czwartek, 4 września 2014

Anastazja. Ostatnie dni w Tomsku

Ciche popołudnie w Czeczżajewce. Już od dobrego tygodnia nie widziałem Internetu, poza jednorazowym wypadem do biblioteki w najbliższym miasteczku. Z prądem też nie jest łatwo, teraz korzystam ze słonecznej pogody, która ładuje mi baterię, i z przerwy w szyciu, którą zrobiły sobie dziewczyny. Zazwyczaj to właśnie maszyna do szycia ma pierwszeństwo pracy na słońcu. Starszyzna, w tym mój gospodarz, omawia zakończony wczoraj dwumiesięczny projekt szkoleniowy Integral Sustainability Systems, pozostali grają na bałałajkach, piją Iwan-czaj, przygotowują się do odjazdu. Tylko motyl się trzepoce przy złotym od jesieni oknie, muchy brzęczą i wędrują po stopie, a trzy maleńkie kociaki polują na kable i ubrania wokół moich nóg, to jednak zdecydowanie za mało, żeby powiedzieć, że coś mi przeszkadza.


Już tydzień, jak wyjechałem z Tomska. Dopiero tydzień, a mam wrażenie, że byłem tam kiedyś, jak w Lizbonie czy w Nicei. Obrazy i zdania poskładały się już w zamkniętą formę wspomnienia. Wystarczył tydzień, by nabrać dystansu i perspektywy i nic dziwnego, skoro ten tydzień taki inny, bogaty i piękny. Droga mnie wciągnęła w swoje tryby i przez jedną noc zaniosła w to miejsce, na przedmurze Ałtaju, do odciętej od świata osady poszukiwaczy złotego życia, rzemieślników jutra, zamkniętych w maleńkiej dolinie obywateli planety. Na pewno o nich będzie, ale jeszcze nie teraz, jeszcze po kolei. Ostatnie dni w Tomsku przyniosły trochę treści, która zasługuje na osobny fragment, głównie ze względu na pierwszy krok w poszukiwaniach intencjonalnych społeczności wiejskich, jednym z priorytetów tej podróży. Jutro wyjeżdżam dalej i mam nadzieję, że po drodze znajdę Internet, żeby wrzucić to, co piszę teraz i czas, żeby napisać o tym, gdzie teraz piszę.
Miałem wyjechać z Tomska w sobotę, ale wtedy jeszcze miałem co innego do roboty. Ta sobota była chyba najbarwniejszym ze wszystkich tomskich dni. Zaczął się wcześnie, wyjazdem do Słonecznej Polany, wioski anastazjowców położonej dwadzieścia parę kilometrów od miasta. Byłem tam już raz z Wową i Ingą, ale wtedy przejazdem, nie zastaliśmy żadnego z zaprzyjaźnionych mieszkańców i nie było z kim pogadać. Tym razem miałem bliskiego przewodnika – Nadieżda, mama Andrieja-archeologa żyje w tej społeczności od momentu jej powstania w 2006 roku.


Czytałem o ruchu anastazjowców i Dzwoniących Cedrów Rosji jeszcze w Polsce i od początku planowałem odwiedzić jakąś społeczność ufundowaną na tych pismach. Książki Władimira Megre, 9 tomów zatytułowanych „Anastazja” można dostać w polskim przekładzie, ściągnąć lub kupić. We wstępie autor opowiada o swojej wyprawie kupieckiej  w dół Obu, podczas której spotkał Anastazję, widunkę i mędrczynię obdarzoną nadprzyrodzonymi zdolnościami, uważanymi przez nią samą za w pełni przyrodzone. Żyjąc z nią w tajdze zgłębiał tajemnice świata, uczył się czytać księgę przyrody, słuchać rytmu życia (bios) i współżyć w zgodzie i harmonii z otaczającym światem. W książkach Megre można znaleźć pełny kodeks życia na Ziemi i wśród ludzi, od relacji w rodzinie, przez praktyczne porady ogrodnicze i odżywianie, po budowanie tożsamości i medytację, wszystko w oparciu o filozofię przyrody jako matki, opiekunki i nauczycielki i romantyczne odczuwanie ponad technokratyczne myślenie.
Być może to kwestia przekładu, ale jeszcze nie udało mi się doczytać do końca pierwszego tomu, język jest toporny, dialogi papierowe, scenografia sztuczna. Naga Anastazja pląsa po porannej rosie, wiewiórki przynoszą jej orzeszki cedrowe, a potulne misie użyczają gawry. Autor jak kukiełka miota się od uwielbienia i podziwu po wściekłość i niesmak, teatralnie podkreślając czystość  swojej muzy i zepsucie świata, z którego sam przychodzi. Mało ważny i poważny wydaje się dręczący wielu problem, czy przedstawione w książce wydarzenia miały miejsce naprawdę, czy nie. Ciekawe jest natomiast to, jak ta współczesna baśń oparta na faktach stała się fundamentem międzynarodowego ruchu powrotu do ziemi i do prostego życia na Ziemi.



Sosny syberyjskie zwane cedrami to piękne, ogromne drzewa, dające bogate w składniki odżywcze orzeszki i mocne, wonne drewno. Według starców napotkanych przez Megrego w tajdze, każdy cedr żyje około 550 lat. Przez 500 lat „milionami swoich igieł-liści w dzień i w nocy łapie i wchłania w siebie jasną energię, całe jej widmo. W czasie życia cedru przechodzą nad nim wszystkie ciała niebieskie, powrotnie odbijając energię ku ziemi. Wyobraź sobie, że nawet maleńki kawałek cedru ma w sobie więcej energii niż wszystkie razem, stworzone przez człowieka nośniki energii” i tak dalej. Kiedy osiąga 500 lat, cedr zaczyna dzwonić – to znak, że czas go ściąć i wykorzystać jego drewno, pociąć na małe kawałki i rozdać ludziom, by mogli korzystać z nagromadzonej wiekami energii, inaczej po trzech latach cedr przestaje dzwonić i zaczyna spalać się od wewnątrz, umierając powoli. Drewno takiego cedru leczy ze wszystkich chorób („nawet z AIDS”), ale także sprawia, że noszący go człowiek „staje się bardziej życzliwy i utalentowany oraz odnosi więcej sukcesów”. Jeden taki cedr może obdzielić swoją mocą dziesiątki tysięcy ludzi - być może to jeden z powodów, dla których eksport dzikich płodów tajgi jest w Rosji zabroniony. Spróbuję przemytu.



W Słonecznej Polanie również mieszkają ludzie, którzy zajmują się przetwarzaniem drewna i orzeszków cedrowych – z tych ostatnich robi się olej, masła, balsamy. Na osadę pod tomskiem składa się około sześćdziesięciu rodzin, z czego kilkanaście żyje tam na stałe - większość spośród nich dojeżdża do pracy w mieście. Pozostali żyją w Tomsku i przyjeżdżają na Polanę jak na daczę, w wakacje, w weekendy. Każda osada anastazjowców ma swój własny profil duchowy, intelektualny i materialny,ale mimo że Słoneczną Polanę rozsławiła wizyta Seppa Holzera przed dwoma laty, to nie należy ona do najlepiej zorganizowanych i żywych społeczności tego typu. To, co łączy je wszystkie, to podstawowa zasada co najmniej jednego hektara, który przysługuje każdej rodzinie. Gdyby każdy człowiek mógł żyć na swoim kawałku ziemi, uprawiać go i dbać o niego, Ziemia stałaby się kwitnącym ogrodem, a jej ogrodnicy stworzyli by nowe, świadome i przyjazne społeczeństwo. „Anastazja” mówi, jak do tego doprowadzić i choć ruch anastazjowców nie niesie ze sobą żadnych elementów religijnych, kościół prawosławny i rząd Rosji uznał go za sektę. Kiedy zapytałem o to Nadieżdżę, odpowiedziała mi, że religia zaczyna się tam, gdzie pojawia się strach przed Bogiem, a kończy tam, gdzie zaczyna się miłość do niego. I pod tym względem myśl anastazjowców jest mi bardzo bliska – przy uznazniu różnorodności lokalnych wierzeń, przyzwyczajeń i potrzeb, jako niezmienną i nienaruszalną wartość uznają wzajemny szacunek, zrozumienie i miłość do stworzenia, które w każdym swoim przejawie jest piękne i godne istnienia.


W centrum Słonecznej Polany stoi wspólny dom, w którym mieszkańcy zbierają się raz w tygodniu, by podjąć ważne dla społeczności decyzje i zaplanować wspólne działania. Jednak różnorodność celów i motywacji w gromadzie sprawia, że wioska wydaje się martwa, część domów stoi pusta i pozamykana, w innych ludzie zajmują się swoimi sprawami. Wspólny dom służy podobno również za szkołę dla dzieci, ale tych, które mieszkają tu stałe, jest na tyle mało, że nawet one nie są w stanie ożywić krajobrazu. Może też nie ich liczba jest właściwym powodem ciszy. Kiedy jedliśmy obiad u Nadieżdży (bliny z rybą, ogórki, rzepa) przyszła do nas mała Masza, pożyczyć łopatę dla ojca. Miała prostą sukienkę z szarego lnu i białą chustkę na głowie, około 7 lat, wyglądała uroczo, ale niezbyt szczęśliwie, była zawstydzona, cichutka i grzeczna do przesady. Anastazjowcom często towarzyszy ludowy sztafaż, co przywodzi na myśl zamknięte społeczności amiszów. Również na targach i festynach, gdzie sprzedają cedrowe produkty i Iwan-czaj prezentują się jak nowe wcielenie ducha starej, rosyjskiej wsi.

Nadieżdża jest sama i też na stałe mieszka w Tomsku. Emerytka, zajmuje się swoją matką, do Słonecznej Polany przyjeżdża odetchnąć i popracować w ogrodzie. To bardzo dobra kobieta i szybko można pojąć, dlaczego stara się odnaleźć swój raj w takiej społeczności. Słoneczna Polana nie ma jednak dużego potencjału, by stać się rajem. Podobno wiele osad anastazjowców powstałych w okolicach Moskwy zaczęło się rozpadać po czterech, sześciu  latach. Kiedy książka zyskała szeroki rozgłos i odbiorców, ludzie tłumnie zaczęli kupować ziemię, budować domy, zaczynać nowe życie zgodne z regułami Megrego. Jednak kiedy zaczynali naprawdę żyć w tych domach życiem, o którym czytali,  okazywało się, że nie są w stanie go sobie zapewnić, że ogród ich nie karmi, bo nie wiedzą, jak go uprawiać, a życie w małej społeczności jest znacznie trudniejsze, niż w mieście. Zatem mimo że „Anastazja” zostawia sporą przestrzeń na indywidualne doświadczenia, to stanowi kolejną romantyczną doktrynę, która, bardzo ciekawa jako jedna z inspiracji, sama raczej nie ma na tyle mocy, żeby udźwignąć osiedla żywych ludzi.
Wyjeżdżałem z Polany obładowany ogórkami i rzepą, którą jadłem jeszcze w Czeczżajewce. Swoją drogą przez całe życie nie zjadłem tylu ogórków i kaszy gryczanej, co przez dwa miesiące w Rosji. Miło było słuchać, jak sześćdziesięcioletnia kobieta opowiada o permakulturze, oprowadzając po swoich wyniesionych grządkach, smutnym widokiem jest ogromna dziura w ziemi, zaprojektowana przez Holzera jako jezioro z tarasową uprawą, teraz niewielka kałuża porosła trawą, używana tylko przez dzieci w upalne dni. Podobno jeszcze ma wypełnić się wodą. Może jeszcze kiedyś coś tu wyrośnie.


Dalej Andriej zawiózł mnie i mamę na Święto Siekiery (Prazdnik Topora), trzydniowy piknik rodzinny z tradycyjnym stolarstwem w roli głównej atrakcji. Dobre dwie godziny oglądaliśmy z Nadieżdżą mistrzów rzemisoła, których rzeczywiścia była tam spora gromada i czynili cuda. Ale przestrzeń pikniku znacznie przerastała możliwości konstrukcyjne stolarzy. Zapełniały ją stoiska z pamiątkami, zabawkami i bzdurami, dziesiątki budek z pierożkami i blinami, scena folklorystycznych zespołów pieśni i tańca, „indiańskie wigwamy” będące w rzeczywistości atrapami tipi z kolorowego materiału, średniowieczni wojowie, użyczający rzutu toporem za sto rubli, tatuaże z henny. I oczywiście gęsty przykład współczesnego folkloru, kilkutysięczna ciżba Rosjan z całej okolicy. Rosjanie są bardzo swojscy i swoiści w swoim czasie wolnym, bardzo chcę o tym napisać więcej, bo jest i parę przykładów z Tomska. Odnotowuję temat – „Zachodnie pojęcie kiczu a sprawa rosyjskiej kultury współczesnej”, licząc, że kiedyś się uda do tego wrócić.

Andriej kursował w tym czasie do Tomska i na drugi brzeg rzeki, wożąc muzyków i sympatków Lariogan na coroczny festiwal bardów nad brzegiem rzeki. Żenia z rebiatą grali na scenie „alternatywnej”, pozostałe były zarezerwowane dla starszych panów z wąsem w kapeluszach, śpiewających ściśniętym głosem autorskie teksty o miłości i prawdzie przy akompaniamencie gitar starszych, niż ich dzieci. Słuchałem krótko, bo po koncercie Lariogan poszliśmy odpocząć muzyków na łąkę dobrym samogonem z kartoszki. Naprawdę majstersztyk, 70 procent a pijesz jak wino. Do pewnego momentu. Który przychodzi szybko.


Ale tym razem dopiero w mieszkaniu innego Andrieja, redaktora tomskiego dziennika, który ugościł nas whisky, piwem i kartoszką. Nie wspomniałem o ziemniakach przy ogórkach i kaszy gryczanej, bo zawsze jadłem dużo ziemniaków, ale Rosja to naprawdę królestwo białej bulwy. I pomyśleć, że ci biedni chłopi męczyli się bez niej na Syberii aż do XIX wieku. Chwalmy Bonę! Chwaliliśmy. I rosyjskich pisatieli, i polskich pisarzy, i przyjaźń ponad podziałami, na pohybel mediom, których przedstawiciel sam wznosił toasty.  I długo to trwało, ale co tu dużo gadać, wszyscy to znają. I nie chcę siać stereotypów, że Rosjanie dużo piją, bo to nie tylko stereotypy. Choć oczywiście z czasów sowieckich został już tylko sowiecki ser, ulice i pomniki. I jeszcze tysiące innych rzeczy, ale to naprawdę inna historia, wiele historii opowiedzianych tej nocy, której dobrze nie pamiętam, bo, jak wspomniałem na początku tego wpisu, było to już bardzo dawno temu.

A poza tym kto to będzie czytał takie długie? A jeszcze była dzień później impreza urodzinowa z Leninem bez nosa, dmuchaną lalą i stripteasem na barze w Zasadzie, klubie motocyklistów, gdzie mój gospodarz Sasza jest didżejem. I wciąż nie mogłem wyjechać, bo była jeszcze dzień później długa noc do piątej nad ranem, z Saszą i jego Daszą, kiedy nauczyłem się sporo o współczesnej rosyjskiej muzyce rozrywkowej. I mało brakowało, a zostałbym jeszcze jeden dzień, ale miałem już gotowe bułki na drogę, więc nie było wyjścia – dzień później robią się mokre, a nie ma sensu jeść ich w domu, bo przecież są na drogę. Proste. Więc w końcu wyjechałem z Tomska we wtorek, 26.08. O 13.00 złapałem pierwszego stopa, zanim jeszcze zdążyłem się zatrzymać na wylotówce. I to było naprawdę dawno temu, bo już nawet nie jestem w Czeczżajewce, tylko w  Askacie, jakieś sto kilometrów dalej, gdzie wciąż łuskam momenty na tę relację z innego życia. I kończę to już pisać, w namiocie, dochodzi trzecia w nocy, w domu obok śpią dwie Finki, instruktorki tańca improwizowanego, dwaj piękni geje z Izraela, nauczyciele jogi i uzdrowiciele, jedna moskwiczanka w permanentnej drodze, malkontent Sasza o zaroście Wolverina i starszawa właścicielka przybytku, zajmująca się głównie artystyczną produkcją okaryn z gliny. I jeszcze jacyś inni ludzie. I pies przybłęda. I potok szumi, i góry słuchają w milczeniu.  I jutro z przyjemnością będę o tym pisał. A przynajmniej zacznę.

A to niech będzie teaser.


pisane 30.08-03.09


1 komentarz:

  1. Oferujemy Iwan czaj.

    100% ekologiczny produkt. Jest wyprodukowany z roślin dziko rosnących. Mamy dużo różnych smaków.

    Nasza strona internetowa – http://www.iwan-czaj.com/

    Zapraszamy

    OdpowiedzUsuń