piątek, 22 sierpnia 2014

Archeologia podróży

Powinno być jakieś podsumowanie, bo dziś zjedliśmy ostatni obiad z Wową na Govorovej, pożegnaliśmy dzieci, które się akurat nawinęły, poprawiliśmy ostatni komin, ten wyobrażający Rosję, z kałasznikowem, gwiazdą Dawida i matrioszką z odstrzeloną głową; Inga wyjeżdża pojutrze, a ja za dwa dni, w poniedziałek. 
Ale nie będzie.
Zaczyna się zbyt dużo nowego, żeby stwarzać pozory zakończenia. Wciąż jestem w Rosji, wszystkie moje skarpety wciąż są całe, wciąż mam trochę pieniędzy i broda wciąż rośnie. O jakim wciąż w ogóle mowa, to przecież dopiero, dopiero teraz zaczynają się pojawiać inne drogi, niż ta ścieżka na Govorovą i inni ludzie, niż dzieci i projektowi partnerzy. Czuję się trochę tak, jakby podróż uległa zawieszeniu po dotarciu do Tomska i właśnie zaczynała się na nowo, co częściowo jest prawdą. O, tak można powiedzieć, podróż się znowu zaczyna, więc żadnych podsumowań. Do rzeczy.


Andrieja znalazłem na couchsurfingu  tuż przed jego wyjazdem w kilkutygodniową wyprawę samochodową przez Rosję do Petersburga. Nie spotkalibyśmy się, gdyby nie zesłany przez los patrol drogówki w Tiumenie nie zawrócił go po trzech dniach do domu z powodu wykrytych nieprawidłowości w prowadzeniu. Odebrał mu też prawo jazdy na półtora roku (nie chodzi tu o jazdę pod wpływem), ale dopiero od początku września, dzięki czemu mogliśmy pokonać razem jeszcze kilka dobrych set kilometrów, którymi Andriej chciał zrekompensować sobie fiasko europejskiego projektu. Najpierw jednak spotkaliśmy się na dachu.


Andriej jest archeologiem, do dłuższego czasu w swojej pracy doktorskiej zajmuje się losem żetonów - ekwiwalentów towarowych z wczesnego średniowiecza, które po zastąpieniu przez właściwe pieniądze trafiały za Ural, gdzie za dotknięciem szamańskiej różdżki zmieniały swoją naturę z materialnej na metafizyczną, stając się talizmanami i religijnymi artefaktami. Ma 32 lata i niemało siwych włosów, ale to ciało za szybko się zestarzało, sam Andriej zwolnił gdzieś na wysokości dwudziestki i pewnie dlatego wciąż nie może skończyć tego doktoratu. Poza tym ewidentnie nie o to chodzi w grzebaniu w ziemi, żeby się tym tytułować. Rosyjskie akademie wydają się o wiele bardziej przyjazne pasjonatom, niż europejskie. W swoim mieszkaniu na 9 piętrze wybił ścianę na balkon i zbudował tam wielkie łóżko z panoramą na tajgę, pod sufitem powiesił wiklinowy fotel, ściany pomalowali mu zaprzyjaźnieni artyści. Reszta to przygodne przedmioty zalegające na wysokości podłogi, domena Deli, suczki kilkukrotnie znajdującej Andrieja na ulicy, zanim wreszcie wrócili razem do domu.


Ale na dachu rozmawialiśmy mało, słuchaliśmy okolicznościowego koncertu Lariogan (Ларъёган), którego wokalista, Żenia, dzieli pracownię na uczelni z Andriejem. I z Olgą. Z Olgą dzieli też dom, psa i życie, a wszyscy razem dzielą jeszcze samochód, projekty badawcze i sprzęt na ekspedycje. Żenia jest najmłodszy, ode mnie starszy zaledwie o dwa lata, od Olgi młodszy o dziewięć. Doktorat zrobił szybciej, choć wygląda raczej na nieszkodliwego punka, życzliwego dryblasa ze złamanym nosem i dalekowschodnią kępką włosów z tyłu wygolonej głowy, niż na pracownika naukowego. Olga też przez te parę dni naszej znajomości nie wychodziła z pomarańczowego kostiumu przywiezionego z Indii, a kępkę włosów zachowawczo przedłużyła o wyrazistego irokeza, który też nie przeszkadza jej w prowadzeniu zajęć. Siedząc u nich w podziemiach uniwersytetu, w norze wypełnionej kawałkami tysiącletniego żelastwa i książkami od etnografii po fizykę, z ogromną mapą świata na ścianie i pokaźną szafą narożną, przerobioną na posiadłość nakrapianouchej szynszyli, słuchając opowieści o Jamale, tundrze, nienieckich pasterzach reniferów spoza globalnej wioski i dziesiątkach ludów i plemion, które przewinęły się przez tajgę pomyślałem, że archeologia to kolejna dziedzina, do której studiowania będę gorąco zachęcał swoje dzieci.


Po koncercie trafiliśmy do Żeni i Olgi, do wynajmowanego przez nich starego, drewnianego domu z wielkim, zachwaszczonym ogrodem przy Krasnoarmiejskiej, gdzie kontynuowaliśmy celebrację 15.08, Dnia Archeologa i Dnia Niepodległości Indii. Dom sąsiaduje bezpośrednio z jedynymi z najciekawszych przykładów lokalnej architektury drewnianej - domem z drakonami  i z domem z pawiami. Biegaliśmy po nocy je oglądać z Olgą, której dziecięcy entuzjazm i zachwyt jednorazowo zerwał się wtedy z jej spokojnej, dorosłej równowagi. Był tam też Matwiej, jednoręki gitarzysta, który opowiadał mi o swoim sympatycznym spotkaniu twarzą w twarz z niedźwiedziem i Polina z Ruslanem, tancerze ognia o niejasnej relacji. Dom wirował w czerwono-żółtych spiralach ścian, języki się plątały po różnych alfabetach, inscenizacje kukiełkowe na zmianę z tematami o wadze ciężkiej, międzynarodowej. I powrót do domu z innym, przypadkowym Andriejem, który w 20 minut nie zdążył nauczyć mnie wszystkich znanych sobie przekleństw po rosyjsku.
A następnego dnia grzybobranie w tajdze i ziemniaki z grzybami na kolację. A potem już Szoria.


"Szoria to najbliższe góry, niedaleko, jakieś 600 kilometrów", dowiedziałem się przed wyjazdem. Może ze względu na ten niewielki dystans zgodzili się zabrać mnie ze sobą, znacznie łatwiej znieść przecież tak krótką podróż, kiedy jedzie się toyotą rav4 w pięć osób i dwa psy, z plecakami i namiotami. Poza trójką archeologów, Deli i Taganem pojechała z nami też Polina, wychowana w Tasztagol, głównym mieście Górskiej Szorii. I Kola, jej szesnastoletnia ręcznie wykonana laleczka, który nie był w domu jeszcze dłużej, niż ona sama. To Polina pokazała nam ten szczyt nieopodal miasteczka, na którym zamieszkaliśmy na trzy kolejne noce i to ona planowała nasze przebiegi.


Najpierw Szeregiesz, narciarskie centrum zjazdowe na cały oblast Kemerowski i okolice. Niewysokie góry, półtora kilometra, ale gołoborne, kamieniste, porośnięte spiczastymi świerczynami, karlejącymi w miarę podchodzenia pod niebo. Po niewygodnej przeprawie przez stok narciarski weszliśmy w gęsty las pokrywający rozległą, łagodną przełęcz między trzema szczytami. Przez cały płaskowyż płynie wartki potok, do którego tulą się drobne brzeziny, cedry syberyjskie zbijają się w kępy przy podmokłych, trzęsących się łąkach. Jeszcze nie zrozumiałem, na czym polega przyjemność użerania się z twardymi, kruszącymi się drobno łupinami cedrowych orzeszków, na pewno to czynność pochłaniająca uwagę, czas i dużo energii. Podobno są wysokokaloryczne i bogate w składniki odżywcze, być może trud się rekompensuje. Smaku na pewno nie da się z niczym porównać. I wreszcie kąpiel w zimnym strumieniu, wciąż cieplejszym, niż wodociągi w mojej dzielnicy w Tomsku, gdzie już czwarty tydzień remontują ciepłą wodę. I wspinaczka na szczyt Wielbłąda, 10-metrową skałę, na której myślałem o różnych ludziach i robiłem dla nich zdjęcia. 


Te wszystkie zdania to raczej preteksty do zamieszczania obrazów lub beznadziejne próby ich zastąpienia, żeby zróżnicować relację. No bo o czym tu dużo gadać, piękny dzień, świat słoneczny, mało, jak najmniej informacji, dużo tlenu i zielone życie tego kawałka Planety. Jeszcze raz bardzo chcę podziękować wszystkim, dzięki którym dzieją mi się takie rzeczy.

I następnego dnia podobnie, tyle że nie w górę, a w dal, do Ust-Kaberza, szorskiej osady na końcu ostatniej drogi. Są w niej jakieś sygnały sugerujące ruch turystyczny, ale brak ich odbiorców Jest jeden sklepik z jedzeniem i jeden z pamiątkami, obsługiwany przez tę samą handlarkę, mistrzynię krzyżówek. Wśród pamiątek nawet łapacze snów i kukiełki przypominające weneckiego Pinokia. Nad rzeką długie, puste łodzie, gdzieś w krzakach kilkuosobowa grupa emerytowanych wędkarzy na męskiej wyprawie w poszukiwaniu młodości, poza tym kurz, czasem jakiś motorek, podkurczone, drewniane chatynki. Zrobiliśmy wędki z patyków i nie łowiliśmy dobniutkich rybek, które przyjemnie podgryzały stopy. Jechaliśmy ponad trzydzieści kilometrów bitą drogą na ten kraniec wszystkiego, zobaczyliśmy kraniec i wracaliśmy tyle samo. Po drodze pogański chram i eklektyczna scenografia religijna przy bijącym źródle, podobno pod turystów.

I zaszliśmy jeszcze w Tasztagol do lokalnego muzeum etnograficznego. Szorcy to turecki lud, o którym względnie dużo mówi nawet polska wikipedia. Drużyna archeologiczna przebiegła przez nie fachowym krokiem i skrytykowała zaściankowość i przestarzałość środków wyrazu. Znają dobrze standardy innych światów, również zachodnich, i pewnie dlatego brak im wyrozumiałości dla lokalnej, zakurzonej i zapomnianej przez bogów sowieckiej tradycji muzealnej. Ja się na szczęście nie znam i wędrówki ludów na obszarze środkowej Azji są mi tak samo nieznane, jak moje własne, przyszłe. A pani pilnująca muzeum nie widziała zwiedzających chyba co najmniej tak długo, jak wyciągi narciarzy i strasznie chciała o czymś poopowiadać. I opowiadała o tym, jak włącza światło, wskazywała na manekiny szorskiej dziewczynki zbierającej sztuczne kwiatki z mamą, na zdjęcia założycieli muzeum i yeti, który kilka lat temu zostały wybrany symbolem turystycznym regionu, w rządowym programie rebrandingowania (takie słowo) okręgów i oblasti/oblastów (powinno być obłaści po polsku, ale nie ma). Tak po prostu, yeti w Górskiej Szorii. Na przykład ze styropianu, na stacji gazpromu.


I było jeszcze wiele dobrych miejsc i rozmów, wracając na przykład zahaczyliśmy o Tomską Pisanicę, muzeum na otwartym powietrzu, obejmującą nadbrzeżną skałę porytą wzorami i rysunkami ludzi i zwierząt przez kolejne fale kultur i ludów przeszłych tędy w ciągu ostatnich czterech tysięcy lat. Ale już bardzo długo piszę i bardzo muszę iść spać. Moi towarzysze nie ustają w wysiłkach czynienia moich ostatnich chwil w Tomsku najwspanialszymi - jutro jedziemy do anastazjowców na Słoneczną Polanę, potem na koncert bardów, na którym Żenia też zagra. A w niedzielę mam umówiony termin u Mariny, która maluje różnymi technikami, również na skórze. Żenia wykopał mi nienieckie wzory na nową obręcz, syberyjski ślad. Dosłownie, bo brali udział w tych wykopaliskach. Taki prezent na drogę.

I w drogę, w poniedziałek. Poza tym wszystkim, co dostałem od nich tutaj, mam w dodatku nagrany pierwszy nocleg w Ałtaju, u znajomych malarzy i konstruktorów mongolskich jurt. Może będzie tam nawet Internet. A może lepiej nie. 


Na dobranoc: Ларъёган - Apokalypsis Now.








3 komentarze:

  1. Oddychaj tajga ile wlezie. Te orzeszki piniowe sa wszedzie poza Rosja mega drogie. I swietne do pesto;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie kombinuję z Wową spółkę handlową, bo on prowadzi sklep z z odzieżą na narty i w góry i jest bardzo zainteresowany polskimi firmami. A do nas orzeszki i naturalne kosmetyki Babuszki Agafii :) może masz jeszcze jakieś pomysły?

    OdpowiedzUsuń
  3. he he, dobre. ja chcę z PL do CAN buty sprowadzać, więc w orzeszki chętnie wejdę :)

    OdpowiedzUsuń