Dwa dni w Moskwie, od objazdu obwodnicą w poniedziałek
rano po gorączkowe poszukiwanie pociągu w środę w południe. Nie oczekiwałem
wiele po tym mieście, przestałem
oczekwiać czegokolwiek od miast, i właśnie dzięki temu nie zawiodłem się.
Przyjechałem zupełnie nieprzygotowany, poza mglistymi wyobrażeniami i kilkoma
zagrzebanymi w pamięci nazwami nie miałem nawet pomysłu na nocleg.
Waldemaras zostawił mnie przy stacji metra Szczolkowskaja
– to sine zadupie na rubieżach miasta, ostatnia stacja żółtej linii. Moja
rosyjska komunikatywność właśnie się rodziła, więc nawet przy udziale pana
porządkowego z trudem określiłem kierunek jazdy, nie wiedząc nawet, jakiego
centrum szukam. Wysiadłem gdzieś we wskazanym rejonie – po wyjściu na
powierzchnię przywitał mnie zamyślony Włodzimierz Iljicz z brązu, patrzący w
kierunku ozdobnych wieżyczek, które okazały się być Kremlem. Długo szukałem
informacji turystycznej, by choć mapy się uchwycić i dowiedzieć się czegoś o
darmowym Internecie – na tych mapach mógłby się z powodzeniem kończyć dziś
zakres kompetencji żywej informacji w turystycznych centrach. Może dlatego w
centrum Moskwy jest tylko jedna, zapomniana w holu muzeum narodowego jak
eksponat trzeciej kategorii, w dodatku strzeżona przez strażniczki muzeum,
które nie mając maszyn do prześwietlenia bagażu nalegały, żebym rozpakował swój
plecak i pokazał, co mam w środku. Udało mi się je przekonać, że nie ma takiej
potrzeby (komunikatywność rośnie), dostałem co chciałem i odszedłem w stronę
kawiarni z wifi.
Pierwszy nocleg spędziłem w najtańszym z moskiewskich
hosteli, tam też zostawiłem bagaż i zacząłem dwudniowy spacer. Nie było w nim
żadnego planu ani celu, klasyczna włóczęga z zataczaniem kół i łamaniem
zakrętów po opłotkach. Myślałem dużo o swoich trampkach, które po trzech latach
noszenia wciąż jeszcze mnie noszą, choć wystaję z nich jak słoma i wieczorami
komary kąsają mnie po paliczkach. Bardzo trudno jest mi się z nimi rozstać.
Myślałem też o tym chodzeniu, które jest najczęściej jedyną czynnością
podejmowaną przeze mnie w obcych miastach poza czynnościami podstawowymi i
rutynowymi, ale o tym dość dużo i celnie już powiedzieli Walter Benjamin i Michel
de Certeau. Myślałem o Lizbonie, bo zawsze myślę o Lizbonie. No i myślałem też
o tym, co, spacerując, widziałem, robiłem też temu zdjęcia. Moskwa nie jest
jednak środowiskiem przyjaznym życiu na ziemi i nie czułem się tam dobrze.
Niech zdjęcia mówią swoje, ja będę swoje, choć trochę swojego, swobodnie.
Czym jest spacer chodnikiem wzdłuż ulicy złożonej z 9
pasów, notabene jednokierunkowej, na której mimo rozmiarów tworzą się korki? Ja
już wiem, ale nie powiem, bo to brzydkie. Całe centrum jest poprzecinane takimi
ulicami. Koszmar rowerzystów, matek z dziećmi i inwalidów – przejścia są tylko
podziemne, z myślą o wózkach położono metalowe rynny, na które wjazd oznacza
ostatni roller coaster w życiu.
W Moskwie jest bardzo dużo teatrów i jeszcze więcej
muzeów. Nie miałem czasu skorzystać z ich oferty, a oglądanie ich z zewnątrz
daje zwykle tyle samo satysfakcji, co oglądanie wszystkich pozostałych budynków.
To jedno z najspójniejszych architektonicznie miast, jakie widziałem, jednak mariaż
socrealizmu z neoklasycyzmem dał światu, (wyprodukował), dość przeciętne
dzieci, masę robotniczą z kilkoma przodownikami, jak np. burżuazyjny GUM,
centrum handlowe przy Placu Czerwonym, czy te pałacowe drapacze chmur. Do
Warszawiaków: w Moskwie jest ich siedem.
Jakieś przeżytki się zachowały, choć bazylikę Wasyla Stalin też chciał zrównać z ziemią, ale prace szły za wolno i bazylika przetwała pamiętny rok 1953, potem już nikomu nie przyszło to do głowy. Zresztą burżuazja została już w pełni zrehabilitowana i Zachód
rozparł się na złotych witrynach tych wszystkich drogich marek, na których imiona
szkoda klawiatury. Na ulicach wyłącznie lśniące limuzyny, audi tysiąc pięćset
sto dziewięćset, bentleye i ogólnie
takie takie. Dziewuszki na Nikolajskiej i na Kuźnieckim Moście jak z gali
oscarowej, kombinezony, peleryny, cuda na połkniętym kiju, wszędzie Makdonaldy,
Starbaksy, Suszi (pisane na szyldach właśnie w ten sposób, grażdanką),
kluby cygarowe i samochodowe i tak dalej. No cóż, na bogato. Gdzie ma być na
bogato, jak nie w stolicy, biorąc pod uwagę statystki o największym
rozwarstwieniu społecznym na świecie oraz obraz rosyjskiej wsi.
Ta grażdanka w szyldach i fonetyczna transkrypcja wyrazów
obcych jak u Czechów mówi jednak pierwsze słowo o skrywanej wśród importowanego
brokatu siermiędze. Są takie sklepy w centrum miasta, drogie, firmowe, z
tradycją, gdzie krągłe panie w czepkach z nienawiścią patrzą na klientów, przez
których muszą oderwać łokcie od marmurowej albo drewnianej, ciemno politurowanej
lady. Są duże księgarnie, gdzie podświetlone oznaczenia pięter i ich zawartości są beżowo brudne, z ponaklejanymi czerwonymi
literkami, z których część ktoś pozdrapywał, jak w osiedlowej przychodni. I są
przede wszystkim te wspaniałe przejścia podziemne (bo ile czasu trwałoby
przemierzenie pieszo 9 czy 12 pasów?), w których kwitnie handel dla ludzi –
buty, chińska elektronika, tytoń, szybka żywność szczelnie opakowana,
dewocjonalia, poliestrowa biżuteria, mało zabawne zabawki, szczeniaki czy
prozaiczne gazety. Wszystko w klimacie dworca w Mysłowicach, tylko drzwi są do
tych sklepów i okienka – podobnie jak przy portierni w mojej podstawówce. Dużo skojarzeń z dzieciństwa, w końcu byliśmy wtedy świeżo po zerwaniu naszego radzieckiego braterstwa.
I nie wiem, jak się tam czują Rosjanie. Na stoiskach z
pamiątkami pod Kremlem można kupić matrioszki, uszanki z godłem CCCP i koszulki
z Putinem, są też „putinoszki”, 5 Putinów w jednym. Widziałem wielu Rosjan z
„najżyczliwszym prezydentem” na t-shircie. Co prawda wielu było też takich z
elementami flagi USA i to nie tylko na t-shirtach – na rajstopach, torbach, butach.
Ale to nie szata zdobi człowieka, tylko człowiek szatę (patrz Putin). Zresztą, co ja mówię, o kim ja mówię, ja tylko
spacerowałem. O mieście mówię, o mieście, którego w ogóle nie znam, którego
historia jest jedną z najkrwawszych, najokrutniejszych, najciemniejszych, najstraszliwszych
i najtajniejszych. Nie widać tego po dzisiejszej Moskwie, Łubianka przypomina
hotel i pozostałe budynki. Niewiele widać w Moskwie. Ja, przepraszam bardzo,
tylko to co widzę opisuję, nie mówię, że rozumiem. Może też niewiele widzę.
A może nie było warto poświęcać jej tyle czasu. Może
powinienem pisać już o tym bajecznym pociągu, który właśnie niesie mnie przez
noc, przez tajgę, wreszcie. Może jutro, na zapas napiszę. Mam tu
tyle czasu!
Aż zrobiłem kolaże ze zdjeć. Na koniec ciepły akcent, Patriarsze Prudy. Dwie sympatyczne godziny to i tak dobry bilans dla Moskwy.
No i oddaję sprawiedliwość moim gospodarzom, Iwanowi i Darii, którzy jak na moskiewskie normy byli przemili, dziękuję im za gościnę.
Codziennie przybywa osób, którym powinienem podziękować, wszystko, co mnie spotyka, przychodzi od kogoś. Składam więc zaległe dzięki kierowcom, którzy dowieźli mnie do Moskwy i przede wszystkim Marcinowi i Pauli, za najlepszą drogę na Litwę. I ekipie z Barkowa za dobry strzał na drogę. I Maćkowi za pomoc przy biletach. I Pawłowi za pomoc przy facebooku. I mojej Kasi, za wszystko, za Dom do wracania. I wszystkim, których jeszcze nie wymieniam z imienia. Na pewno będzie tego więcej.
10.07.2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz