sobota, 12 lipca 2014

Wind of Change

Dwa dni w Moskwie, od objazdu obwodnicą w poniedziałek rano po gorączkowe poszukiwanie pociągu w środę w południe. Nie oczekiwałem wiele po tym mieście, przestałem oczekwiać czegokolwiek od miast, i właśnie dzięki temu nie zawiodłem się. Przyjechałem zupełnie nieprzygotowany, poza mglistymi wyobrażeniami i kilkoma zagrzebanymi w pamięci nazwami nie miałem nawet pomysłu na nocleg.

Waldemaras zostawił mnie przy stacji metra Szczolkowskaja – to sine zadupie na rubieżach miasta, ostatnia stacja żółtej linii. Moja rosyjska komunikatywność właśnie się rodziła, więc nawet przy udziale pana porządkowego z trudem określiłem kierunek jazdy, nie wiedząc nawet, jakiego centrum szukam. Wysiadłem gdzieś we wskazanym rejonie – po wyjściu na powierzchnię przywitał mnie zamyślony Włodzimierz Iljicz z brązu, patrzący w kierunku ozdobnych wieżyczek, które okazały się być Kremlem. Długo szukałem informacji turystycznej, by choć mapy się uchwycić i dowiedzieć się czegoś o darmowym Internecie – na tych mapach mógłby się z powodzeniem kończyć dziś zakres kompetencji żywej informacji w turystycznych centrach. Może dlatego w centrum Moskwy jest tylko jedna, zapomniana w holu muzeum narodowego jak eksponat trzeciej kategorii, w dodatku strzeżona przez strażniczki muzeum, które nie mając maszyn do prześwietlenia bagażu nalegały, żebym rozpakował swój plecak i pokazał, co mam w środku. Udało mi się je przekonać, że nie ma takiej potrzeby (komunikatywność rośnie), dostałem co chciałem i odszedłem w stronę kawiarni z wifi.


Pierwszy nocleg spędziłem w najtańszym z moskiewskich hosteli, tam też zostawiłem bagaż i zacząłem dwudniowy spacer. Nie było w nim żadnego planu ani celu, klasyczna włóczęga z zataczaniem kół i łamaniem zakrętów po opłotkach. Myślałem dużo o swoich trampkach, które po trzech latach noszenia wciąż jeszcze mnie noszą, choć wystaję z nich jak słoma i wieczorami komary kąsają mnie po paliczkach. Bardzo trudno jest mi się z nimi rozstać. Myślałem też o tym chodzeniu, które jest najczęściej jedyną czynnością podejmowaną przeze mnie w obcych miastach poza czynnościami podstawowymi i rutynowymi, ale o tym dość dużo i celnie już powiedzieli Walter Benjamin i Michel de Certeau. Myślałem o Lizbonie, bo zawsze myślę o Lizbonie. No i myślałem też o tym, co, spacerując, widziałem, robiłem też temu zdjęcia. Moskwa nie jest jednak środowiskiem przyjaznym życiu na ziemi i nie czułem się tam dobrze. Niech zdjęcia mówią swoje, ja będę swoje, choć trochę swojego, swobodnie.

Czym jest spacer chodnikiem wzdłuż ulicy złożonej z 9 pasów, notabene jednokierunkowej, na której mimo rozmiarów tworzą się korki? Ja już wiem, ale nie powiem, bo to brzydkie. Całe centrum jest poprzecinane takimi ulicami. Koszmar rowerzystów, matek z dziećmi i inwalidów – przejścia są tylko podziemne, z myślą o wózkach położono metalowe rynny, na które wjazd oznacza ostatni roller coaster w życiu.


W Moskwie jest bardzo dużo teatrów i jeszcze więcej muzeów. Nie miałem czasu skorzystać z ich oferty, a oglądanie ich z zewnątrz daje zwykle tyle samo satysfakcji, co oglądanie wszystkich pozostałych budynków. To jedno z najspójniejszych architektonicznie miast, jakie widziałem, jednak mariaż socrealizmu z neoklasycyzmem dał światu, (wyprodukował), dość przeciętne dzieci, masę robotniczą z kilkoma przodownikami, jak np. burżuazyjny GUM, centrum handlowe przy Placu Czerwonym, czy te pałacowe drapacze chmur. Do Warszawiaków: w Moskwie jest ich siedem.


Jakieś przeżytki się zachowały, choć bazylikę Wasyla Stalin też chciał zrównać z ziemią, ale prace szły za wolno i bazylika przetwała pamiętny rok 1953, potem już nikomu nie przyszło to do głowy. Zresztą burżuazja została już w pełni zrehabilitowana i Zachód rozparł się na złotych witrynach tych wszystkich drogich marek, na których imiona szkoda klawiatury. Na ulicach wyłącznie lśniące limuzyny, audi tysiąc pięćset sto dziewięćset, bentleye i  ogólnie takie takie. Dziewuszki na Nikolajskiej i na Kuźnieckim Moście jak z gali oscarowej, kombinezony, peleryny, cuda na połkniętym kiju, wszędzie Makdonaldy, Starbaksy, Suszi (pisane na szyldach właśnie w ten sposób, grażdanką), kluby cygarowe i samochodowe i tak dalej. No cóż, na bogato. Gdzie ma być na bogato, jak nie w stolicy, biorąc pod uwagę statystki o największym rozwarstwieniu społecznym na świecie oraz obraz rosyjskiej wsi.


Ta grażdanka w szyldach i fonetyczna transkrypcja wyrazów obcych jak u Czechów mówi jednak pierwsze słowo o skrywanej wśród importowanego brokatu siermiędze. Są takie sklepy w centrum miasta, drogie, firmowe, z tradycją, gdzie krągłe panie w czepkach z nienawiścią patrzą na klientów, przez których muszą oderwać łokcie od marmurowej albo drewnianej, ciemno politurowanej lady. Są duże księgarnie, gdzie podświetlone oznaczenia  pięter i ich zawartości  są beżowo brudne, z ponaklejanymi czerwonymi literkami, z których część ktoś pozdrapywał, jak w osiedlowej przychodni. I są przede wszystkim te wspaniałe przejścia podziemne (bo ile czasu trwałoby przemierzenie pieszo 9 czy 12 pasów?), w których kwitnie handel dla ludzi – buty, chińska elektronika, tytoń, szybka żywność szczelnie opakowana, dewocjonalia, poliestrowa biżuteria, mało zabawne zabawki, szczeniaki czy prozaiczne gazety. Wszystko w klimacie dworca w Mysłowicach, tylko drzwi są do tych sklepów i okienka – podobnie jak przy portierni w mojej podstawówce. Dużo skojarzeń z dzieciństwa, w końcu byliśmy wtedy świeżo po zerwaniu naszego radzieckiego braterstwa.

I nie wiem, jak się tam czują Rosjanie. Na stoiskach z pamiątkami pod Kremlem można kupić matrioszki, uszanki z godłem CCCP i koszulki z Putinem, są też „putinoszki”, 5 Putinów w jednym. Widziałem wielu Rosjan z „najżyczliwszym prezydentem” na t-shircie. Co prawda wielu było też takich z elementami flagi USA i to nie tylko na t-shirtach – na rajstopach, torbach, butach. Ale to nie szata zdobi człowieka, tylko człowiek szatę (patrz Putin).  Zresztą, co ja mówię, o kim ja mówię, ja tylko spacerowałem. O mieście mówię, o mieście, którego w ogóle nie znam, którego historia jest jedną z najkrwawszych, najokrutniejszych, najciemniejszych, najstraszliwszych i najtajniejszych. Nie widać tego po dzisiejszej Moskwie, Łubianka przypomina hotel i pozostałe budynki. Niewiele widać w Moskwie. Ja, przepraszam bardzo, tylko to co widzę opisuję, nie mówię, że rozumiem. Może też niewiele widzę.

A może nie było warto poświęcać jej tyle czasu. Może powinienem pisać już o tym bajecznym pociągu, który właśnie niesie mnie przez noc, przez tajgę, wreszcie. Może jutro, na zapas napiszę.  Mam tu tyle czasu!


Aż zrobiłem kolaże ze zdjeć. Na koniec ciepły akcent, Patriarsze Prudy. Dwie sympatyczne godziny to i tak dobry bilans dla Moskwy.


No i oddaję sprawiedliwość moim gospodarzom, Iwanowi i Darii, którzy jak na moskiewskie normy byli przemili, dziękuję im za gościnę.
Codziennie przybywa osób, którym powinienem podziękować, wszystko, co mnie spotyka, przychodzi od kogoś. Składam więc zaległe dzięki kierowcom, którzy dowieźli mnie do Moskwy i przede wszystkim Marcinowi i Pauli, za najlepszą drogę na Litwę. I ekipie z Barkowa za dobry strzał na drogę. I Maćkowi za pomoc przy biletach. I Pawłowi za pomoc przy facebooku. I mojej Kasi, za wszystko, za Dom do wracania. I wszystkim, których jeszcze nie wymieniam z imienia. Na pewno będzie tego więcej.

10.07.2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz