wtorek, 8 lipca 2014

W drogę komu czas.

Potrzeba czasu, żeby przemierzyć przestrzeń z punktu A do punktu Z, ale też potem, żeby tę przestrzeń zamienić w alfabet. Jestem od wczoraj w Moskwie, ale dwa dni temu byłem jeszcze w Barkowie. Dwa dni razy 1100 kilometrów to za dużo, żeby podać wynik we wrażeniach czy nawet w doświadczeniach. Trzeba odczekać, aż się ułoży, ale nie można czekać za długo, bo zostanie przysypane przez kolejne kilometrogodziny. Dlatego najpierw droga, potem Moskwa.



Akademia Bosej Stopy. 600 kilometrów z Krakowa z Paulą, Marcinem i z Kasią, cztery dni na bosaka, już w większym składzie adeptów życia na uboczu. Niebieskie ważki nad cichą rzeką jak chabry w pszenicy i życie; ciepło, gorąco. Polskie pola, kurz na drodze (nie ma komu chadzać), Garbate Mazury. Cztery dni to mało, żeby się nacieszyć; nie ma takiego zjawiska, jak nacieszyć, jeśli coś jest warte radości, to powinno trwać, w przeciwnym wypadku się kończy i pozostaje brak. Jego cień wisiał nad nami w każdej chwili jak upał, te chwile składały się na cztery dni pożegnania. 
W końcu się pożegnaliśmy.


Pierwsze pół godziny jak załamanie czasoprzestrzeni, próżnia, brak grawitacji, brak czasu, czyli jego nieobecność. Potem wskoczyłem w drogę. Najpierw trzej Litwini z Puńska zabrali mnie w swoją stronę, do Wilna, do pracy. Wyskoczyłem w Marjampole, tam zaczepił mnie ogorzały typ o budowie klatki schodowej, chyba chciał skorzystać z telefonu, nie zrozumiałem i chciałem odejść, ale szedł za mną jak zły znak, w końcu porzuciłem go przy szosie. Zabrał mnie kolejny Litwin, kierowca ciężarówki w swojej zdezelowanej osobówce, w przyjemną rozmówkę do Kowna. A trzeci, właściwie piąty-szósty, Litwin, to był już Waldemaras.



Mieliśmy jechać do Uteny, ale w drodze do Uteny okazało się, że jesteśmy razem w drodze do Moskwy. I tak zakończyła się moja przygoda z autostopem, dwie godziny po pożegnaniu, 100 kilometrów od punktu wyjścia. Jechaliśmy razem od 19 w niedzielę do 12.00 następnego dnia, choć ostatnie dwie godziny spędziliśmy już na obwodnicy rosyjskiego molocha.
To była długa noc. Starałem się nie spać domyślając się, że Waldkowi zależy na towarzystwie podtrzymującym go w przytomności. Skończyło się na śnie przerywanym papierosami i fusami z kawy zaparzonej w Barkowie, jedynym pokarmem, jaki miałem pod ręką. Waldemaras jest mechanikiem w Marjampole, zajmuje się naprawą skrzyń biegów. Dzisiaj ludzie nie chcą naprawiać skrzyń, bo taniej jest kupić używaną. Więc głównie wymienia skrzynie i je kupuje, na przykład przez Allegro, bo tańsze. Bo Waldemaras mówi po polsku - w latach 90. jeździł na handel do Oławy, do Wrocławia i Ciechocinka - papierosy, alkohol, buty, ubrania, sprzęt rtv, agd i cała reszta codziennego i niecodziennego ludzkiego ekwipunku. To musiały być czasy, wtedy, kiedy wszystkie dzieci były nasze, Borys Jelcyn, Wałęsa i Clinton. Tyle pamiętam, więcej się nasłuchałem od starych handlar i handlarzy. Wniosek jest taki, jak zazwyczaj - "dobrze jest, jak jest".
Waldemaras nie może żyć tylko z wymiany skrzyń biegów. "Może to wystarcza, ale chcę więcej". Mówi polszczyzną, której nie nazwałbym łamaną, raczej dziurawą. Nie ma obcego akcentu, bezbłędnie wymawia wszystkie głoski, nie zna niektórych słów i odmienia z rosyjskiego. Chce więcej, więc wozi auta do Rosji, tak można jeszcze zarobić. A w przyszłości może Norwegia? Ma czwórkę dzieci, dwoje dorosłych, dwoje w wieku przedszkolnym i dwie matki tych dzieci, więc gąb do wyżywienia nie brakuje.
Ładnie się uśmiecha i ma dobre oczy. I wielkie, grube dłonie, na jednym z palców w miejscu obrączki koślawy tatuaż, napis, chyba "hallen". Wygolony, krępy, niski. To prawdopodobnie postura charakterystyczna dla mechaników samochodowych.
Dobrze nam się rozmawiało, kiedy nie spałem lub kiedy nie pruł dwieście na godzinę po nieoświetlonej jednopasmówce przez las. Dowiedziałem się, jak poprosić o ogień po litewsku (gal turit pridekty) i co to jest sunkveżimes (ciężarówka:)

Spędziliśmy ponad godzinę na granicy. Trzy kontrole, Łotysze lekceważąco, Rosjanie raz groźnie, raz dociekliwie. Celniczka z politowaniem przyjęła moją kartę wjazdową, którą starałem się wypełnić grażdanką i wjechaliśmy.

Z Łotwy do Moskwy prowadzi jedna droga, długa na 600 kilometrów. Mieści Wielkie Łuki i kilka mniejszych siedlisk, pojedynczych domów. Razem jakieś 15 minut jazdy, pozostałe 5 godzin to las i porzucone pola. Świtało, mgły, na drodze nikogo. Jeśli taka jest Rosja, to chcę jechać dalej.

I jadę, byle dalej z Moskwy, trzy dni pociągiem to chyba dość, za dwie godziny odjazd (zasnąłem w trakcie pisania). A z bezpiecznej odległości zapiszę stolicę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz