Korzystając ze spokoju multińskiej wsi wesołej kontynuuję relację z Czeczżajewki. Skończyłem idąc kamienistą drogą w las. Po
kilometrze skręciłem z niej w jeszcze bardziej leśną i jeszcze bardziej kamienistą
ścieżkę wzdłuż ruczaju, nią kilometry jeszcze dwa. I tam otworzyła się cicha
dolina, wciśnięta jak klin między strome zbocza łysiejących u szczytów gór. Pierwszy
na ścieżce stał ośmiokątny dom z bali, zamknięty, pusty, jak relikt po sztuce
obronności, kiedy jeszcze było przed kim się bronić.
Potem dowiedziałem się, że ten dom należy do jednego z
braci Nikitinów, pomysłodawców i założycieli wioski, których nie zastałem w
trakcie mojego pobytu. Bracia prowadzą swoją plantację herbaty w
Chinach i na herbacie postawione zostały fundamenty osiedla cztery lata temu . Czeczżaj
to nazwa ich spółki, oznaczająca z chińskiego „miejsce/skład herbaty”. I choć w
Ałtaju chiński czaj nie rośnie, to jest dziki iwan-czaj i dziesiątki innych
ziół, z których robi się napary. A nazwa jest na tyle nietypowa, że wioska
jeszcze długo nie pojawi się na mapach, szczególnie, że mało kto chce, żeby
mapy o niej wiedziały. Dziś społeczność tworzy kilkanaście rodzin, które o
różnych porach roku, głównie latem, zamieszkują wioskę. Zimuje niewiele, w tym
roku będą trzy lub cztery.
Ja przyjechałem z końcem lata, kiedy wiele osób już
porozjeżdżało się do miast i po przekroczeniu niewidzialnych bram osady miałem
wrażenie, że nikogo tu nie spotkam. Zapukałem do kolejnego domu, białej kopuły
przypominającej kosmiczny schron, tam również nikogo, ale na stole pozostałości
po obiedzie, żywy rozgardiasz na półkach, kot ociera się o nogi, buddyjskie
modlitwy łopocą nad wejściem. Nieopodal szumi strumień a na przeciwległym
zboczu inny drewniany, okrągły dom i kobieta niosąca wiadra z wodą pod górę, za
nią biegnie jasnowłose dziecko. Idę za nimi i przedstawiam się, szukam Nataszy
Iwanowej, to ona, nic nie wie o moim przyjeździe ani o ludziach, którzy
polecili mi się do niej zgłosić. Zaprasza do środka i pokazuje miejsce, gdzie
mogę spać. Przedstawia mi swojego męża, Saszę i półtoraroczną córeczkę Agafię. Parę godzin później czuję się, jakbym mieszkał
u nich od tygodni. Dzień później Natasza mówi mi to samo.
Będzie głównie o ludziach. Sasza i Nastia mieszkają w
Czeczżajewce od jej założenia. Pierwszą zimę spędzili w bani. Zapomniałem, że
oprócz ludzi jest jeszcze bania.
Kiedy Wowa zabrał mnie pod Tomsk na swoją działkę, pokazał
cały dwustuhektarowy teren, który dostali wraz z pięcioma innymi rodzinami pod
zasiedlenie. Ziemię na Syberii rząd rozdaje za darmo, a ludziom mieszkającym w
tajdze przysługują dopłaty. Na terenie przyszłego osiedla na razie nie ma
wiele, Wowa ma jeden ul, kilka grządek warzywnych i drzew owocowych, ale
wspólna bania już stoi. Banię zawsze buduje się najpierw. Bania to wspaniała
rosyjska tradycja, różniąca się od fińskiej sauny głównie nazwą, mały domek z
bali obecny w każdej wiosce i u każdego porządnego gospodarza. Nie wyższa niż
1,80m, raczej nie większa niż dwa metry kwadratowe. W środku piec, na nim
kamienie, nad nimi zbiornik z wodą. Wysokie podesty do siedzenia pod sufitem i
witki brzozowe do chłosty. Kiedy przychodzi zima i na zewnątrz temperatura
spada do minus czterdziestu, jedyną atrakcyjną opcją czystości wydaje się wyparzenie
w temperaturze wrzątku. Potem kąpiel w śniegu albo w przerębli jest już
oczywistą przyjemnością. Pierwszy raz poszedłem w banię w Czeczżajewce i od
tamtej pory korzystam z każdej okazji, wczoraj na przykład parzyłem się sam
przez godzinę, uwalniając całe zmęczenie po wyprawie w wysoki Ałtaj. W Askacie
spędziłem w bani trzy godziny do pierwszej w nocy, wychodząc co 20 minut na
kąpiel w lodowatym strumieniu i wracając wciąż na „ostatni raz”. I kiedy będę
już wiedział, gdzie budować dom, najpierw postawię tam banię.
Sasza i Nastia mieszkali w bani pierwszej zimy, którą
spędzili w Czeczżajewce. W Nowy Rok przyszła w niej na świat Agafia, ojciec sam
odbierał poród. Następnej zimy pojechali wszyscy razem w podróż autostopem na
południe, tym samym Agafia mając półtora roku była już w szesnastu krajach, od
Kirgistanu po Tajlandię. Tej wiosny Sasza poważnie zabrał się za budowę domu,
mieszkając u niego pomagałem kłaść glinę na słomiane bloki, którymi wypełniona
jest drewniana konstrukcja. W środku jeszcze sporo pracy, ale cała rodzina jest
przyzwyczajona do podróżnych warunków, więc własny kąt przy piecu, choćby i na
ziemi, jest już dużym komfortem. Życie płynie im niespiesznie, ogromną część
swojego czasu spędzają wspólnie z Agafią, tworząc pełną i szczęśliwą rodzinę. Natasza szyje,
gotuje, zbiera zioła, Sasza zajmuje się ogrodem i domem. Spędzają dużo czasu
z przyjaciółmi, czytają, spacerują, chłoną. A pieniądze
pojawiają się od czasu do czasu, kiedy akurat są potrzebne, głównie ze
sprzedaży książek i ze spotkań autorskich. Sasza napisał dwie książeczki o
swoich podróżach i jedną o początkach Czeczżajewki, pt. „Budujemy wioskę”. Już
mu obiecałem, że ta ostatnia będzie do przeczytania po polsku, to bardzo ciekawy
zapis doświadczenia fundatorskiego dla ruchu ekowiosek i intencjonalnych
społeczności wiejskich. Chcę, żeby to tłumaczenie było jednym z ważniejszych efektów
mojego projektu, przyjdzie na nie trochę poczekać, ale jeśli ktoś byłby zainteresowany wersją rosyjską, to chętnie rozpowszechnię już teraz.
Kopaliśmy z Saszą grządki i kanały melioracyjne,
ocieplaliśmy dom, a nade wszystko szukaliśmy źródeł naszych języków, z lubością żonglując słowami
jak monetami o dwóch stronach, porównywaliśmy je, śledziliśmy ruchy znaczeń i
przesunięcia fonetyczne. Sasza umie już powiedzieć po polsku znacznie więcej,
niż wcześniej („koc”), ja po tygodniu z nimi po rosyjsku mówiłem już dość swobodnie.
W kopulnym domu naprzeciw mieszka Wadim z Daszą i dwoje
ich dzieci. Wadim zarobkowo zajmuje się budową takich domów, więc dopóki nie
spotkaliśmy się na drodze do Askatu u tego samego kierowcy, nie mieliśmy okazji
pogadać. O tej okazji będzie następnym razem, i tu też będzie książka Wadima do
wzięcia. Sam wyuczył się tej techniki budowalnej od gości ze Stanów, teraz
wykonuje zlecenia w całym kraju. Kontstrukcja opiera się na łączonych ze sobą
trójkątnych segmentach z grubych desek, całość pokrywa się najczęściej
odpadowymi banerami reklamowymi,
możliwości ocieplenia i wykończenia jest bardzo wiele. W Czeczżajewce
jest chyba z dziesięć kopulnych domów, łącznie z największym, wspólnym domem, w
którym odbywają się spotkania i gdzie nocują goście. Kiedy po przyjeździe
wybrałem się na szczyt wzgórza w poszukiwaniu zasięgu (nie znalazłem nawet na
najwyższej brzozie), dolina wyglądała jak zasiedlony przez Ziemian przyczółek
na jakiejś dzikiej, zielonej planecie. Nie tylko widok sprawiał zresztą
wrażenie, że to miejsce nie z tej Ziemi.
[Teraz nie mogę się powstrzymać, żeby nie zaznaczyć zmiany
otoczenia. Po pięciu godzinach oczekiwania na okazję wyjechaliśmy wczoraj z
Multy autobusem, o trzeciej w nocy byliśmy Czerdze, gdzie mamy kolejny
przystanek w kolejnych rękach. Jest dziewiąta rano, siedzę z laptopem na
przystanku autobusowym przy Czujskim Trakcie, mijają mnie kamazy, konni jeźdźcy
i babuszki na składakach. Słońce wyszło zza góry na wieś rozrzuconą po zboczach
wzgórz, nad rzeczką w krzakach stoi namiot, w którym Masza jeszcze śpi, po
drugiej stronie pasą się barany i krowy. W słuchawkach Guts – „Good Morning” i
kawa w termosie. Do takich poranków warto się czasem dowłóczyć. I się nie
ruszać, mimo że kierowcy sami zatrzymują się przy przystanku i pytają, gdzie
mnie podrzucić. Z Czergi jest jakieś 25 kilometrów do Czeczżajewki, może jutro
jeszcze zajrzymy do Iwanowów.]
Kto tam jeszcze został? Poza nimi i rodziną Wadima na
pewno będzie zimował Rustam z żoną, oni mają trzeci całoroczny dom na samym
końcu doliny, obok stoi suszarnia dla ziół. Tu bije ich źródło utrzymania – w
sezonie letnim zbierają mnogie ałtajskie zioła, suszą i sprzedają do sklepów,
podobnie jak moi kierowcy z Ai. Paczki z kurylskim czajem czy dziką porzeczką
można znaleźć na każdym straganie z pamiątkami, obok górskich miodów i medykamentów
z pentakrynem,substancją znajdującą się w jelenim porożu. Rustam dopiero zbliża
się do trzydziestki, jest jednym z nielicznych Ałtajców, którzy wciąż wyznają
tradycyjny szamanizm i animizm oparty na starej, lokalnej mitologii. Zbieram.
W Czeczżajewce raczej nie brakuje gości, ale letnie
przesilenie już dobiegło końca. Mój przyjazd w ostatnim tygodniu sierpnia
zbiegł się w czasie z zakończeniem dwumiesięcznego projektu szkoleniowego
„Integral Sustainability Systems”. Organizowało go kilku instruktorów z Izraela,
Rosji i Brazylii, uczestnicy pozjeżdżali z Finlandii, ze Szwajcarii, z
odległych kątów Federacji. Punktem wyjścia do organizacji programu szkoleń był
problem funkcjonowania eko-wiosek jako pełnych systemów społecznościowych. Jak
widać na przykładzie wiosek anastazjowców, projekty tego typu często upadają po kilku
latach od rozpoczęcia [właśnie przejechał koło mnie pan w uszance z daszkiem na
pomarańczowym rowerze, wzdłuż ramy miał przyczepione widły a na przednim
błotniku powiewała flaga Rosji z dwugłowym orłem. W trakcie pisania tego zdania kolejne ałtajskie
małżeństwo zaproponowało mi podwózkę do miasta.] – ludzie się zbierają, kupują
ziemię, przez parę lat się budują i urządzają, a kiedy przychodzi po prostu żyć
na swoim/wspólnym, pojawiają się problemy z utrzymaniem finansowym, zdrowotnym,
żywieniowym, z utrzymaniem przyjaznych relacji wewnątrz wspólnoty, z utrzymaniem
równowagi, której od początku nie było. Sustainable, to
wszechobecne ostatnio słowo tłumaczone najczęściej w kontekście ekologii jako
„zrównoważony”, oznacza dosłownie „utrzymywalny”. Wiąże się z efektywnością
i częściowo z samowystarczalnościa, poszukiwanie równowagi odbywa tu się
na wszelkich możliwych płaszczyznach łączących człowieka z jego otoczeniem,
społecznym i naturalnym. Można byłoby przełożyć tytuł kursu jako „Systemy
integralnej równowagi”, ale w przypadku „sustainability” lepiej zostać przy
oryginalne.
Zajęcia obejmowały ogromną ilość tematów, próbując
sprostać tytułowej integralności. Ron z
Izraela, główny inicjator spotkania, prowadził zajęcia z permakultury i
projektowania życiowego siedliska. Dwa miesiące to dość, żeby zobaczyć, jak rośnie i zjeść. Uczestnicy
zbudowali z Wadimem dwa kopulne domy, do których potem przenieśli się ze swoich
namiotów. Noam prowadził zajęcia z theta healing, sztuki sakralnej i hatha
jogi, jego partner, Noamzinho, uczył jogi kundalini, w przerwach robił czapki na drutach. Rakhel z
Brazylii uczyła ekspresji poprzez improwizację ruchową i taneczną, Olga
przyjechała z Askatu przeprowadzić warsztaty ceramiczne, jeszcze kilku innych
instruktorów gościnnie prowadziło zajęcia z różnych technik leczenia,
rzemiosła, odżywiania. Chyba jednak najważniejszym elementem szkolenia było
codzienne współżycie grupy, włączonej we wspólnotę Czeczżajewki. Kilkugodzinne
spotkania, „heart circles”, były najtrudniejszymi lekcjami komunikacji -
szczerości, samokrytycyzmu i akceptacji.
Ja sam przyjechałem z nikąd, niespodziewany i bez
określonego miejsca przynależności. Wszyscy kursanci mówili o głębokim
procesie, w którym uczestniczyli przez dwa miesiące. Obserwowałem ich przez
tydzień w ostatnich dniach jego trwania i tylko z wierzchu mogłem
prześliznąć się po wszystkim, przez co przeszli. Pozazdrościłem. [Krowy rozstawiły się swobodnie na całej
szerokości drogi, ciężarówki trąbią po poboczach, osobówki kluczą slalomem.
Spokój ducha tych zwierząt również jest godny pozazdroszczenia]. We wrześniu
przyszłego roku kolejna odsłona kursu ma odbyć się w Izraelu, w gorącym
klimacie półpustyni, tym razem pięciomiesięczna (zacząłem się uczyć
hebrajskiego z Noamami, ot i pierwszy pozaeuropejski język).
Trzecia edycja ma odbyć się w tropikach, w Brazylii.
I już, urwał się przystankowy tok, jestem w zupełnie innym
miejscu i czuję, że skończyłem pisać o Czeczżajewce. Może tam jeszcze wrócę w
najbliższych dniach, w końcu niedaleko, teraz nie ma we mnie łączności ani
ciągłości, chcę już pisać o kolejnych etapach drogi. Jeszcze tylko parę
okruchów:
Jeden dzień pobytu przeznaczyłem na leczenie się z
pokarmowego wirusa, który po kolei gonił wszystkich czeczżajewczan. Wieczorem
jeszcze byłem bardzo słaby, miałem gorączkę i dreszcze, a wieczorem była finałowa
potańcówka, potem potlacz we wspólnym domu. Siedziałem zwiędły pod ścianą na
parkiecie i z uśmiechem obserwowałem, jak ludzie powoli się rozkręcają.
Playlista była otwarta, każdy włączał, co chciał, kolejni nieśmiali podrywali
się z kątów, dzieci nie dawały spokoju nikomu. Robiło się coraz cieplej i coraz
szybciej, po okrągłych ścianach zaczęły pełzać
iskry szaleństwa, a mi zaczęła się wahać zbolała głowa, do przodu i do
tyłu, potem na boki, potem ktoś zarzucił na mnie koc, potem zaczęło mnie mrowić
w nogach, Finka przykryła mnie swoim swetrem, poleciał Michael Jackson, Noam założył
mi swoją czapkę z antenką i tak chyba zebrałem całą uzdrowicielską moc krążącą
w powietrzu. Zerwałem się na nogi i przez kolejną godzinę tylko okazjonalnie
zawadzałem nimi o podłogę. Następnego dnia byłem już zupełnie zdrowy.
A na ten wieczorynkowy wieczór przyjechał jeszcze czerwony
bus z Wańką Dyrkinem (na pierwszym planie powyżej), głośnym artystą i wytwórcą z Nowosybirska, który wyrzekł
się paszportu kilkanaście lat temu, spalił go i potem, kiedy dostał zlecenie na
budowę czasowni (małej cerkwi) pod Bieluchą nad Akkemskim Jeziorem, eskortowali
go w obie strony śmigłowcem, bo to strefa przygraniczna (temat będzie jeszcze
wracał). Akompaniował mu starszawy Kola z bałałajką, łażąc po osadzie i
improwizując kolejne zwrotki na chwałę spotykanych ludzi i przedmiotów. Dla kontrastu
część pasażerów busa w ogóle się z niego nie ruszała, wietrząc stopy przez okna
i paląc papierosy na pohybel ekooszołomom.
Poznałem Saszę Barcelonę z Mołdawii, dla odróżnienia go od
innych Saszów, pięknego młodzika wędrującego po ezoterycznym chrześcijaństwie
okrężnymi drogami przez Indie. Wybraliśmy się razem do Altayskoe po zakupy,
rozmawialiśmy dużo o filozofii przyrody, Uroborosie i alchemii, i o miłości,
różnie, po rosyjsku, po angielsku, po hiszpańsku. Na głównej ulicy miasteczka
spotkaliśmy starszą świadkinię Jechowy, która po wręczeniu nam ulotek o Bogu w
ajfonie zaczęła agitację, zgodnie z retoryką Jechowów – od pytań. Barcelona
szybko się rozkręcił i ostatecznie wystarczyło pięć minut jego monologu, żeby w
oczach świadkini pojawiła się wątpliwość
i szczere zainteresowanie, a w moich podziw dla erystycznej sprawności Saszy. A
wokół wozy drabiniaste, pomniki zwycięstwa i Lenina, pokaz gimnastyczny
dziewczynek do lat 10 przed domem kultury. Taka okoliczność. A potem 4 baby i
jeden dziad przez dobrą chwilę przekrzykiwali się, czyja kartoszka jest lepsza.
Kupiliśmy od dwóch najlepszych pyskaczy, dziadek był jednak nie do pobicia.
A bilety w lokalnych busach wypisują recznie bileterzy,
częściej bileterki w beretach lub w gumiakach, siedzące przy kierowcy i
trzymające kasę. Podobnie było w Tomsku, choć tam biletów fizycznie nie było, a
bileterzy bywali niekiedy.
I tyle.
pisane 14-16.09.2014
dobrze wiedzieć, że są jeszcze takie miejsca, tacy ludziei takie przestrzenie.
OdpowiedzUsuńDzięki Bogu za Syberię!
OdpowiedzUsuńNo to czekamy na tłumaczenie książki. A mógłbyś więcej napisać jak funkcjonuje taka wioska, np. co jedzą oprócz warzyw z ogródka, jak z elektrycznością. Jak te osoby co zostają na zimę sobie radzą, np jak przechowują żywność. I też mógłbyś pisać więcej o treściach waszych rozmów. Wiem, że Twoje notki już są długie, ale jednak i tak pozostaje niedosyt, np. napisałeś że rozmawialiście o miłości i mnie aż korci żeby się dowiedzieć jakie poglądy mają ludzie z różnych kultur i wyznań :) Pozdrawiam!!
OdpowiedzUsuń