Ciche popołudnie w Czeczżajewce. Już od
dobrego tygodnia nie widziałem Internetu, poza jednorazowym wypadem do
biblioteki w najbliższym miasteczku. Z prądem też nie jest łatwo, teraz
korzystam ze słonecznej pogody, która ładuje mi baterię, i z przerwy w szyciu,
którą zrobiły sobie dziewczyny. Zazwyczaj to właśnie maszyna do szycia ma
pierwszeństwo pracy na słońcu. Starszyzna, w tym mój gospodarz, omawia
zakończony wczoraj dwumiesięczny projekt szkoleniowy Integral Sustainability
Systems, pozostali grają na bałałajkach, piją Iwan-czaj, przygotowują się do
odjazdu. Tylko motyl się trzepoce przy złotym od jesieni oknie, muchy brzęczą i
wędrują po stopie, a trzy maleńkie kociaki polują na kable i ubrania wokół
moich nóg, to jednak zdecydowanie za mało, żeby powiedzieć, że coś mi
przeszkadza.
Już tydzień, jak wyjechałem z Tomska.
Dopiero tydzień, a mam wrażenie, że byłem tam kiedyś, jak w Lizbonie czy w
Nicei. Obrazy i zdania poskładały się już w zamkniętą formę wspomnienia.
Wystarczył tydzień, by nabrać dystansu i perspektywy i nic dziwnego, skoro ten
tydzień taki inny, bogaty i piękny. Droga mnie wciągnęła w swoje tryby i przez
jedną noc zaniosła w to miejsce, na przedmurze Ałtaju, do odciętej od świata
osady poszukiwaczy złotego życia, rzemieślników jutra, zamkniętych w maleńkiej
dolinie obywateli planety. Na pewno o nich będzie, ale jeszcze nie teraz,
jeszcze po kolei. Ostatnie dni w Tomsku przyniosły trochę treści, która
zasługuje na osobny fragment, głównie ze względu na pierwszy krok w
poszukiwaniach intencjonalnych społeczności wiejskich, jednym z priorytetów tej
podróży. Jutro wyjeżdżam dalej i mam nadzieję, że po drodze znajdę Internet,
żeby wrzucić to, co piszę teraz i czas, żeby napisać o tym, gdzie teraz piszę.
Miałem wyjechać z Tomska w sobotę, ale wtedy
jeszcze miałem co innego do roboty. Ta sobota była chyba najbarwniejszym ze
wszystkich tomskich dni. Zaczął się wcześnie, wyjazdem do Słonecznej Polany,
wioski anastazjowców położonej dwadzieścia parę kilometrów od miasta. Byłem tam
już raz z Wową i Ingą, ale wtedy przejazdem, nie zastaliśmy żadnego z
zaprzyjaźnionych mieszkańców i nie było z kim pogadać. Tym razem miałem
bliskiego przewodnika – Nadieżda, mama Andrieja-archeologa żyje w tej
społeczności od momentu jej powstania w 2006 roku.
Czytałem o ruchu anastazjowców i Dzwoniących
Cedrów Rosji jeszcze w Polsce i od początku planowałem odwiedzić jakąś
społeczność ufundowaną na tych pismach. Książki Władimira Megre, 9 tomów
zatytułowanych „Anastazja” można dostać w polskim przekładzie, ściągnąć lub
kupić. We wstępie autor opowiada o swojej wyprawie kupieckiej w dół Obu, podczas której spotkał Anastazję,
widunkę i mędrczynię obdarzoną nadprzyrodzonymi zdolnościami, uważanymi przez
nią samą za w pełni przyrodzone. Żyjąc z nią w tajdze zgłębiał tajemnice
świata, uczył się czytać księgę przyrody, słuchać rytmu życia (bios) i współżyć
w zgodzie i harmonii z otaczającym światem. W książkach Megre można znaleźć
pełny kodeks życia na Ziemi i wśród ludzi, od relacji w rodzinie, przez
praktyczne porady ogrodnicze i odżywianie, po budowanie tożsamości i medytację,
wszystko w oparciu o filozofię przyrody jako matki, opiekunki i nauczycielki i
romantyczne odczuwanie ponad technokratyczne myślenie.
Być może to kwestia przekładu, ale jeszcze
nie udało mi się doczytać do końca pierwszego tomu, język jest toporny, dialogi
papierowe, scenografia sztuczna. Naga Anastazja pląsa po porannej rosie,
wiewiórki przynoszą jej orzeszki cedrowe, a potulne misie użyczają gawry. Autor
jak kukiełka miota się od uwielbienia i podziwu po wściekłość i niesmak, teatralnie
podkreślając czystość swojej muzy i
zepsucie świata, z którego sam przychodzi. Mało ważny i poważny wydaje się dręczący
wielu problem, czy przedstawione w książce wydarzenia miały miejsce naprawdę,
czy nie. Ciekawe jest natomiast to, jak ta współczesna baśń oparta na faktach
stała się fundamentem międzynarodowego ruchu powrotu do ziemi i do prostego
życia na Ziemi.
Sosny syberyjskie zwane cedrami to piękne,
ogromne drzewa, dające bogate w składniki odżywcze orzeszki i mocne, wonne
drewno. Według starców napotkanych przez Megrego w tajdze, każdy cedr żyje
około 550 lat. Przez 500 lat „milionami swoich igieł-liści w dzień i w nocy
łapie i wchłania w siebie jasną energię, całe jej widmo. W czasie życia cedru
przechodzą nad nim wszystkie ciała niebieskie, powrotnie odbijając energię ku
ziemi. Wyobraź sobie, że nawet maleńki kawałek cedru ma w sobie więcej energii
niż wszystkie razem, stworzone przez człowieka nośniki energii” i tak dalej.
Kiedy osiąga 500 lat, cedr zaczyna dzwonić – to znak, że czas go ściąć i
wykorzystać jego drewno, pociąć na małe kawałki i rozdać ludziom, by mogli
korzystać z nagromadzonej wiekami energii, inaczej po trzech latach cedr
przestaje dzwonić i zaczyna spalać się od wewnątrz, umierając powoli. Drewno
takiego cedru leczy ze wszystkich chorób („nawet z AIDS”), ale także sprawia,
że noszący go człowiek „staje się bardziej życzliwy i utalentowany oraz odnosi
więcej sukcesów”. Jeden taki cedr może obdzielić swoją mocą dziesiątki tysięcy
ludzi - być może to jeden z powodów, dla których eksport dzikich płodów tajgi
jest w Rosji zabroniony. Spróbuję przemytu.
W Słonecznej Polanie również mieszkają
ludzie, którzy zajmują się przetwarzaniem drewna i orzeszków cedrowych – z tych
ostatnich robi się olej, masła, balsamy. Na osadę pod tomskiem składa się około
sześćdziesięciu rodzin, z czego kilkanaście żyje tam na stałe - większość
spośród nich dojeżdża do pracy w mieście. Pozostali żyją w Tomsku i przyjeżdżają
na Polanę jak na daczę, w wakacje, w weekendy. Każda osada anastazjowców ma
swój własny profil duchowy, intelektualny i materialny,ale mimo że Słoneczną
Polanę rozsławiła wizyta Seppa Holzera przed dwoma laty, to nie należy ona do
najlepiej zorganizowanych i żywych społeczności tego typu. To, co łączy je
wszystkie, to podstawowa zasada co najmniej jednego hektara, który przysługuje
każdej rodzinie. Gdyby każdy człowiek mógł żyć na swoim kawałku ziemi, uprawiać
go i dbać o niego, Ziemia stałaby się kwitnącym ogrodem, a jej ogrodnicy
stworzyli by nowe, świadome i przyjazne społeczeństwo. „Anastazja” mówi, jak do
tego doprowadzić i choć ruch anastazjowców nie niesie ze sobą żadnych elementów
religijnych, kościół prawosławny i rząd Rosji uznał go za sektę. Kiedy
zapytałem o to Nadieżdżę, odpowiedziała mi, że religia zaczyna się tam, gdzie
pojawia się strach przed Bogiem, a kończy tam, gdzie zaczyna się miłość do niego.
I pod tym względem myśl anastazjowców jest mi bardzo bliska – przy uznazniu
różnorodności lokalnych wierzeń, przyzwyczajeń i potrzeb, jako niezmienną i
nienaruszalną wartość uznają wzajemny szacunek, zrozumienie i miłość do
stworzenia, które w każdym swoim przejawie jest piękne i godne istnienia.
W centrum Słonecznej Polany stoi wspólny
dom, w którym mieszkańcy zbierają się raz w tygodniu, by podjąć ważne dla
społeczności decyzje i zaplanować wspólne działania. Jednak różnorodność celów
i motywacji w gromadzie sprawia, że wioska wydaje się martwa, część domów stoi
pusta i pozamykana, w innych ludzie zajmują się swoimi sprawami. Wspólny dom
służy podobno również za szkołę dla dzieci, ale tych, które mieszkają tu stałe,
jest na tyle mało, że nawet one nie są w stanie ożywić krajobrazu. Może też nie
ich liczba jest właściwym powodem ciszy. Kiedy jedliśmy obiad u Nadieżdży
(bliny z rybą, ogórki, rzepa) przyszła do nas mała Masza, pożyczyć łopatę dla
ojca. Miała prostą sukienkę z szarego lnu i białą chustkę na głowie, około 7
lat, wyglądała uroczo, ale niezbyt szczęśliwie, była zawstydzona, cichutka i
grzeczna do przesady. Anastazjowcom często towarzyszy ludowy sztafaż, co
przywodzi na myśl zamknięte społeczności amiszów. Również na targach i
festynach, gdzie sprzedają cedrowe produkty i Iwan-czaj prezentują się jak nowe
wcielenie ducha starej, rosyjskiej wsi.
Nadieżdża jest sama i też na stałe mieszka w
Tomsku. Emerytka, zajmuje się swoją matką, do Słonecznej Polany przyjeżdża
odetchnąć i popracować w ogrodzie. To bardzo dobra kobieta i szybko można
pojąć, dlaczego stara się odnaleźć swój raj w takiej społeczności. Słoneczna
Polana nie ma jednak dużego potencjału, by stać się rajem. Podobno wiele osad
anastazjowców powstałych w okolicach Moskwy zaczęło się rozpadać po czterech,
sześciu latach. Kiedy książka zyskała
szeroki rozgłos i odbiorców, ludzie tłumnie zaczęli kupować ziemię, budować
domy, zaczynać nowe życie zgodne z regułami Megrego. Jednak kiedy zaczynali
naprawdę żyć w tych domach życiem, o którym czytali, okazywało się, że nie są w stanie go sobie
zapewnić, że ogród ich nie karmi, bo nie wiedzą, jak go uprawiać, a życie w
małej społeczności jest znacznie trudniejsze, niż w mieście. Zatem mimo że
„Anastazja” zostawia sporą przestrzeń na indywidualne doświadczenia, to stanowi
kolejną romantyczną doktrynę, która, bardzo ciekawa jako jedna z inspiracji,
sama raczej nie ma na tyle mocy, żeby udźwignąć osiedla żywych ludzi.
Wyjeżdżałem z Polany obładowany ogórkami i
rzepą, którą jadłem jeszcze w Czeczżajewce. Swoją drogą przez całe życie nie
zjadłem tylu ogórków i kaszy gryczanej, co przez dwa miesiące w Rosji. Miło
było słuchać, jak sześćdziesięcioletnia kobieta opowiada o permakulturze,
oprowadzając po swoich wyniesionych grządkach, smutnym widokiem jest ogromna
dziura w ziemi, zaprojektowana przez Holzera jako jezioro z tarasową uprawą,
teraz niewielka kałuża porosła trawą, używana tylko przez dzieci w upalne dni.
Podobno jeszcze ma wypełnić się wodą. Może jeszcze kiedyś coś tu wyrośnie.
Dalej Andriej zawiózł mnie i mamę na Święto
Siekiery (Prazdnik Topora), trzydniowy piknik rodzinny z tradycyjnym
stolarstwem w roli głównej atrakcji. Dobre dwie godziny oglądaliśmy z Nadieżdżą
mistrzów rzemisoła, których rzeczywiścia była tam spora gromada i czynili cuda.
Ale przestrzeń pikniku znacznie przerastała możliwości konstrukcyjne stolarzy.
Zapełniały ją stoiska z pamiątkami, zabawkami i bzdurami, dziesiątki budek z
pierożkami i blinami, scena folklorystycznych zespołów pieśni i tańca,
„indiańskie wigwamy” będące w rzeczywistości atrapami tipi z kolorowego
materiału, średniowieczni wojowie, użyczający rzutu toporem za sto rubli,
tatuaże z henny. I oczywiście gęsty przykład współczesnego folkloru,
kilkutysięczna ciżba Rosjan z całej okolicy. Rosjanie są bardzo swojscy i
swoiści w swoim czasie wolnym, bardzo chcę o tym napisać więcej, bo jest i parę
przykładów z Tomska. Odnotowuję temat – „Zachodnie pojęcie kiczu a sprawa
rosyjskiej kultury współczesnej”, licząc, że kiedyś się uda do tego wrócić.
Andriej kursował w tym czasie do Tomska i na
drugi brzeg rzeki, wożąc muzyków i sympatków Lariogan na coroczny festiwal
bardów nad brzegiem rzeki. Żenia z rebiatą grali na scenie „alternatywnej”,
pozostałe były zarezerwowane dla starszych panów z wąsem w kapeluszach,
śpiewających ściśniętym głosem autorskie teksty o miłości i prawdzie przy
akompaniamencie gitar starszych, niż ich dzieci. Słuchałem krótko, bo po
koncercie Lariogan poszliśmy odpocząć muzyków na łąkę dobrym samogonem z
kartoszki. Naprawdę majstersztyk, 70 procent a pijesz jak wino. Do pewnego
momentu. Który przychodzi szybko.
Ale tym razem dopiero w mieszkaniu innego
Andrieja, redaktora tomskiego dziennika, który ugościł nas whisky, piwem i
kartoszką. Nie wspomniałem o ziemniakach przy ogórkach i kaszy gryczanej, bo
zawsze jadłem dużo ziemniaków, ale Rosja to naprawdę królestwo białej bulwy. I
pomyśleć, że ci biedni chłopi męczyli się bez niej na Syberii aż do XIX wieku.
Chwalmy Bonę! Chwaliliśmy. I rosyjskich pisatieli, i polskich pisarzy, i
przyjaźń ponad podziałami, na pohybel mediom, których przedstawiciel sam
wznosił toasty. I długo to trwało, ale
co tu dużo gadać, wszyscy to znają. I nie chcę siać stereotypów, że Rosjanie
dużo piją, bo to nie tylko stereotypy. Choć oczywiście z czasów sowieckich
został już tylko sowiecki ser, ulice i pomniki. I jeszcze tysiące innych
rzeczy, ale to naprawdę inna historia, wiele historii opowiedzianych tej nocy,
której dobrze nie pamiętam, bo, jak wspomniałem na początku tego wpisu, było to
już bardzo dawno temu.
A poza tym kto to będzie czytał takie
długie? A jeszcze była dzień później impreza urodzinowa z Leninem bez nosa,
dmuchaną lalą i stripteasem na barze w Zasadzie, klubie motocyklistów, gdzie
mój gospodarz Sasza jest didżejem. I wciąż nie mogłem wyjechać, bo była jeszcze
dzień później długa noc do piątej nad ranem, z Saszą i jego Daszą, kiedy
nauczyłem się sporo o współczesnej rosyjskiej muzyce rozrywkowej. I mało
brakowało, a zostałbym jeszcze jeden dzień, ale miałem już gotowe bułki na
drogę, więc nie było wyjścia – dzień później robią się mokre, a nie ma sensu
jeść ich w domu, bo przecież są na drogę. Proste. Więc w końcu wyjechałem z
Tomska we wtorek, 26.08. O 13.00 złapałem pierwszego stopa, zanim jeszcze
zdążyłem się zatrzymać na wylotówce. I to było naprawdę dawno temu, bo już
nawet nie jestem w Czeczżajewce, tylko w
Askacie, jakieś sto kilometrów dalej, gdzie wciąż łuskam momenty na tę
relację z innego życia. I kończę to już pisać, w namiocie, dochodzi trzecia w
nocy, w domu obok śpią dwie Finki, instruktorki tańca improwizowanego, dwaj
piękni geje z Izraela, nauczyciele jogi i uzdrowiciele, jedna moskwiczanka w
permanentnej drodze, malkontent Sasza o zaroście Wolverina i starszawa właścicielka
przybytku, zajmująca się głównie artystyczną produkcją okaryn z gliny. I
jeszcze jacyś inni ludzie. I pies przybłęda. I potok szumi, i góry słuchają w
milczeniu. I jutro z przyjemnością będę
o tym pisał. A przynajmniej zacznę.
A to niech będzie teaser.
pisane 30.08-03.09
Oferujemy Iwan czaj.
OdpowiedzUsuń100% ekologiczny produkt. Jest wyprodukowany z roślin dziko rosnących. Mamy dużo różnych smaków.
Nasza strona internetowa – http://www.iwan-czaj.com/
Zapraszamy