodze na Ust-Kan, już daleko od Czujskiego Traktu.  Studiował parę lat w Barnaul i dobrze wie, jak wygląda „cywilizacja”, nie chce żyć w mieście, nie chce żyć gdzie indziej. Bardzo niewielu Ałtajców wyjeżdża na stałe z Republiki. Kiedy miejscowi pytali mnie, jak mi się tu podoba, a ja odpowiadałem, że szczęśliwi są ludzie, którzy żyją w otoczeniu takiego piękna, uśmiechali się z dumą i kiwali głowami. Z opowieści Aylana wyłaniała się żywa, fascynująca kraina pełna legend i wierzeń, gdzie każda rzeka, góra i źródło ma swojego ducha i opiekuna, gdzie oprócz ludzi żyją niezliczone, czujące istoty, gdzie ludzie znają swoje miejsce w szeregu. I oczywiście to okropnie nieracjonalne, tak jak lęk Aylana, kiedy jechaliśmy „drogą śmierci”, jak nazywał zły fragment Czujskiego Traktu, na którym, jak ludzie mówią, dochodzi do wielu wypadków i awarii. Ale racjonalność, zachodnią „zdroworozsądkowość” bardzo łatwo skompromitować i udowodnić jej chorobę. Aylan twierdził, że powódź przyszła, bo archeolodzy już parę lat temu wykopali zabalsamowane zwłoki Księżniczki z Ukok z jej świętego miejsca pochówku i uwieźli je do muzeum w Nowosybirsku. Zrobiła się głośna afera, Ałtajcy na wszystkich szczeblach zebrali się, zaprotestowali i księżniczka wróciła do swojej wiekuistej komnaty. Pałac ma imponujący.

Równina Ukok leży na ponad dwóch tysiącach metrów npm, przy zbiegu granic czterech pańśtw – Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. To część kompleksu UNESCO „Złote Góry Ałtaju” i zarazem jedno z wielu świętych, kultowych miejsc Ałtajców. I nie tylko – na tej równinie otoczonej białymi górami spotykały się różne wędrujące ludy, zostawiając po sobie materialne i niematerialne ślady. Księżniczka to jedno z najciekawszych znalezisk w archeologicznej historii Syberii, to doskonale zakonserwowana dziewczyna wieku dwudziestu kilku lat, pochowana z ogromnymi bogactwami, w kuriozalnej koronie wielkości niespełna metra, zmarła naturalną śmiercią. Nie wiadomo, do jakiej przynależała kultury ani jaki był jej status społeczny, to jedna z największych zagadek, nad którymi łamią się archeolodzy, historycy i zwolennicy teorii ufo, cały spór ma oczywiście bogaty sznyt polityczny. 
Turystycznie płaskowyż Ukok jest raczej niedostępny i na szczęście wedle powszechnej opinii – nieciekawy, bo co tam, trawa, wiatr, śnieg w sierpniu, jedna maleńka wioska na skraju. Zabrakło mi czasu, żeby tam dojechać, ale może następnym razem, w drodze do Mongolii.


Rosjanie o Ałtajcach mają dość lekceważące zdanie, a zaufanie do nich mocno ograniczone. Absolutnie powszechna jest opinia, słyszałem ją chyba od każdego, kto dawał mi rady na podróż, że Ałtajcy mają taką genetyczną usterkę, że robią się bardzo agresywni po alkoholu i w żadnym wypadku nie można z nimi pić, podobnie zresztą jak z Tuwińcami. Nie miałem okazji się o tym przekonać (przez trzy miesiące w Rosji w ogóle nie miałem okazji, żeby napić się wódki), nie widziałem też ani jednego pijanego Ałtajca, nawet jednego  piwosza pod wiejskim sklepem. No cóż, może byłem tam za krótko , albo mam szczęście do dobrych dróg. Tienga była pierwszą czysto ałtajską wioską, w której zatrzymałem się na parę godzin. Siedzieliśmy ze trzy godziny przy drodze na końcu wsi, na końcu asfaltu, mijały nas głównie konie i krowy, na każdy odgłos silnika zrywaliśmy się na nogi. Minął nas młody chłopak, prowadząc jedną ręką swojego konia, a drugą swojego synka. Przystanął na chwilę i z nieskrywaną ciekawością zapytał o naszą  drogę, skąd, dokąd, popatrzył z niedowierzaniem na nasze plecaki, wytarł śpiki wiszące małemu z nosa i poszli dalej, pojeździć trochę po łące i dać koniowi pojeść świeżego. [właśnie pożaliłem się Julii, towarzyszce podróży, że nie kupiłem sobie kartoszki puree instant, a mam ogromną ochotę na kartoszkę. Dotychczas milcząca starsza pani śpiąca obok zawołała mnie „młody człowiek!” i podała kubeczek spod łóżka. Ziemniaki w proszku. Pycha.] Chłopak był dość nieśmiały, w przeciwieństwie do starszej kobiety, która wyszła do nas z najbliższego domu, trzymając w ręce buteleczkę z lekarstwem i zanosząc się od kaszlu. To bronchit, powiedziała od razu i zakrztusiła się tymi słowami na długo, zanim też zapytała nas skąd i dokąd jedziemy. A potem zaczęła mówić o Śpiącej Królewnie, górze wznoszącej się nad Tiengą, pokazywała, gdzie ma głowę, nos, oczy, próbowała opowiedzieć też, jak się tu znalazła, ale kaszel znacznie jej to utrudniał. Na pewno nie tak dawno temu była młodą dziewczyną, córką lokalnego władcy, która zabłądziła w lesie. Nie wiem co było dalej, na pewno zasnęła, i teraz śpi, ale jeszcze się obudzi. Kobieta zaczęła wymieniać ałtajskie imiona innych otaczających nas gór, ale zniechęcona zakłóceniami na grdyce machnęła w końcu ręką, uśmiechnęła się szeroko i jeszcze jakiś czas życzyła nam szczęśliwej drogi.



Chwilę potem zabrała nas trójka budowniczych z Nowosybirska w drodze do pracy w małej wiosce przy granicy z Kazachstanem. Po drodze przystanęliśmy w Ust-Kan, sporym jak na ałtajskie standardy miasteczku z bankomatem i w ogóle, bo akurat czterech Ałtajców wierzchem w pełnym rynsztunku wiodło gigantyczne stado krów główną ulicą. Konie rżały, psy ujadały, a krowy kopulowały z bykami, co wywoływało powszechną radość i przydawało ryneczkowi karnawałowej atmosfery. Poza takimi miejscowościami, gdzie asfalt nieraz się pojawia, droga często przypominała łąkę lub wyschłe koryto strumienia,  więc mimo dobrego jeepa podróż trwała długo. Już po zachodzie słońca dotarliśmy do rozstajów, na których się rozstaliśmy. Po jakości dróg i zmieniającym się krajobrazie czułem, że jesteśmy coraz dalej i coraz głębiej, wiedziałem że ta droga gdzieś się skończy i dalej będzie można już tylko pieszo. Wszystkie osiedla ludzkie i drogi w Ałtaju biegną po dolinach, często szerokich i płaskich, o ziemiach dostatecznie żyznych, by dobrze żyć. Ale to tylko skrawki, wyżłobione przez niepozorne strumienie blizny na gładkich, białych skałach, w szczeciniastej sierści lasów, jeśli spoglądać z lotu ptaka. A można, bo jest jeden, wielki duch całego Ałtaju, Altai-Dyn Eezi, zwany też Altai-Kudan, ale nie jest on większy ani ważniejszy, niż Kok-Tengri, niebo, czy Umai-Enje, matka-ogień, a nawet niż lokalne duchy-strażnicy swoich gór i źródeł. Każdy ma swoje miejsce i swoje zadanie, nikt nie pretenduje do jedynowładztwa. Ludzie tym bardziej. Kobiety na przykład są bardzo ważne w kulturze Ałtajców; kiedy ktoś przychodzi w gości, najpierw wita się i oddaje cześć gospodyni, to ona jest bezsprzecznie najważniejsza w domu. Jednak kobietom nie wolno wychodzić na szczyty gór – to kraina mężczyzn, myśliwych i pasterzy. A są też w górach takie miejsca, gdzie zwykli mężczyźni nie mają wstępu, gdzie mogą chodzić tylko szamani. Takim miejscem jest na przykład Bielucha.




Na na tych rozstajach dogonił nas autobus, który raz już zabił nam oczy tumanem pyłu, gdy siedzieliśmy na poboczu w Tiendze i który potem wyprzedziliśmy jadąc z budowniczymi. Tym razem sam się zatrzymał i połknął nas za 100 rubli na ostatnie 70 kilometrów, trzy i pół godziny jazdy, Piraci z Karaibów część pierwsza na ruskim dubbingu. Obudziliśmy się po północy w Mulcie ciemnej jak noc, wieś głucha, niema, bez jednej latarni i człowieka, tylko my i kierowca. Polina czekała, wyszła nam naprzeciw. Dostaliśmy iwan-czaju, miskę wiejskiego twarogu i po kawałku wypukłej podłogi i. Dobrze odpoczęliśmy. Po dwóch dniach zdecydowałem, że chcę iść na Bieluchę, a Masza, że chce zostać w Mulcie. Na szczęście oboje wywiązaliśmy się z powziętych decyzji, o jej skutkach już wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz