wtorek, 16 września 2014

Droga.

I znów zaczynam pisać nie wiedząc, kiedy i gdzie uda mi się skończyć. Jestem na wyjezdnym z Askatu, jest pierwsza w nocy, jutro rano ruszamy z Maszą na południe, w stronę Bieluchy, najwyższego szczytu Ałtaju. Ale chcę zacząć, bo nie chcę tracić na sen tego czasu, kiedy wokół pokątny spokój  śpiących ludzi, dziesięć człowieka z górą, i niektórzy śnią po hebrajsku, inni po rosyjsku, dzieci po swojemu, kot po prostu. Dobrze się czuję w takim natężeniu aktywnych dusz i blisko stąd do Czeczżajewki. A właśnie o niej będzie.

Głównym celem mojej podróży miały być odizolowane społeczności na Syberii i praktyczne sposoby radzenia sobie w trudnych warunkach. Ale gdzie i jak ich szukać? Najlepiej na dalekiej północy, w głuchej tajdze na zakolach wielkich rzek, w przejrzystych płaszczyznach tundry – takie wytyczne można byłoby przyjąć mniej więcej i jechać, lecieć, płynąć tam na przełaj, do skutku. Mógłbym też wziąć od archeologów bardziej precyzyjne namiary i instrukcje i bez większego trudu odnaleźć jakąś odciętą od świata osadę. Ale już dotarcie do niej kosztowałoby znacznie więcej, niż wynosił mój budżet na cały pobyt w Rosji – samoloty w dziczy są drogie dla obcokrajowców, a przeprawy rzeczne niewiele tańsze. Jeśli chodzi o drogi, to „podobno w Rosji po drogach chodzą niedźwiedzie – powiedział turysta, na co Rosjanin odparł – Bzdura, u nas nie ma dróg”. Trzy razy słyszałem ten dowcip z ust Rosjan i już wiem, że to wcale nie dowcip. Podoba mi się też powiedzenie, że w tajgę lepiej jeździć kiepskim samochodem, bo jak się ma dobry, terenowy, to dalej trzeba potem chodzić po traktor.

Mogłem sobie kupić dmuchany ponton i utonąć na przykład w Obie, a bez psa i bez broni stać się dowodem na wyższość niedźwiedzi w łańcuchu pokarmowym. Słowem, przeliczyłem się co do możliwości podróżowania po tajdze. I wiedziałem, że jest ogromna, ale na mapie wszystko wydaje się proste (np. patrząc z góry na Maderę można pomyśleć, że spacer z jednego końca wyspy na drugi to jeden, dwa dni, a tam góry nie do przebycia. Na Ziemię nie można patrzeć z góry). Przejazd pięciu tysięcy kilometrów do Jakucji stopem zająłby mi gdzieś ze dwa tygodnie, czyli połowę posiadanego czasu.

Szczególnie po takich drogach długo się podróżuje - choć zabrał mnie pierwszy samochód, który przejeżdżał, to czekałem na  niego godzinę.

Ale Syberia jest wielka, a ja już byłem w jednym z jej serc. Ałtaj był blisko i choć to już inna Azja i tajga inna, choć sporo tu turbaz i turystycznych jarmarków, to geograficznie wciąż Syberia, a cywilizacyjnie – dzicz. Dopiero parę lat temu zaczął się ałtajski boom turystyczny, kiedy Władimir Władimirowicz we własnej osobie przyjechał tu na rafting i zachęcił swój naród do odpoczynku w górach. W Republice Ałtaj jest tylko jedno miasto wielkości Zawiercia czy Krosna – Górno-Ałtajsk, u samych wrót na północnej granicy obwodu (sama Republika ma powierzchnię Węgier). Trakt Czujski biegnie przez środek Republiki aż do Mongolii, to stosunkowo dobra droga krajowa numer M52. Wiedzie przez stepy, przełęcze i płaskowyże powyżej dwóch tysięcy metrów npm. Przez ponad 500 kilometrów można natknąć się na jakieś wioski i osady, ale w przeważającej części to dziki kraj. Wielu ludzi szuka tu spokoju i izolacji, bo wystarczy zejść z głównego traktu na parę kilometrów i już, znalazłeś.  Dostałem namiar na takich ludzi od archeologów i tak właśnie trafiłem do Czeczżajewki. O tak:

We wtorek 26.08 wyzbierałem się późno, o 13 maszerowałem lekkim krokiem w stronę wylotówki z Tomska, niedbale wystawiając lewy kciuk za plecy. I nie zdążyłem się zatrzymać ani nawet obejrzeć, a już stanęła koło mnie  rozjeżdżona łada z Anatolijem w środku. Anatolij wytoczył się z auta na pobocze, błysnął srebrnym uzębieniem i wysapał coś przez usuniętą operacyjnie krtań, wrzucił mój plecak na sprzęt wędkarski do bagażnika i już jechaliśmy do Nowosybirska. Niewiele rozmawialiśmy, bo auto huczało jak sowiecka pralka, a Anatolij mówi tylko szeptem, głoski tylko bezdźwięczne. W dodatku siedziałem z tyłu, więc komunikacja niewerbalna sprowadzała się do jego tłustej, siwożółtej czupryny i fragmentów wielobarwnego swetra w dziury.Tylko w lusterku smutne, jasnobłękitne oczy mówiły coś zza grubych szkieł, coś o wielu przeszłych, ciężkich latach, wilgotnej chałupie w wiosce Karasuk na granicy z Kazachstanem, samotności i chorobie. Anatolij wracał ze szpitala w Tomsku, bo to najbliższa poza nowosybirską onkologia w sąsiedztwie (bagatela 700km). Na postoju przed Nowosybirskiem  nauczył mnie, jak dobywać jajko ze skorupki łyżeczką i zjadać je na raz oraz poczęstował czajem z pogiętego termosu o kolorze stu tysięcy herbat. Mówił o potędze Rosji i o rakietach, które mogą od razu zamienić USA w nuklearny pył. Jednocześnie wpuszczał przed siebie wszystkich kierowców i pieszych, a ze mną nadrobił drogi, żeby zostawić mnie w dogodnym miejscu, przy terminalu rzecznym w Nowosybirsku.

Tamtędy biegnie M52 na południe, ale to wciąż centrum miasta. Zacząłem iść z kartką na Berdsk przypiętą do plecaka i jakoś się udało – najpierw podjęła mnie młoda dziewczyna, przeszczęśliwa, że spotkała obcokrajowca i że mogła pogadać po angielsku. Była wolontariuszką przy igrzyskach w Soczi, ustawiała słupki graniczne przy trasie slalomowej. Od tamtego czasu tęskniła do wielkiego świata (znacznie mniejszego, niż Rosja) i te kilkanaście kilometrów, które pokonaliśmy razem na rogatki miasta, ewidentnie uczyniło jej dzień wyjątkowym, a uśmiech promienistym.

Stamtąd zabrał mnie Igor, młody inżynier z Irkucka, szef na budowie w Berdsku. Pracuje siedem dni w tygodniu, mając za to dwa miesiące urlopu. Niby dużo, ale co tam, miesiąc pijesz, drugi dochodzisz do siebie. Znowu o polityce, bo Putin molodiec i trzeba o tym mówić, wreszcie ktoś robi coś dla tego kraju, wreszcie ludziom żyje się lepiej. I jeszcze parę lat, a Rosja wyprzedzi wszystkich, USA już dogorywa, a Europa zbłądziła i ściele się Stanom jak czerwony dywan w przepaść. Polski szkoda. I Ukrainy szkoda, ale to nauczka na przyszłość, bo amerykańska gospodarka bez wojny nie istnieje i zawsze znajdzie się takie miejsce na świecie, które posłuży im jako kopalnia przemocy, najważniejszego spośród odnawialnych zasobów energii. I znowu skończyłem w centrum miasta, ale Berdsk nie Nowosybirsk, więc główna droga naprawdę jest główna i przelotowa.

Gorzej, że już się ściemniało, a przejechałem dopiero połowę drogi, jakieś 400 kilometrów. Stanąłem w pobliżu całodobowej speluny, bo z dwojga złego lepiej przysypiać nad mętnym czajem, niż rozbijać namiot przy dworcu kolejowym w betonowym miasteczku pod wielką metropolią. Ale że zazwyczaj szczęście jest po mojej stronie, to niedługo przyszło mi się niepokoić. Podświetlona, stiuningowana toyota skręciła na parking, zawinęła pętlę i podjechała do mnie na piszczących oponach, uchylając pytająco szybę. Kierunek akurat mieliśmy wspólny i cel prawie ten sam. Prowadził Artur, dwudziestosześcioletni Armeńczyk, współwłaściciel turbazy w Ai, górskiej dyskotece na progu Ałtaju. Na lusterku miniaturowe rękawice bokserskie, na szyi ciężki, złoty łańcuch, na języku cięte serie ruskich wulgaryzmów.  W domu o cztery lata młodsza żona i roczna córeczka. I oczywiście toyota, kompletnie zniszczona przez grad wielkości jabłek, który przyszedł razem z powodziowymi ulewami w lipcu. Stała miesiąc na „szynomontażu” w Nowosybirsku i wreszcie wraca do domu, z nowym spoilerem i zielonymi lampkami u podwozia. Po drodze Artur kilka razy zatrzymywał się i wysiadał tylko po to, żeby się upewnić, że wszystkie są na swoim miejscu. Białe światła mijania są tak jasne, że prawie wszyscy kierowcy jadący z naprzeciwka włączają na odwet długie, a jadący przed nami zwalniają i zjeżdżają na pobocze, żebyśmy ich wyprzedzili. I przynajmniej wtedy czuję się bezpiecznie, bo droga jednopasmowa, noc ciemna jak noc, a nasza japonka z Japonii, z kierownicą po prawej stronie. Artur jedzie szybko i kiedy wyprzedza ciężarówki, musi wysunąć się daleko na przeciwległy pas, żeby zobaczyć, czy pusto. A często nie jest pusto, poza tym droga kręta i nieraz musimy hamować, kryć się za tirami albo wpychać  pomiędzy wyprzedzane na trzeciego dostawczaki. W dodatku leje jak z cebra. Pospałbym, ale mam ściśnięte gardło i długo próbuję ustalić, co mam powiedzieć, żeby Artur nie wyprzedzał, kiedy widzę, że nie zdąży. Kiedy mówię „niet”, żeby nie jechał, on to odbiera jako „nie ma”, pusto, i zaczyna manewr, wtedy ja „niet, niet, niet!” – a on po hamulcach i za tira. Kiedy widzę, że go świeżbi noga, a droga przede mną prosta i ciemna, krzyczę „teraz, teraz!” (bo jeszcze muzyka utrudnia nawigację) i toyota radośnie drze silnik do przodu, a ja oddycham z ulgą. I tak się bawimy przez jakieś dwieście kilometrów, potem robi się coraz później, droga pustoszeje, a ja ucinam sobie drzemkę. Po drodze przystajemy w Sroskach, sławnym mieście narodzin pisarza Szukszyna, sławnym dzięki marketingowemu zmysłowi mieszkańców jako miejsce postoju w drodze na Ałtaj, pełne straganów z ciepłymi pierożkami, miodem, kożuchami, pamiątkami. Już północ, jesteśmy jedynymi klientami, Artur podrywa dziewczynę od pierożków, dziewczyna wpycha mi dwa ogórki małosolne, żeby nie wydawać reszty, Artur swata mnie z dziewczyną, dziewczyna żartuje, że chętnie ujedzie ze mną do Polski. A może nie żartuje. Artur się śmieje, do twarzy mu z obcokrajowcem. Jedziemy dalej, już niedaleko, ale jeszcze jeden postój przed Ają, w rodzinnej wiosce Artura. Urodziny kumpla i domówka w klimacie kurdwanowskim, pijani młodzieńcy wytaczają się z domu, Artur ściska ich jednego po drugim, to ziomki od serca, rodzina, bracia. Pokazuje im nowe światełka w toyocie i swojego Polaka, chłopcy przyglądają się i zazdroszczą, po kolei przybijają mi pionę. Kiedy dojeżdżamy do Ai, Artur daje mi swój numer telefonu i każe dzwonić, jeśli miałbym jakieś problemy. Na ostatnie 20 metrów gwałtownie przyspiesza i toyota zajeżdża pod turbazę wśród radosnych pisków opon. Jesteśmy na miejscu, mówi Arutr i wyskakuje z auta sugerując koniec naszej znajomości. Ziomki z turbazy to już bardziej opierzone chłopy, ale lampki budzą w nich taki sam zachwyt, jak u braci z dzieciństwa. Polak pozostaje niezauważony.

I przerażony. Kiedy zapytałem Artura, jakie miejsca warto odwiedzić w Ałtaju, powiedział „Aja”. Przewodników należy dobierać z uwagą. Aja o pierwszej w nocy była rozświetlonym, rozwrzeszczanym, dudniącym densflorem, mimo końca sezonu i chłodnej pogody. Zupełnie zdezorientowany i zdesperowany doprosiłem się o jeszcze chwilę uwagi zanim Artur zniknął w tango i zapytałem, gdzie mogę rozbić namiot. Skierował mnie w stronę rzeki, tam jest spokojnie i nie trzeba płacić. Nie było we mnie spokoju, kiedy znikałem w zupełnych ciemnościach przy zerwanym moście, ale nad rzeką znalazłem piasek i nikogo więcej, więc rozbiłem się na piasku. I zasnąłem, mimo dobiegających z czterech stron świata łomotów o różnych częstotliwościach. To huk rzeki był jak kołysanka.


Pierwsze spotkanie z Katunią. Katuń wypływa ze stoków Bieluchy i płynie przez całą Republikę Ałtaju i Ałtajski kraj, kończąc swój bieg w Obie. Wzdłuż Katuni biegną drogi, przez Katuń przerzuca się mosty z bali, wszystkie górskie potoki uchodzą do Katuni. Katuń to surowa caryca Ałtajców o błękitnoszarej barwie i rwącym skały nurcie. Podczas tegorocznej powodzi zerwała lub zniszczyła większość mostów, zalała dziesiątki wiosek, pozrywała drogi. 



Na plaży jeszcze leżały stosy kamieni i połamanych drzew, mój namiot był osłonięty plątaniną korzeni i zeschłych wodorostów. Nad głową dziurawy, nawiedzony most i wymarła Aja, w której tylko sprzedawczynie pamiątek i pierożków krzyczały do siebie przez zaśmieconą uliczkę. Wypiłem kawę i wyszedłem na drogę, pustą jak poranne dyskoteki; pogoda się zupełnie złamała, deszcz i wiatr. Droga niespodziewana, bo skuszony namowami Artura zboczyłem z głównej; wiedziałem też, że przez Aję też można dostać się do Czeczżajewki.  Przez godzinę tą inną drogą przejechały może cztery samochody,  wreszcie piąty mnie zabrał. Piękna, rozklekotana żigula, prowadzona przez Dimę, Ałtajca o rysach rosyjskiego pogranicza, Rosjanina o rysach pogranicza ałtajskiego. Wracał z żoną z wyprawy po „trawy”, które zbierają razem w górach, suszą i sprzedają do sklepów zielarskich. Całe tylne siedzenie było nimi wypchane, ledwie sam wszedłem. Silnik znowu utrudniał komunikację, ale zapach ją zastępował. I za dnia zobaczyłem wreszcie, gdzie jestem – droga płynęła jak rzeka między łagodnymi pagórkami bez jednego drzewa, strefą przejściową między górami a stepem. Po drodze z grubsza nic, dwie farmy, krowie zagrody, jeziorka.

Zostawili mnie w szczerym polu, na skrzyżowaniu – im było jechać w prawo, do miasteczka Altayskoe, mnie w lewo, do wsi, których w moim atlasie nie ma. I ruch znowu praktycznie żaden, ale szczęście znowu moje, w dodatku z kolejnym trofeum w autostopowej kronice – zatrzymałem motocykl, wiejskiego składaka a’la komar. Kierowca wionął świeżą libacją spod przyłbicy kasku, nie mogłem się jednak powstrzymać  i podjechałem z nim do najbliższej wsi. I dałem sto rubli „na naprawę koła”. Warto było. Ale Sarasa, w której się znalazłem, była wciąż 25km od Kyrkyly, ostatniego punktu na mapach przed Czeczżajewką. Dawno nie jeździłem stopem po wsiach i już zapomniałem, że to najlepszy sposób, żeby je poznać – czasu na zwiedzanie jest aż nadto. Motocyklista zostawił mnie pod monopolowym, więc przezornie odszedłem w stronę domu kultury, który stał nieopodal. W większości wsi widziałem domy kultury, miły akcent po komunizmie. Szefowa w białej, koronkowej koszuli i w gumiakach idąca na plotki do sklepowej uśmiechnęła się życzliwie, krowy obojętnie żuły chwasty.



Jadąc potem przez Ałtaj zastanawiałem się, jak to możliwe, że krowy leżące lub stojące na środku drogi i tamujące ruch przeżuwają.  No bo co, asfalt? Przecież nie mogą żuć bez przerwy jednego kęsa trawy, z drogi by nie dosięgły, a ewidentnie stoją w jednym miejscu odkąd się pojawiły i nie zamierzają się ruszać. W końcu zrozumiałem, że robią to specjalnie – kiedy słyszą nadjeżdżający samochód zbiegają z pastwiska na drogę i udają, że zawsze tu stały, patrząc zuchwale, jak kierowca stara się je wyminąć. Łapiąc stopa w Tiungurze widziałem taką jedną krowę, co wbiegła na drogę tuż przed pojawieniem się samochodu. I nawet pozorów nie próbują stwarzać, tylko żują tę pośpiesznie porwaną trawę i sterczą. I co zrobisz, nic nie zrobisz.

Z Sarasy zabrał mnie Sasza z Kyrkyly, który spokojnie mógłby być Bołozem z Łomnicy.Od razu poczułem się jak w domu. A on od razu się domyślił, że jadę do Czeczżajewki, bo czego by szukał inostraniec w Kyrkyle. A tam sporo obcokrajowców teraz, powiedział, nawet ze Szwajcarii. Próbowałem dopytać, co oni tam robią, ale Sasza nie bardzo chciał albo umiał odpowiedzieć, powiedział, że sam zobaczę. Sprawiał wrażenie sceptycznie życzliwego, pomagał przy budowach, woził materiały traktorem. Jeszcze raz wytłumaczył drogę i kazał przekazać pozdrowienia Saszy Iwanowowi, do którego sam miałem się zgłosić po przyjeździe. Zarzuciłem plecak i ruszyłem kamienistą drogą wgłąb doliny, jako że tam już faktycznie prędzej niedźwiedzia, niż samochód na drodze spotkasz.



I tak dojechałem, ale zajęło mi to tyle czasu, że już następnym razem będzie o tym, gdzie. Dystans między pisanym a przeżywanym wciąż rośnie, jestem w Mulcie, znów nad Katunią, u podnóży najwyższych partii Ałtaju. Mam już za sobą tydzień w Askacie i wyprawę na Bieluchę, już coraz poważniej myślę o powrocie do domu. W drodze trudno znaleźć czas na pisanie, szczególnie, kiedy nie potrafi się krótko.  Teraz go trochę mam, przeszliśmy tu z rąk Olgi z Askatu do rąk Poliny, siedzimy w wynajmowanej przez nią na sezon wiejskiej chacie z podłogą wybrzuszoną w półkole, z pogiętymi ścianami i wapnem sypiącym się z sufitu. Kogut zagląda przez okno, a drogą co kilkanaście minut przejeżdża stara wosmiorka albo jeździec na koniu, wzbijając chmury pyłu. Jutro jeszcze jeden dzień, w poniedziałek wyjeżdżamy. Jeszcze nie wiem, dokąd.


05-13.09.2014

1 komentarz: