niedziela, 21 września 2014

Askat - rodzinny urlop w kulturalnej stolicy Republiki

Mieliśmy iść dziś na spacer do Czeczżajewki, ale się rozlało, po górach posypało śniegiem, wiatr powiał mroźny i zostaliśmy. Siedziałem cały dzień w warsztacie Willa, czytałem o Ałtajcach, rzeźbiłem zwierzęta w drewnie, a teraz pisanie – mam tydzień, żeby nacieszyć się takim planem dnia i nawet jeśli to okropnie mało, to na pewno wystarczająco, żeby wiedzieć, w jakim kierunku potem iść. Mniej więcej w tym samym, co dotąd. A do Czeczżajewki jutro.
Masza zostawiła tam trochę swoich rzeczy, kiedy wyjeżdżaliśmy. Bo to tam postanowiliśmy, że nasze drogi na chwilę pobiegną równolegle. Ona sama i jeszcze parę osób chciało po zakończonym kursie, a przed zakończeniem wizy, pojechać do Askatu, do Olgi, która prowadziła z nimi warsztaty ceramiczne. Ja wiedziałem, że czas mi w drogę, nie wiedziałem w jaką. Ale chciałem jeszcze być z tymi ludźmi, więc poszedłem za nimi.

Zdecydowałem poruszać się na rękach. W gruncie rzeczy od miesiąca się już tak przemieszczam i widzę, że to najlepszy środek transportu, lepiej, komunikacji. Wiąże się on z kompletnym zaufaniem dla nurtu, ale woda jest mądra, zawsze znajduje najlepszą drogę i zawsze dociera do celu. Wiąże się też z oddaniem inicjatywy ludziom, o których najczęściej niczego się nie wie, ale podobnie jest na koncertach, kiedy skaczesz w tłum, a ludzie cię łapią i niosą. Podobnie jest z autostopem, choć tu tylko kierowcy ciężarówek i posiadacze cb radia bezpośrednio przekazują sobie podróżników.  Moja podróż zaczęła się od archeologów, oni przekazali mnie przez pośrednika Saszy Iwanowowi do Czeczżajewki, a Sasza posłał mnie do Olgi. Na tym odcinku nieśli mnie jeszcze Noam z Noamzinhem i Masza, kilka innych osób.

Masza jest z Moskwy, ale nie mieszka tam już od jakiegoś czasu, wynajmuje swoje mieszkanie i obija się po różnych światach, jej własny jest dość hermetyczny i czasem trudny. Na kurs do Czeczżajewki przyjechała chyba z Indii po półrocznym pobycie, ale nie wiem, pewnie sama nie wie, na takich krętych i niewiadomych drogach łatwo zatracić poczucie czasu, a potem, w konsekwencji – następstwa wydarzeń.   I zaplanować takiej drogi też się nie da, co rozumieliśmy oboje, kiedy na siebie wpadliśmy. No i tak do tej pory się toczymy tymi samymi samochodami, choć bywa, że ścieżki się rozbiegają. Do Askatu jednak dotarliśmy leciutko.

Masza, Barcelona i Losza gapią się na krowy czekając na autobus.

Najpierw autobusem z Kyrkyly do Altayskoe, który jeździ te dwadzieścia kilometrów tylko dwa razy w tygodniu. Ale skoro jeździ, to warto się zabrać, bo poza nim tylko traktory i to nie zawsze. Jechał z nami jeszcze Barcelona i Losza, kopulny budowniczy o twarzy Bifura, Bofura tudzież Bombura. Wysiedliśmy z nim przy rozjeździe na Aję, Barcelona zimuje w Altayskoye, ma tam nauczyciela, jego dom, książki. Z Loszą też się rozdzieliliśmy, choć jechaliśmy w tę samą stronę, bo dalej już stopem, a Losza się spieszył do pracy. Załapaliśmy się na Kamaza z bardzo małomównym kierowcą, który na jedynce toczył się po pagórkach z prędkością naszego pośpiechu. Kto mijałby ten samochód z naprzeciwka, widziałby girlandę europejskich flag, znak szerokich horyzontów kierowcy. Od środka widok przedstawiał się trochę inaczej, ale z wysokości szoferki horyzonty  faktycznie rozciągały się imponujące.


W Ai śniadanie na parkingu i szybko kolejna okazja, trafiliśmy do busa z dwuosobową wycieczką i przewodnikiem-gawędziarzem, który z lektorskim kunsztem opowiadał o wszystkich wioskach, górach i zakrętach, przez które przejeżdżaliśmy. Słuchałem oczarowany i odezwałem się tylko raz – kiedy zobaczyliśmy na drodze Wadima, który też jechał na kopulną budowę w pobliże Askatu. Zgarnęliśmy go i przejechaliśmy jeszcze jakieś 10 kilometrów. Kierowca zaproponował, że odwiezie nas do celu za czterysta rubli, ale kiedy zrozumiał, że w ogóle nie mamy zamiaru płacić, wysadził nas w lesie. Zrobiliśmy sobie więc spontaniczny, cedrowy piknik, drugie śniadanie, popiliśmy czaju, umówiliśmy się na obiad w buddyjskim centrum, gdzie Wadim stawiał kopułę. I znowu się rozdzieliliśmy, złapaliśmy z Maszą młodego Ałtajca ze znakiem jin jang na sygnecie, który zostawił nas kilka wsi dalej. Tam dogonił i prawie zgarnął nas Wadim, ale kierowca też chciał pieniędzy, więc znowu byliśmy we troje. I we troje zabrał nas stareńki, pomarszczony Ałtajec w kaszkiecie i w nowiutkiej hondzie, który wnikliwie dopytywał Wadima o jego wiarę i poglądy na istotę rzeczy. Tam, gdzie dojechaliśmy, rozstaliśmy się znowu, tym razem na dobre, to jest na parę godzin.


Do Askatu podrzucił nas młody chłopak w lnianej, ludowej koszuli i takich portkach, na tylnym siedzeniu jego pięcioletnia, golusieńka córeczka wcinała loda, wypytywała nas o cel podróży i opowiadała o Askacie, gdzie sami mieszkają. Askat nazywany jest kulturalnym centrum Ałtaju, jest przy tym pierwszą wsią w okręgu, gdzie więcej już przyjezdnych, niż miejscowych. Przyjezdni to głównie artyści, którzy jak Olga wytwarzają okaryny z gliny albo bębny ze skór jeleni, torebki, biżuterię albo ceramikę. Są też malarze i rzeźbiarze, stolarze i kowale artystyczni. 


Poza tym centrum języka rosyjskiego i kultury słowiańskiej, szkoła jogi, masaż tajski, centrum buddyjskie. Jednocześnie wieś zachowała swój ruski wygląd, wiejscy chłopcy ścigają się na koniach po zakurzonych duktach, a malutki spożywczak ma wciąż monopol na wszystko.  Nie widać żadnych kwater ani atrakcji, a to podobno turystyczne miejsce, Will tak powiedział, ale on sam ze swoją Olgą mieszka w Czerdze, gdzie są chyba jedynymi przyjezdnymi i gdzie turyści zupełnie nie mają czego szukać. Askat leży nad Katunią, która ma tu głęboki, szarozielony kolor. Wokół tylko góry, ale to akurat jasne, w Ałtaju tylko góry. Tu już wyższe, niż w Czeczżajewce, lasy bardziej iglaste,a  powietrze chłodniejsze, choć do wiecznie białych grani Bieluchy jeszcze daleko.


Tam przemieszkaliśmy tydzień. Ja rozbiłem namiot koło domu, bo podłoga w środku zaścielona śpiworami od ściany do ściany, troje, potem pięcioro, w porywach więcej znajomych Olgi, dwóch Noamów, Sasza Pawłow o zaroście wolverina, dwie Finki, Lena, Masza z Nowego Jorku, Masza z Moskwy. Dom ciepły, grubociosany, pełny książek i etnicznych gadżetów, głównie północnoamerykańskich i ałtajskich. Otwarta, wspólna kuchnia, dobra bania, strumień pod furtką, druga furtka w las, bo dom Olgi stoi na końcu wsi. I sielsko było, po cichu, już nawet nie wiem co kiedy. W takich okolicznościach dobrze sprawdzają się okruchy.

Chleb akurat nie taki, jak domowy z Czeczżajewki, ale twaróg kwaśny, miękki, jajka, świeże mleko kozie, ałtajski miód do wszystkiego. Tabuny szczęśliwych krów i szczęśliwych koni. A kozy! Spod domu wzdłuż ruczaju wiedzie droga w las; jeśli iść nią pół godziny, można dotrzeć do świętego źródła, gdzie Ałtajcy zostawiają białe wstążki na gałęziach.  Jeśli iść nią godzinę, pójdziesz przez rozległe polany, lekko w górę, niezauważalnie, tak, że jak się już obejrzysz, zobaczysz świat.


I tam, na końcu drogi, żyją kozy. Jest ogromna stajnia, w której mieszkają jak w hotelu, różnych gatunków chyba z piętnaście, wszystkich sztuk około setki. Właściciel ma jobla na punkcie kóz i trzech wyszkolonych pracowników, którzy się nimi opiekują. Jest czas na wypas, są stałe posiłki, menu ustalone z wyprzedzeniem. Stajnia jest ocieplona i podgrzewana, bardzo czysta, dojenie zautomatyzowane, ale przy asyście człowieka. A mleko za 100 rubli półtora litra, więc rzekłbym bezcen. Zatem się opijaliśmy. A jeszcze kawałek dalej duża pasieka, gdzie pracuje Igor, pół Polak. Około połowa Rosjan, których spotkałem przez ostatnie trzy miesiące miała Polaka w bliższej lub dalszej rodzinie. Igor skończył podyplomowe studia z pszczelarstwa i apiterapii. Noamzinho chodził się do niego żądlić, a Masza (NY) z nim do lasu, szukać dzikiego miodu. Właśnie po raz pierwszy dojrzałem potencjał erotyczny pszczelej metaforyki.


Głównym powodem, dla którego riebiata chciała przyjechać w Askat, była glina i okaryny. Olga żyje w Askacie na stałe i tam pracuje, jak większość artystów sprzedając swoje rzemiosło do sklepów pamiątkarskich. Lepiliśmy przez trzy dni. Ja lepiłem cały czas jedną okarynę i w końcu nie dolepiłem, drewno cieplej leży mi w rękach, a wokół było zbyt dużo interesujących rzeczy, żeby usiedzieć na miejscu. Noam ulepił za to z dziesięć w tym połowę ptaszków, Noamzinho go nie odstępował, ale też czasem się nudził, wtedy robił czapki na drutach. To jedna z najładniejszych par, jakie poznałem. Noam od szóstego roku życia praktykuje jogę i naucza. Pięknie śpiewa i maluje, zajmuje się też leczeniem i różnymi duchowymi praktykami. jego mama jest kapłanką któregoś z rytów hinduizmu, obecnie na Bahamach. Drugi Noam też jest nauczycielem jogi, młodszy o dziesięć lat, nazwany przez Rakhel portugalskim zdrobnieniem dla odróżnienia go od dużego Noama. Swojego psa chcą nazwać Noam. Bardzo się polubiliśmy, nasłuchałem się hebrajskiego i o Izraelu, dostałem alfabet i pierwszą lekcję. Kiedyś na pewno mnie tam zaniesie.


A Wadima odwiedziliśmy jeszcze w buddyjskim centrum w pobliżu Askatu, pomagałem im budować kopułę i podpatrzyłem dość, żeby z książką – wymiarami – postawić taką samodzielnie. Tam kopuła posłuży jako dom gościnny dla adeptów medytacji. Centrum jest stworzone z myślą o przyjezdnych, ale buddyzm jest jedną z głównych religii Ałtajców, Mongolia przecież za płotem. Jest tu też animizm, szamanizm, barchaizm – stuletnia religia zapoczątkowana przez ałtajskiego pasterza, który w 1904 spotkał w górach jeźdźca na białym koniu i otrzymał od niego oświecenie. Jeździec (Barchan) ma wrócić jako pan i zbawiciel. I kiedy myślę na przykład myślę o portugalskim sebastianizmie, pisanie o Portugalii i Rosji jednocześnie nie wydaje się pozbawione sensu ani związku innego niż moje doświadczenie. Zobaczymy, kogo oczekują w Kanadzie i co z tego wyniknie dla literatury. W centrum buddyjskim nie oczekują nikogo, bo kto ma przyjść , to przyjdzie. My przyszliśmy, pojedliśmy talkanu – zmielonego jęczmienia (Wadim zalewa go herbatą i dodaje sguszonki – słodkiego, zagęszczonego mleka - w każdym rosyjskim domu), popiliśmy czaju, postawiliśmy dom i poszliśmy dalej.


Długo nie mogliśmy się z Maszą ruszyć na większą odległość, nawet konno. U Olgi przytulnie i swojo, ale wszyscy zaczęli się rozjeżdżać po paru dniach, więc my w końcu też. Olga przekazała nas w kolejne ręce, 350 kilometrów na południe do Multy, w której częściowo pisałem ostatnie notki. I o tym będzie następnym razem, o drodze w głąb i w górę Ałtaju, o wesołej, spokojnej wsi i wiekowej chatynce z krzywego zwierciadła, może i o wyprawie na Bieluchę. A jeszcze kiedyś będzie o tej Czeczżajewce, do której przyjechałem się pożegnać i w której kończę pisać ten fragment. Jesień już szalona, wioska opustoszała, z wiatrem zimnym ulatuje słów sens. Czas już do domu, póki tam jeszcze pamiętają.


19-20.09

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń