Mieliśmy iść dziś na spacer do Czeczżajewki, ale się
rozlało, po górach posypało śniegiem, wiatr powiał mroźny i zostaliśmy.
Siedziałem cały dzień w warsztacie Willa, czytałem o Ałtajcach, rzeźbiłem
zwierzęta w drewnie, a teraz pisanie – mam tydzień, żeby nacieszyć się takim planem
dnia i nawet jeśli to okropnie mało, to na pewno wystarczająco, żeby wiedzieć,
w jakim kierunku potem iść. Mniej więcej w tym samym, co dotąd. A do
Czeczżajewki jutro.
Masza zostawiła tam trochę swoich rzeczy, kiedy
wyjeżdżaliśmy. Bo to tam postanowiliśmy, że nasze drogi na chwilę pobiegną
równolegle. Ona sama i jeszcze parę osób chciało po zakończonym kursie, a przed
zakończeniem wizy, pojechać do Askatu, do Olgi, która prowadziła z nimi warsztaty ceramiczne. Ja wiedziałem, że czas mi w drogę, nie wiedziałem w
jaką. Ale chciałem jeszcze być z tymi ludźmi, więc poszedłem za nimi.
Zdecydowałem poruszać się na rękach. W gruncie rzeczy od
miesiąca się już tak przemieszczam i widzę, że to najlepszy środek transportu,
lepiej, komunikacji. Wiąże się on z kompletnym zaufaniem dla nurtu, ale woda
jest mądra, zawsze znajduje najlepszą drogę i zawsze dociera do celu. Wiąże się
też z oddaniem inicjatywy ludziom, o których najczęściej niczego się nie wie,
ale podobnie jest na koncertach, kiedy skaczesz w tłum, a ludzie cię łapią i
niosą. Podobnie jest z autostopem, choć tu tylko kierowcy ciężarówek i
posiadacze cb radia bezpośrednio przekazują sobie podróżników. Moja podróż zaczęła się od archeologów, oni
przekazali mnie przez pośrednika Saszy Iwanowowi do Czeczżajewki, a Sasza posłał mnie do Olgi.
Na tym odcinku nieśli mnie jeszcze Noam z Noamzinhem i Masza, kilka innych
osób.
Masza jest z Moskwy, ale nie mieszka tam już od jakiegoś
czasu, wynajmuje swoje mieszkanie i obija się po różnych światach, jej własny jest dość hermetyczny i czasem trudny. Na kurs do
Czeczżajewki przyjechała chyba z Indii po półrocznym pobycie, ale nie wiem,
pewnie sama nie wie, na takich krętych i niewiadomych drogach łatwo zatracić
poczucie czasu, a potem, w konsekwencji – następstwa wydarzeń. I zaplanować takiej drogi też się nie da, co
rozumieliśmy oboje, kiedy na siebie wpadliśmy. No i tak do tej pory się toczymy
tymi samymi samochodami, choć bywa, że ścieżki się rozbiegają. Do Askatu jednak
dotarliśmy leciutko.
Masza, Barcelona i Losza gapią się na krowy czekając na autobus.
Najpierw autobusem z Kyrkyly do Altayskoe, który jeździ te
dwadzieścia kilometrów tylko dwa razy w tygodniu. Ale skoro jeździ, to warto
się zabrać, bo poza nim tylko traktory i to nie zawsze. Jechał z nami jeszcze
Barcelona i Losza, kopulny budowniczy o twarzy Bifura, Bofura tudzież Bombura.
Wysiedliśmy z nim przy rozjeździe na Aję, Barcelona zimuje w Altayskoye, ma tam
nauczyciela, jego dom, książki. Z Loszą też się rozdzieliliśmy, choć jechaliśmy
w tę samą stronę, bo dalej już stopem, a Losza się spieszył do pracy. Załapaliśmy
się na Kamaza z bardzo małomównym kierowcą, który na jedynce toczył się po
pagórkach z prędkością naszego pośpiechu. Kto mijałby ten samochód z
naprzeciwka, widziałby girlandę europejskich flag, znak szerokich horyzontów
kierowcy. Od środka widok przedstawiał się trochę inaczej, ale z wysokości
szoferki horyzonty faktycznie rozciągały
się imponujące.
W Ai śniadanie na parkingu i szybko kolejna okazja,
trafiliśmy do busa z dwuosobową wycieczką i przewodnikiem-gawędziarzem, który z
lektorskim kunsztem opowiadał o wszystkich wioskach, górach i zakrętach, przez
które przejeżdżaliśmy. Słuchałem oczarowany i odezwałem się tylko raz – kiedy
zobaczyliśmy na drodze Wadima, który też jechał na kopulną budowę w pobliże
Askatu. Zgarnęliśmy go i przejechaliśmy jeszcze jakieś 10 kilometrów. Kierowca
zaproponował, że odwiezie nas do celu za czterysta rubli, ale kiedy zrozumiał,
że w ogóle nie mamy zamiaru płacić, wysadził nas w lesie. Zrobiliśmy sobie więc
spontaniczny, cedrowy piknik, drugie śniadanie, popiliśmy czaju, umówiliśmy się na obiad w
buddyjskim centrum, gdzie Wadim stawiał kopułę. I znowu się rozdzieliliśmy,
złapaliśmy z Maszą młodego Ałtajca ze znakiem jin jang na sygnecie, który
zostawił nas kilka wsi dalej. Tam dogonił i prawie zgarnął nas Wadim, ale kierowca też
chciał pieniędzy, więc znowu byliśmy we troje. I we troje zabrał nas stareńki,
pomarszczony Ałtajec w kaszkiecie i w nowiutkiej hondzie, który wnikliwie
dopytywał Wadima o jego wiarę i poglądy na istotę rzeczy. Tam, gdzie
dojechaliśmy, rozstaliśmy się znowu, tym razem na dobre, to jest na parę
godzin.
Do Askatu podrzucił nas młody chłopak w lnianej, ludowej
koszuli i takich portkach, na tylnym siedzeniu jego pięcioletnia, golusieńka
córeczka wcinała loda, wypytywała nas o cel podróży i opowiadała o Askacie,
gdzie sami mieszkają. Askat nazywany jest kulturalnym centrum Ałtaju, jest przy
tym pierwszą wsią w okręgu, gdzie więcej już przyjezdnych, niż miejscowych.
Przyjezdni to głównie artyści, którzy jak Olga wytwarzają okaryny z gliny albo
bębny ze skór jeleni, torebki, biżuterię albo ceramikę. Są też malarze i rzeźbiarze,
stolarze i kowale artystyczni.
Poza tym centrum języka rosyjskiego i kultury
słowiańskiej, szkoła jogi, masaż tajski, centrum buddyjskie. Jednocześnie wieś
zachowała swój ruski wygląd, wiejscy chłopcy ścigają się na koniach po
zakurzonych duktach, a malutki spożywczak ma wciąż monopol na wszystko. Nie widać żadnych kwater ani atrakcji, a to
podobno turystyczne miejsce, Will tak powiedział, ale on sam ze swoją Olgą
mieszka w Czerdze, gdzie są chyba jedynymi przyjezdnymi i gdzie turyści
zupełnie nie mają czego szukać. Askat leży nad Katunią, która ma tu głęboki,
szarozielony kolor. Wokół tylko góry, ale to akurat jasne, w Ałtaju tylko góry.
Tu już wyższe, niż w Czeczżajewce, lasy bardziej iglaste,a powietrze chłodniejsze, choć do wiecznie
białych grani Bieluchy jeszcze daleko.
Tam przemieszkaliśmy tydzień. Ja rozbiłem namiot koło domu, bo
podłoga w środku zaścielona śpiworami od ściany do ściany, troje, potem
pięcioro, w porywach więcej znajomych Olgi, dwóch Noamów, Sasza Pawłow o
zaroście wolverina, dwie Finki, Lena, Masza z Nowego Jorku, Masza z Moskwy. Dom
ciepły, grubociosany, pełny książek i etnicznych gadżetów, głównie
północnoamerykańskich i ałtajskich. Otwarta, wspólna kuchnia, dobra bania,
strumień pod furtką, druga furtka w las, bo dom Olgi stoi na końcu wsi. I
sielsko było, po cichu, już nawet nie wiem co kiedy. W takich okolicznościach
dobrze sprawdzają się okruchy.
Chleb akurat nie taki, jak domowy z Czeczżajewki, ale twaróg
kwaśny, miękki, jajka, świeże mleko kozie, ałtajski miód do wszystkiego. Tabuny
szczęśliwych krów i szczęśliwych koni. A kozy! Spod domu wzdłuż ruczaju wiedzie
droga w las; jeśli iść nią pół godziny, można dotrzeć do świętego źródła, gdzie
Ałtajcy zostawiają białe wstążki na gałęziach.
Jeśli iść nią godzinę, pójdziesz przez rozległe polany, lekko w górę,
niezauważalnie, tak, że jak się już obejrzysz, zobaczysz świat.
I tam, na końcu drogi, żyją kozy. Jest ogromna stajnia, w
której mieszkają jak w hotelu, różnych gatunków chyba z piętnaście, wszystkich
sztuk około setki. Właściciel ma jobla na punkcie kóz i trzech wyszkolonych
pracowników, którzy się nimi opiekują. Jest czas na wypas, są stałe posiłki,
menu ustalone z wyprzedzeniem. Stajnia jest ocieplona i podgrzewana, bardzo
czysta, dojenie zautomatyzowane, ale przy asyście człowieka. A mleko za 100
rubli półtora litra, więc rzekłbym bezcen. Zatem się opijaliśmy. A jeszcze
kawałek dalej duża pasieka, gdzie pracuje Igor, pół Polak. Około połowa Rosjan,
których spotkałem przez ostatnie trzy miesiące miała Polaka w bliższej lub
dalszej rodzinie. Igor skończył podyplomowe studia z pszczelarstwa i
apiterapii. Noamzinho chodził się do niego żądlić, a Masza (NY) z nim do lasu,
szukać dzikiego miodu. Właśnie po raz pierwszy dojrzałem potencjał erotyczny
pszczelej metaforyki.
Głównym powodem, dla którego riebiata chciała przyjechać w
Askat, była glina i okaryny. Olga żyje w Askacie na stałe i tam pracuje, jak
większość artystów sprzedając swoje rzemiosło do sklepów pamiątkarskich.
Lepiliśmy przez trzy dni. Ja lepiłem cały czas jedną okarynę i w końcu nie dolepiłem,
drewno cieplej leży mi w rękach, a wokół było zbyt dużo interesujących rzeczy,
żeby usiedzieć na miejscu. Noam ulepił za to z dziesięć w tym połowę ptaszków,
Noamzinho go nie odstępował, ale też czasem się nudził, wtedy robił czapki na
drutach. To jedna z najładniejszych par, jakie poznałem. Noam od szóstego roku
życia praktykuje jogę i naucza. Pięknie śpiewa i maluje, zajmuje się też leczeniem i
różnymi duchowymi praktykami. jego mama jest kapłanką któregoś z rytów hinduizmu, obecnie na Bahamach. Drugi Noam też jest nauczycielem jogi, młodszy o
dziesięć lat, nazwany przez Rakhel portugalskim zdrobnieniem dla odróżnienia go
od dużego Noama. Swojego psa chcą nazwać Noam. Bardzo się polubiliśmy,
nasłuchałem się hebrajskiego i o Izraelu, dostałem alfabet i pierwszą lekcję.
Kiedyś na pewno mnie tam zaniesie.
A Wadima odwiedziliśmy jeszcze w buddyjskim centrum w pobliżu
Askatu, pomagałem im budować kopułę i podpatrzyłem dość, żeby z książką –
wymiarami – postawić taką samodzielnie. Tam kopuła posłuży jako dom gościnny
dla adeptów medytacji. Centrum jest stworzone z myślą o przyjezdnych, ale buddyzm
jest jedną z głównych religii Ałtajców, Mongolia przecież za płotem. Jest tu też
animizm, szamanizm, barchaizm – stuletnia religia zapoczątkowana przez
ałtajskiego pasterza, który w 1904 spotkał w górach jeźdźca na białym koniu i
otrzymał od niego oświecenie. Jeździec (Barchan) ma wrócić jako pan i
zbawiciel. I kiedy myślę na przykład myślę o portugalskim sebastianizmie,
pisanie o Portugalii i Rosji jednocześnie nie wydaje się pozbawione sensu ani
związku innego niż moje doświadczenie. Zobaczymy, kogo oczekują w Kanadzie i co
z tego wyniknie dla literatury. W centrum buddyjskim nie oczekują nikogo, bo
kto ma przyjść , to przyjdzie. My przyszliśmy, pojedliśmy talkanu – zmielonego
jęczmienia (Wadim zalewa go herbatą i dodaje sguszonki – słodkiego, zagęszczonego mleka - w każdym rosyjskim domu), popiliśmy czaju, postawiliśmy dom i poszliśmy dalej.
Długo nie mogliśmy się z Maszą ruszyć na większą odległość, nawet konno. U Olgi
przytulnie i swojo, ale wszyscy zaczęli się rozjeżdżać po paru dniach, więc my
w końcu też. Olga przekazała nas w kolejne ręce, 350 kilometrów na południe do Multy, w której częściowo
pisałem ostatnie notki. I o tym będzie następnym razem, o drodze w głąb i w górę Ałtaju,
o wesołej, spokojnej wsi i wiekowej chatynce z krzywego zwierciadła, może i o
wyprawie na Bieluchę. A jeszcze kiedyś będzie o tej Czeczżajewce, do której
przyjechałem się pożegnać i w której kończę pisać ten fragment. Jesień już
szalona, wioska opustoszała, z wiatrem zimnym ulatuje słów sens. Czas już do domu, póki
tam jeszcze pamiętają.
19-20.09
19-20.09
Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuń