poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Święta, święta i co dalej?

Stało się, usłyszałem to zdanie, dokładnie w takiej formie. "Nie ściągaj, nie trzeba!" 

Wypowiedziała je Tania z dwudziestego szóstego na Govorovej, kobieta, która niedawno przestała być dziewczyną, a może jeszcze nie przestała, tylko alkohol dodał jej zmarszczek i mgiełki przelanego czasu w spojrzeniu. Często widziałem ją pod klatką z sąsiadami. Tutaj często spotyka się sąsiadów pod klatką, gdzie, przyzwoicie przycupnięci w podcieniu bzów i za parawanami żywopłotów, walą cienkie piwo z plastikowych butelek. 

Piwo wyraźnie dominuje nad innymi alkoholami, na szybki wypad w pantoflach od mojej klatki schodowej są trzy rozlewnie, czyli sklepy, w których można kupić tylko piwo, lane do butelek od 0,5 do 5l z kilkunastu keg wystających ze ściany. Można go sobie również nalać w prawie każdym supermarkecie. Niech ilość nie zmyli piwoszy, nie ma między nimi żadnej różnicy, która by mogła z choćby jednego z tych piw uczynić coś wartego pieniędzy, wszystko to mętny lager bez żadnego charakteru. W rozlewniach można jeszcze kupić papierosy i zakąski - suszone ryby i kalmary, kabanosy, suszone mięso, ociekające tłuszczem grzanki, orzeszki ziemne, chrupki, czipsy. 

Mój gospodarz właśnie w tym sklepie najczęściej się odżywia, co można wyczytać z jego cery oraz kociego rytmu dnia z kilkunastogodzinnym snem. Ale nie ma go od dwóch tygodni, bo pojechał się oświadczyć do Kazachstanu, więc ja mam dużo swobody, na Govorovą wychodzę dopiero za półtorej godziny, mogę spokojnie próbować wrócić do sedna, czyli do seansu filmowego sprzed tygodnia. Notabene nie ma też gorącej wody, bo, jak się dowiedziałem od sąsiadki, na Syberii co roku profilaktycznie remontują rury i zawsze wyłączają wodę na trzy tygodnie, etapami, w różnych częściach miasta. I to jeszcze ona była zdziwiona, że o to pytam. Jeśli tematem mojej podróży miała być samowystarczalność, to na razie donoszę, że odnotowałem jej zupełny brak. Choć z drugiej strony kartoszka ukopana na daczy i składowana w piwnicy jest jakimś tam żywnościowym bezpiecznikiem. A tymczasem w na podwórku...

Fakt, że wchodziłem do Tani tylko na chwilkę, ale fakt, że wchodziłem, był dla mnie równie ekscytujący, jak to usłyszane zdanie. Po dwugodzinnej gonitwie rowerem w poszukiwaniu białego materiału na ekran biegałem teraz po podwórku organizując sprzątanie pod wiatą, sprzęt, kable. No i prąd był konieczny, a wskazówki Wowy (który też wyjechał do Kazachstanu) nie pomogły - skrzynka z licznikiem na najbliższej klatce schodowej była zamknięta na klucz, którego nie miałem. I wtedy właśnie ta dziewczyna (niech jej wolno czas upływa) zaproponowała, że możemy podpiąć przedłużacz w jej mieszkaniu, bo mieszka na drugim piętrze (czyli na polskim pierwszym, tu się parteru nie nazywa). Byłem już kwadrans spóźniony z instalacją, mieliśmy zacząć o siódmej, więc pobiegliśmy na górę, wpadłem do jej mieszkania i od razu chwyciłem się za sznurówki, ale padło to niebywałe zdanie i wszedłem zgięty w pół do pustawego pokoju, wpiąłem kabel w ścianę, wyrzuciłem przez balkon, wyszedłem. Nawet nie zauważyłem, jak wyglądało to mieszkanie, wydaje mi się, że nie było w nim nic, co dałoby się zauważyć i odnotować. Nie wiem wiele o Tani, wiem, że wraca z pracy koło 18, że często pije i że jest nam bardzo życzliwa. Dziękowała nam za to, co robimy ciesząc się, że też mogła nam jakoś pomóc. 

Indze dała w prezencie błękitną robótkę ręczną, wyglądającą na kapelusik dla lalki, w podziękowaniu od swojej mamy. Wcześniej dostaliśmy prezenty od Nireli Daniłownej, starutkiej, zadyszanej śpiewaczki, która zaprosiła nas pewnego dnia do mieszkania, gdzie siedzieliśmy pół godziny i słuchaliśmy Jesienina w na pianino i wiekowy głos. Siedzielibyśmy dłużej, ale Wowa musiał iść na inne spotkanie i przedarł się jakoś do drzwi, a my jakoś za nim. Po drodze musiał jeszcze spróbować przesunąć pianino przeponą i otworzyć zamek w drzwiach od pokoju, w którym staruszka się z nami zamknęła. Miała maleńkiego, rudego kotka, fototapetę z górskim potokiem i jesiennym lasem oraz ogromną ilość przedmiotów na półkach, pozostających w zupełnym chaosie rodzajowym, od poskładanych części pościeli, przez zdjęcia, po filiżanki, książki, zabawki. Dostaliśmy od niej po złotej figurce, moja przedstawia żabę siedzącą na byku leżącym na stercie monet. Przynosi szczęście i pieniądze. Musi się chyba jeszcze rozkręcić. 

Bardzo wiele ludzi zeszło się we wtorek na nasz plac zabaw. Kiedy wróciłem już z kupionym materiałem na ekran, wokół kominów krzątało się z pędzlami około 20 osób, w tym z 8 z AIESEC-u. Byłem zdumiony frekwencją, ale niestety, poza trzema dziewczynami, równie szybko poszli, jak późno przyszli i chyba raczej chcieli po prostu zobaczyć jak wygląda projekt, nad którym ktoś rzeczywiście pracuje. Nie potrafili się chyba jednak odnaleźć się w takiej sytuacji. 
Dzieciaki za to bawiły się świetnie, a po skończonej zabawie i dłuuugich próbach pogodzenia sprzętu udało nam się wyświetlić "Brata Niedźwiedzia" pod naprawionym dachem wysprzątanej wiaty. Zeszły się dzieci z okolicznych podwórek, sporo dorosłych. Mniej więcej w połowie filmu widzów zaczęło ubywać, bo dzieci zgromadzone w takiej ilości zaczęły wyzwalać ogromną energię i rozpraszać się po całym placu zabaw. Do końca wytrwała grupa dorosłych i kilkoro dzieci, jedna pani przyniosła pokrojone jabłka (stawiam, że polskie), krążyły ciasteczka, chrupki, napoje. Po zakończonym filmie wszyscy szybko się rozeszli, ale wszyscy też dziękowali i uśmiechali się, a my czuliśmy się zaakceptowani i szczęśliwi. Dlaczego jeszcze nigdy nie zorganizowałem z nikim kina na świeżym powietrzu pod własnym blokiem? To takie proste, a takie odświeżające.



"Brat Niedźwiedź" był wprowadzeniem do pierwszej podróży  - po Północnej Ameryce. W piątek bawiliśmy się w Indian. Był bieg apacki (z wodą w ustach), walki na równoważni, strzelanie z łuku z konia, malowanie talizmanów, twarzy, nadawanie imion. Próbowaliśmy też coś opowiedzieć, ale dzieciom lepiej się przeżywa niż słucha. Materiały prezentujące różne grupy plemion, i tak ograniczone do obrazków, udało się uruchomić tylko na zasadzie "wybierz obrazek, który chciałabyś powiesić na naszej tablicy ogłoszeń". Przy okazji próbowałem coś opowiedzieć, ale moje zdolności nadawcze i zdolności odbiorcze dziewczynek niestety się nie uzupełniały. Miałem za to dużo radości budując konia i rekwizyty do zawodów, a przygotowując materiały do późnej nocy sam sobie dużo przypomniałem. W tle do zabawy grały Ulali, był Czerwona Chmura, był Siedzący Byk. Właściwie nie wiem, kto miał więcej zabawy, ja, czy one.



A dzień później druga sesja z kominami, tym razem w skromniejszym składzie, za to dłużej, więcej, staranniej. 


Tym razem przyszło nam z pomocą czworo malarzy, między innymi Kiran, czterdziestoparoletni Hindus, który 15 lat temu malował piękne obrazy na płótnie, ale teraz pracuje w naftowej firmie wydobywczej w Tomsku i ogłoszenie o akcji na "v kontakte" (tutejszy facebook) obudziło w nim jakieś sentymenty. Namalował Richie'ego Richa i Indianina. Maksim, dziwny Rosjanin, z wykształcenia dziennikarz i filolog, z zawodu programista, z rozbieganym spojrzeniem i gwałtowną, rwaną gestykulacją, należący do tych kilkunastu procent Rosjan niepopierających Putina. Malował komin rosyjski, zamieścił na nim matrioszkę, MIG-a, kałasznikowa i gwiazdę Dawida, bo "nie ma Rosji bez Żydów". Przy następnej okazji musimy go trochę zretuszować. Była jeszcze Tatiana z AIESECU i Makar z Kazachstanu, spędziliśmy razem parę  miłych godzin w Afryce i w Australii, a potem już wszyscy razem w rosyjskiej pizzerii. 

