poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Dobre Buty, Czudo Pieczka i szkicowanie świata.

Dużo dobrych zmian.

Na przykład wczoraj wieczorem wróciłem do domu na rowerze, który pożyczył mi Wowa i który zastąpi mi marszrutki co najmniej przez najbliższy tydzień. I już, z ledwo wydeptanych ścieżek przerzucam się na eksplorację miasta przez okrężne skróty i przekątne objazdy. Dobrze jest mieć ścieżki, ale lepiej jest mieć rower. To standardowy tor postępu aklimatyzacji i przyswojenia, który na całe moje szczęście rozwija mi się pod stopami jak sztuczny trawnik. 

Wydeptałem już kilka ścieżek wokół bloku, po sklepach, mapę tajnych przejść przez dwa osiedla, które dzielą mnie od naszej spółdzielni na Govorovej. Dzięki temu oszczędzałem 6 minut na skrótach i 15 rubli na marszrutce. A nie dość że czas i pieniądze, to jeszcze wzrastająca pewność stawianych kroków, oswojenie trampków z pylistymi ścieżkami i dziur w trampkach ze spojrzeniami przechodniów. Mam ogromną ochotę napisać teraz mowę na cześć moich butów, ale się powstrzymam. Zrobię im za to zdjęcie i wrzucę.

Oto są właśnie Dobre Buty.

Należy im się opowieść za te trzy i pół roku ciągłej służby, jeszcze ją dostaną. Tymczasem chcę po prostu podkreślić, że pewny grunt pod stopami to zawsze w dużej mierze zasługa butów - w tym przypadku żywych kronik miejsc i zdarzeń, przez które się przeszło, zapis kierunków w jakich się szło i dokąd się dotarło, i dlaczego. I kim się jest w tych butach. 
I właśnie dlatego tak trudno jest je wyrzucić, ale już do tego dorastam, w miarę jak wzrasta pewność spacerów Tomsku.

Wreszcie zaczynam się zdrowo zdumiewać. Wcześniej nie mogłem tego w ogóle odnaleźć i nie dawało mi to spokoju, nie miałem spokoju, nie było mi miło. Łatwo jest się zdumiewać wobec obcości, dziwić dziwnością, wpatrywać w nowe. A tymczasem w Rosji jakoś tak znajomo, ludzie mają podobne rysy, ciągle gdzieś brzęczą polskie słówka, ubrania, samochody, osiedla - wszystko jest bardzo podobne. A jednak nie jest. I nie da się tego przeoczyć, natychmiast wiadomo, że to inny kontynent, że nie ma tu nic domowego, że pielmieni to nie pierogi, że nawet kartoszka to nie ziemniaki. I to właśnie nie daje spokoju, ten wstrząsający dysonans poznawczy, cienka szczelina między swoim a obcym w którą wpada się od razu po przejściu granicy i która okazuje się głęboka jak Bajkał. 
Wtedy właśnie potrzebne są dobre buty.

Jeden z  przydrożnych, pogiętych znaków zapytania.

A do tego Portugalia. Tyle już razy z błyskiem w oku podrywałem głowę słysząc gdzieś obok siebie portugalski; w Portugalii nie rozumiałem, jak można porównywać ten język do rosyjskiego. Można. "L" tylnojęzykowe brzmi praktycznie tak samo, nie mówiąc o wszystkich szeleszczących. Jest podobna niedbałość i potoczystość dykcji, która wyrzuca samogłoski z nieakcentowanych sylab albo zmienia je w inne.  Na ulicach szyldy z napisem aренда, wymawianym dokładnie tak samo, jak oznaczająca taki sam wynajem portugalska arenda. Albo nada, "de nada" (za nic, nie ma za co) i "nie nada" (не надо - nie trzeba). I potem sam mówię "nada", kiedy ktoś mi dziękuje, co chyba nie jest zbyt grzeczne.
Ale już na przykład w Portugalii przechodzi się przez ulicę wtedy, kiedy nic nie jedzie, a tutejsza karność pieszych wobec czerwonego światła jest zdumiewająca. Tak jak zresztą wobec dywanów - nie ważne, jaki chlew jest w mieszkaniu, z butów wyłazi się od razu po przekroczeniu progu, a zdanie "nie ściągaj, nie trzeba" nie istnieje, przynajmniej żadna jego poprawna forma.

Nie wiem jeszcze, czemu ma to służyć i jak się skończy to porównywanie, szczególnie, że w perspektywie jeszcze długi pobyt w Kanadzie. Może będę umiał powiedzieć coś sensownego o północnej półkuli. Na razie nie mówię nic sensownego, na razie rejestruję.

Wczoraj rano spacerowałem z aparatem przez półtorej godziny. Od jakiegoś czasu chodzę na jogę, trzy razy w tygodniu o 7:00 na drugim końcu miasta. To kolejna dobra zmiana, choć jednocześnie dość kuriozalny pomysł - zaczynać przygodę z jogą na Syberii. Potrzebowałem rytmu, stałych zajęć, dobrej motywacji do wstawania i ruchu, joga pojawiła się jako pierwsza propozycja i chyba nie mogłem dostać lepszej. W poniedziałki, środy i w piątki wchodzi mi się teraz najlepiej, najlepiej spacerem. W wypoczętym i jasnym umyśle łatwiej znaleźć miejsce na zdumienie,


Na przykład taka Czudo Pieczka, "smaczne chwile życia". Bezpardonowa krytyka zachodniego kapitalizmu i imperialistycznych zapędów Ameryki. Szyderstwo z globalizacji i przejaw oddolnej walki o zachowanie własnej tożsamości.
Czudo Pieczka od razu nasunęła mi na myśl Słowackiego, on powinien mieć z tym coś wspólnego, ale to chyba tylko "siejo-hreczko" (Co wieczora pod tą brzozą,/ Pod tą czarną altaneczką;/ I może mię gdzie wywiozą/ Albo z jakim siejo-hreczką/ Ożenią). Nie tylko, jak się okazuje, w słowniku polszczyzny mieszkańców Krzemieńca na stronie muzeum Słowackiego jest i czudo pieczka. To taki garnek do duszenia na parze.

Stacja 1. Turecka szałarma i kawa za pół ceny z antyglobalistycznego parowara z Krzemieńcem w tle.

A obok mocna kontra, z serca rodzimej wrażliwości.

Nu, zajac, pagadi.

I dalej mój spacer potoczył się też w takim kierunku, bo zaszedłszy do parku uniwersyteckiego spotkałem stado wiewiórek goniących się z gołębiami wokół karmnika pełnego laskowych orzechów. Tam właściwie spacer się skończył, spędziłem z nimi pół godziny i przedstawię je kiedyś, wraz z innymi przyrodami Tomska.

Tymczasem nie zrobię już niczego składnego z tego wpisu, ale nie miałem też takiego zamiaru, czas mi się tu toczy po wybojach i tak go należy przedstawiać. Ważne wnioski to: odpowiednie do nawierzchni obuwie, uspokojenie oddechu, wyrównanie kroku, rosnąca ciekawość i uważność. Czuję, jakbym przechodził kwarantannę, minęły już trzy tygodnie, za kolejne trzy będę cały, zdrów i gotów do drogi.

Na razie nasz projekt postępuje. Naprawiliśmy dach na podwórkowej wiacie, skosiliśmy trawę, przygotowaliśmy trochę materiału na ogrodzenie,  pomalowaliśmy na biało kominy. Dziś otwarty piknik, na który zaprosiliśmy ludzi z aiesecu i na którym będziemy pstrzyć te kominy kolorowo i tematycznie - na sześć kontynentów, po których chcemy podróżować z dzieciakami.  Po malowaniu wyświetlamy pod nowym dachem wiaty film disneya o Indianach, wprowadzający w naszą jutrzejszą podróż po północnej Ameryce.


Na zdjęciu Christofer, niemiecki antropolog pomieszkujący w różnych stronach Rosji od paru lat i babuszka z Govorovej, której nie podoba się to, co robimy, bo kto za to zapłaci, i czy nam ktoś za to płaci, i co się tu w ogóle wyprawia na mojej dzielni. Był z nami jeszcze Maksim, Kazach i Rosjanin w jednym, spędziliśmy we czworo całą sobotę - po malowaniu kolacja u mnie - i prawie całą niedzielę - obiad do późnej nocy u Maksima. Towarzysko też się zatem coś dzieje i to bardzo miłe towarzystwo.


Myślę też coraz poważniej o dalszej drodze. Kupiłem wczoraj atlas drogowy i jest to najmniej reprezentatywna realizacja tego gatunku, bo bardzo mało w nim dróg; przynajmniej w stronach, w które się kieruję. Są za to oznaczone wszystkie zimniki, czyli drogi czynne tylko zimą, kiedy wszystko zamarza, biegnące często korytami rzek. Są też nazwy wiosek rozrzucone po kartach map, otoczone tylko przez setki kilometrów pajęczej sieci rzek. To pachnie prowokacją - "patrz, na Syberii jest tyle osad i siedlisk ludzkich, które nawet mają nazwy, a do których nigdy się nie dostaniesz".
Zobaczymy, gdzie się dostanę. Muszę się na pewno jakoś wstępnie określić i na coś zdecydować - na przykład bilety lotnicze z Władywostoku do Moskwy na koniec września kosztują tylko 700 zł. Albo z Jakucka. Albo i nie?

Siła Gazpromu na wschodzie Rosji. Też mi się wydaje, że tam trzeba szukać.

Nie wiem. Rozmawiam z ludźmi, czytam Internet, wpatruję się w mapy. Mój projekt crowdfundingowy zakładał, że darczyńcy będą mogli ze mną zdecydować o kierunku podróży - to była wspaniała myśl. W Krakowie często nie mogę się zdecydować, czy skręcić w prawo do Bunkra, czy w lewo do Tektury, czy w ogóle mam ochotę na kawę. Co dopiero w Rosji, tutaj jest trochę więcej możliwości, dlatego na pewno zwrócę się o pomoc i radę wysyłając ankiety. Jeśli ktoś może już mi coś podpowiedzieć, to śmiało, ja postaram się systematycznie wrzucać na facebooka zdjęcia i krótkie opisy różnych okolic, w które chciałbym się wybrać, a potem spróbujemy coś wybrać, ok?

Postaram się, ale zawsze mało czasu na wszystkie maile, notatki, książki, strony, słówka rosyjskie i polskie. Teraz przynajmniej rower oddaje mi cenne minuty z transportu, co nie zmienia faktu, że właśnie muszę na niego wsiadać i jechać po farby.


Jeszcze tylko jedno zdziwienie na koniec. W sobotę 2.08 mieliśmy tu dzień Wojsk Powietrzno-Desantowych. To duże, ogólnokrajowe święto, polegające z grubsza na tym:






W końcu brygady gdzieś parkują i świętują na serio.
Mieliśmy iść w sobotę po malowaniu nad rzekę, ale jak się nie było w wojsku, to podobno lepiej zostać w domu i zostawić świąteczne miasto tym, którym się ono należy, bo lubią pytać o jednostkę i stopień. I mam różne dziwne wrażenia z tym związane, ale nie chcę już o nich mówić, bo dzień zaczął mi się bardzo przyjemnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz