Już, skończyła się bajka. Z kuszetki przesiadłem się do
nieledwie polskiego autobusu (nieledwie, bo już trudno spotkać u nas jelcza z PKS-u; nie mylić z Polskim Busem), który przyjechał do
Nowosybirska niosąc już jakichś pasażerów, w tym ogromnego, gburowatego Rosjanina,
koło którego mam brak przyjemności siedzieć. Rozparł się jak basza, a może po
prostu siedzi, tylko jest taki gruby, że z moją długością się nie porozumiemy i
nie polubimy. Jest 2.40 w nocy, w Polsce dochodzi 22.00. Nie ma za bardzo jak
spać i nie za bardzo się chce, więc znów piszę na zapas.
Krajobraz się znacznie nie zmienił, tylko światła
samochodów jadących z naprzeciwka, poza tym od trzech dni ściana lasu, brzóz i
świerków, czasem ustępująca bezkresnego pola bagnom i łąkom. Po drodze do
Tomska chyba też nie ma nic. Nie widzę dobrze, jest noc, z rzadka zamajaczą
jakieś nierealne przysiółki. Miałem jechać wcześniejszym autobusem, ale nie
było już biletów. Rację miała ta pani,
która wysiadając z pociągu zapytała, czy mam już kupiony bilet do Tomska, a po przeczącej odpowiedzi z dezaprobatą pokręciła głową mówiąc „to nie Polska, tylko Rosja”.
Fakt, że znała cel mojej podróży i moje pochodzenie pokazuje poziom znajomości, jaką zawierają ze sobą wszyscy podróżujący takim wagonem, nawet bez swojej wiedzy. Byłem chyba jedynym inostrancem z zachodu w całym pociągu, Ukrainka siedząca w boksie obok była zdecydowanie ze wschodniej Ukrainy. Spodziewałem się jakichś backpackersów, ale ten pociąg jechał tylko do Nowokuźniecka, tylko trzy dni, pewnie za mało na prawdziwą wyprawę i za daleko nad Bajkał. No i przyciągałem zainteresowanie. Jasne, nie jestem mistrzem kamuflażu, wyglądałem inaczej i jestem nieproporcjonalnie duży. Odpowiadałem, jak umiałem na pytania o Polskę, o wolontariat, o moje tatuaże i notatnik. Mam nadzieję, że chociaż trochę się odwdzięczyłem – dziw za dziw, Inne za Inne.
Trzy dni w pociągu. Co za rozkosz! Zawsze lubiłem długie
dystanse koleją – książki, dziennik, książki, notes, książki, okna, szybkie
pety między wagonami, pejzaż, przypadkowe rozmowy z nieprzypadkowymi ludźmi ,
niektórych pamiętam do dziś, obsrane kible, uśmiechnięci konduktorzy (a co!) i
ciche stacyjki o tablicach z nazwami „GKS Górą”, czy „Sandecja chuj”.I tak
przez parę godzin. A tu? Trzy dni! Boże, chciałbym jeszcze. Internet pęka od relacji z podróży transsibem,
oszczędzę zatem szczegółowych opisów ustawienia łóżek, systemu pościelowego,
samowarów, zupek instant, pierogów, smażonego kawioru i ryb sprzedawanych na
postojach. Skupię się na tym konkretnym pociągu, na jego
ludzkiej treści, i na sobie w tym pociągu.
Świeczniki kryształowe, szklanki ręcznie rzeźbione, pierogi z kapustą.
Krajobraz zmieniał się niemnogo, pociąg sunął wytrwale
przez zielone, rozlewne przestrzenie, a stukot to usypiał, to pobudzał do
rytmu: lektury, rozmowy, pisania, nauki rosyjskiego. W ciągu dnia upał
doskwierał nielichy, okna odrobinę uchylne, zagęszczenie ludzkich ciał około
jednego na metr kwadratowy, duszno, parno od potu. Kibel dużo mniej
reprezentacyjny niż w PKP, tam malutka umywalka, wobec tego nikt się raczej nie
mył, nawet nie na Polaka (jak mówią Hiszpanie: „Hacer un polaco – cara, culo y
sovaco” – el culo wymagałby karkołomnej akrobacji), coś tam po rękach i twarzy,
żeby było chłodniej. Nikt się też nie przebierał, bo po co zakładać czyste
ubrania na brudne ciało. Zapach rósł pewnie wraz z odległością, ale prędkość
jazdy nie przekraczała szybkości przystosowawczej, przynajmniej ja prawie nic
nie czułem.
Spałem na górnej kuszetce na początku wagonu, tuż przy
pokoiku prowadniczki. Była nią młoda, pulchniutka dziewczyna z czarną
burzą drobnych loczków spiętych z tyłu głowy. Nieodmiennie i perliście bawił ją mój rosyjski,
rozmawialiśmy o polskich górach i góralach, o wolontariacie, o tym, że nie
wolno palić i że ona wie, że palę. Przy płatności za kartoszkę puree instant
wpadła jej w oko dwudziestogroszówka, podarowałem z radością. Bo i jej uśmiech
był pierwszym, szczerym rosyjskim uśmiechem, który dodał mi otuchy po wielkiej
moskiewskiej smucie.
Z reguły nie mieszczę się w łóżkach, tu też nie mogło być
inaczej. Stopy wystawały mi na korytarz grubo powyżej kostki, rano czyjeś
przechodzące włosy łaskotały mnie w opuszki. Górne legowisko po przeciwnej od
kierunku jazdy stronie jest idealne na upał – okno znajdowało się na wysokości
mojej głowy. Walczyliśmy o nie z Nadią, która zasłaniała uchylną szparę roletą, by
skierować prąd powietrza na siebie, w dół.
Nadieżda spała pode mną, jechała całą drogę z Moskwy do
Nowokuźniecka. To ona stworzyła nasze cztero a potem trzyosobowe ognisko
pociągowe. Zaczęliśmy, jak przystało, od wymiany imion, pochodzenia, celu
podróży (do domu, do Gostii). Od razu wyszło, że ja inostraniec i że trzeba
mnie dużo nauczyć. Zaczęliśmy od nazywania ciastek, różnych herbatników, krakersów słonych i słodkich i kawy, wszystko bardzo dobre. Prosta
kobieta, choć okrąglutka i wiele skrywająca, krótkie blond włosy, tłuste usta, niebieskie oczy,
pulchny, mały nos, lat około pięćdziesiąt pięć. Wciąż się śmiała i żartowała po
swojemu, podśpiewując, siorbiąc, stukając łyżeczką w kubek, zagadując z głupia
frant, gdy jej towarzysze pogrążali się w nudnej lekturze. Ale nie tylko z
głupia, bo słyszałem, że panie ze sobą rozmawiały dużo, otwarcie, na tematy różne, lekkie i cięższe.
Ludmiła, śpiąca naprzeciw niej na dole, przez chwilę nie
dawała się wciągnąć do zabawy, ale szybko zmiękła. Szlachetniejsze rysy,
bardziej zadbana, troskliwe, mądre spojrzeniu, starsza parę lat od Nadii. Wracała
do Nowokuźniecka z Moskwy, gdzie w ciągu roku szkolnego opiekuje się wnukami.
Też dużo mnie uczyła, sprawdzała moją wiedzę z kultury rosyjskiej, czytając
równocześnie rzecz historycznoliteracką pt. „Służąca Puszkina - trzy lata służby”. Sama o polskiej
wiedziała znacznie więcej – Adam Mickiewicz, Stanisław Lem, Stanisałw Jerzy Lec
(!), Mrożek, Beata Tyszkiewicz, Anna German, Andrzej Wajda, Daniel
Olbrychski... Nie spamiętałem wszystkich. Jak się potem okazało, z wykształcenia jest
historyczką sztuki, prowadziła swoją firmę zajmującą się regionalną sztuką
ludową w rejonie Nowokuźniecka. Dostałem od niej numer telefonu i maila oraz
zaproszenie na koniec sierpnia we wspólną trasę po Ałtaju. To moja pierwsza bliższa znajomość w Rosji, już
piękna. Odprowadziła mnie nawet na autobus. Z Nadią też się wspaniale dogadały,
Nadia czytała o Puszkinie, a Ludmiła wchodziła czasem w tryb niewybrednych
żartów, siorbiąc kefir z pociągowego stakana w ozdobnym, ażurowym koszyczku.
Jekaterynburg, na lewo Azja, na prawo Europa.
Był też z nami Tadźyk Muhammad, osiemnastoletni chłopiec,
małomówny, bo i jak ja – małoruski. Kobiety się nad nim użalały, bo takiego
młodego rodzice puścili samego do roboty w Rosję, a poza tym nic nie jadł i nie pił, bo post. Dobrze ubrany, młodzieżowo, poprzecierane dżinsy, biała, obcisła
koszulka z nadrukowanym chińskim smokiem. Dobrze, znaczy lepiej, niż robią to
zazwyczaj Rosjanie, przynajmniej w pociągach. Pokazywał zdjęcie swojej
dziewczyny, przysłuchiwał się rozmowom, chadzał na drugą stronę wagonu do
zapoznanych ziomków i czekał wieczoru, przerzucając od czasu do czasu zapasy w swoim plecaku.
I tak sobie siedzieliśmy we czworo, muzułmanin, luteranka,
prawosławna i „katolik”, który nie miał na tyle słów po rosyjsku, żeby
wytłumaczyć cudzysłów. I tak przez trzy dni. Rozkosz!
A jeśli już o różnicach kulturowych mowa – dziewczyny
pierwsze poruszyły temat Ukrainy. I to się okazało bardzo proste – Krym należy do Rosji.
Zawsze tak było, tylko jakiś „nierozsądny polityk” popełnił błąd i podarował go
Ukrainie, żeby Rosjanie potem musieli płacić grube miliony za wynajem
Sewastopola. Różnice kulturowe polegają tu pewnie w dużej mierze na dostępie do
informacji. No i jednak na patriotyzmie, który jest tych różnic hojnym
dysponentem. Na szczęście jednak, w tym akurat wydaniu, nie zabrania się nam
przyjaźnić.
A reszta? Dzieduszka siedzący u szczytu naszego boksu, równolegle do korytarza, milczał prawie całą drogę. Patrzył przez okno. Jadł kartoszkę instant lub zupkę chińską instant. Patrzył. Milczał. Nocą spał. Poza tym patrzył. Jednym okiem, drugie przymknięte, nieobecne, w innych stronach. Klatka piersiowa zapadnięta, siwe włosy na niej, powykręcane. Krystyna Kurczab-Redlich pisze w swoich reportażach, że co czwarty mężczyzna w latach 90. w Rosji był o coś oskarżony. Wielu z nich siedziało w aresztach, o których opowieści jeżą włosy na całym ciele. Inni przeżyli piekło Czeczenii, a niektórzy łagry. Dzieduszka na pewno pamięta batiuszkę Stalina. Co takiego pamięta, że tak uparcie milczy i że tak zapamiętale patrzy?
Ukrainka ze wschodniej Ukrainy po sąsiedzku, duża, ordynarna, wroga. Krzyczała na swoje kilkuletnie córeczki głosem dowódcy plutonu egzekucyjnego, szukała wciąż powodu do przeniesienia tej agresji na mnie, ewidentnie nie była zainteresowana innością. Niebieska koszulka z białymi wzorami potu na plecach, błękitne spodnie, farbowane włosy blond ze zwisającymi z nich na żyłkach łańcuszkami plastikowych paciorków. Wysiadła w Tiumenie i od razu wiedziałem, że to miasto jest niebezpieczne i nieprzyjazne. Jej towarzysz nie zdradzał objawów wrogości, wobec innego stał raczej jak widz w cyrku wobec clownów, w jego uśmiechu znalazłem trochę życzliwości. O pozostałych nie wiem, starałem się dużo uśmiechać, ale to podobno niemile widziane. Wszyscy czuli się jak u siebie, zajadali smażony kawior i pierożki, włóczyli się tam i nazad, ścielili i rozściełali łóżka, a nade wszystko - patrzyli, jak im w oczach rośnie ten kraj, który w całości jest ich ojczyzną.
Nad tajgą wschodzi słońce, nad łąkami mgły, pięknie z niej
sterczą pojedyncze, szczupłe świerki. Jest piąta rano (polska północ),
dojeżdżam do Tomska. Pozwoliłem sobie na delikatne rozpasanie, bo pewnie rzadko
będę mógł sobie już na takie pozwolić. Chociaż kto wie, bajka się skończyła, ale opowieść dopiero się
zaczyna.
PS. Jajka na twardo. Jeszcze w Moskwie, kiedy
przygotowywałem sobie na drogę kaszę jaglaną z soczewicą, Daria, u której
spałem jedną noc, powedziała z pełnym przekonaniem: „weź sobie jajka na twardo,
koniecznie, to najlepsze jedzenie do pociągu”. W istocie, wszyscy pasażerowie o
tym wiedzieli i czułbym się wyobcowany, gdyby mnie nie poczęstowano.
A z wycieczek osobistych, to jestem w Azji po raz pierwszy.
A z wycieczek osobistych, to jestem w Azji po raz pierwszy.
11.07
Tym pociagiem przez Rosje to by mozna bylo jechac z nieskonczonosc. Tyle ze nawet Rosja gdzies sie kiedys konczy...
OdpowiedzUsuńNa szczęście Ziemia jest okrągła, można jechać w nieskończoność;)
OdpowiedzUsuń