Przez tych parę dni podchodzili do nas mieszkańcy ТСЖ, żeby się przywitać, uśmiechnąć, podzielić wrażeniami. Jedna pani powiedziała, że pięknie pomalowaliśmy kominy, że mieszka tu 30 lat i nie wie, dlaczego do tej pory nikt na to nie wpadł. Inna pani przyszła, żeby się przedstawić i nas poznać, bo córka jej opowiadała o naszych wspólnych zabawach, bardzo jej się to spodobało i jest nam wdzięczna. Inny pan, który zwykle siedzi przy wejściu do komunalnej piwnicy, tej wentylowanej przez nasze kominy, i chyba jej pilnuje, kiedy jest otwarta, powiedział, że ludzie są weselsi i więcej się uśmiechają, jak przychodzą po swoje ziemniaki. To znaczy, że rzeczywiście nie przyjechaliśmy tu na marne. 

Jutro ostatnia seria z kominami, wieczorem Madagaskar, jeśli znajdzie się rzutnik, a w środę jedziemy z dziećmi do Afryki. Zostało nam jeszcze ogrodzenie do zrobienia, poza tym ten weekend to ostatni dzwonek, żeby zbudować statek. Nie wiem, czy damy radę, w przyszłą środę nasz projekt się kończy. 

A ja dalej nie wiem, co dalej. Mój plan podróży jest w strzępach, mam bardzo rozerwane uczucia, mieszane podczas ciągłych poszukiwań internetowych. Muszę się na coś zdecydować przed wyjazdem i może kupić bilet powrotny, choć oczywiście puszczenie się z prądem też jest kuszącym rozwiązaniem. 

Mongolia niestety odpada, bo jak wyjadę z Rosji, to już do niej nie wjadę, a powrót przez Turcję jest koszmarnie drogi. Najtaniej byłoby wracać pociągiem z Ułan Ude i to by oznaczało miesiąc jazdy po Ałtaju i Buriacji, ale i dodatkowy tydzień na powrót. Potem są tanie loty z Władywostoku, tam piękne góry i długa droga stopem. Trochę drożej z Jakucka i choć Jakucja jest właśnie tym miejscem, w którym najbardziej chciałbym się zanurzyć, to niestety zaczynam się godzić z myślą, że jest dla mnie nieosiągalna. Dróg brak, transport powietrzny i wodny szczątkowy i kosztowny, stada niedźwiedzi na straży. Dość drogi byłby powrót z Magadanu, ale na razie Magadan mnie ciągnie najbardziej. Skoro muszę się pożegnać z myślą o wyprawach w dzicz czy o samotnych wędrówkach po parkach narodowych, bo ani psa, ani strzelby, ani kompanii sobie nie kupię, to może bym się chociaż prześliznął przez Kołymę? Jacek Hugo-Bader zrobił tę trasę stopem od drugiej strony, więc wiadomo, że się da. I że tam można znaleźć dużo złota, różnego pochodzenia i natury. 
Jest jeszcze Jenisej i Ob, okręg Chanty-Mantyjski i Jamalsko-Nieniecki, na razie daleko na horyzoncie zainteresowania, jednak w jego obrębie.

I jest jeszcze trochę czasu, ale coraz mniej. I muszę się szybko zdecydować, bo tracę pewność siebie i zaczynam bardziej tęsknić za Domem. Myślę o Kasi i o tych drogach, które będziemy przemierzać wspólnie. Takie drogi są o wiele łatwiejsze i nie ma większego znaczenia, którędy będą biec. 
Na razie jednak mam jeszcze swoją i na pewno nie chcę z niej rezygnować. Szczególnie, że ostatecznie prowadzi ona właśnie do Kasi.
I od razu zrobiło się łatwiej.




2 komentarze:

  1. Woda odłączana jest nie tylko na całej Syberii, ale w całej Rosji, taka rosyjska tradycja ;)
    Ink

    OdpowiedzUsuń
  2. no jakby nie było my tu czekamy na Was w Kanadzie, łosiu. dziś przyszła książka Jacka Hugo-Badera. Dzięki! To jeden z największych skarbów mojej biblioteki. :* Cmok w bok i szczęśliwych wiatrów!

    OdpowiedzUsuń