czwartek, 24 lipca 2014

Zacznijmy od początku. Impresja z odcieniem raportu.

Znowu wysiadam z autobusu, jest rześki poranek 12. lipca, znajdujemy się na pierwszym zdjęciu poprzedniego wpisu. Wydarzenia pierwsze.

Siadam na schodach przed wejściem do budynku dworca autobusowego, słońce się dopiero zaczyna, bezsenna noc znika, nie zostaje po niej nic, ani dżula energii witalnej. Próbuję czytać o Czeczenii, obok mnie stoi dwóch prywatnych przewoźników, oferujących transport swoimi osobówkami do Nowosybirska - cena to jakieś 150 złotych, czyli jedynie dwa razy więcej niż autobus za te 300 km i byłoby to bardzo interesujące, gdyby nie fakt, że przez najbliższych pięć tygodni raczej nigdzie się stąd nie ruszę. Zaczynam się denerwować, bo na razie nie ruszam się nawet ze schodów, nie wiem gdzie, nie mam żadnej wiadomości od Katii, która miała mnie stąd odebrać. Po 40 minutach zjawia się w towarzystwie Daszy i Arkadiego, razem we troje nie mają więcej, niż 70 lat, stawiam na 66. Jestem bardzo zmęczony, dlatego nie chce mi się tego dzielić.

Idziemy do mojego tymczasowego mieszkania, w którym moi towarzysze oczekiwali na mnie przez całą noc. To bezludna kawalerka na dziewiątym piętrze wieżowca, z widokiem na wieżowce i przestrzeń między nimi. Jest wciąż bardzo wcześnie, ale ja czuję się bardzo późno, moi towarzysze to widzą, więc tylko informują: to są klucze, to jest zamek, to jest łazienka, to jest kran (och!), tutaj jest kuchnia, tutaj zostawiamy Ci również śmieci w worku, oto wersalka już rozłożona, wyśpij się, przyjdziemy po Ciebie za 5 godzin. Zamykam ciężkie, żelazne drzwi na korytarz, potem kolejne, sklejka się rozkleja, wracam na balkon. Siadam na taborecie, obok mnie rozpadająca się szafa, farba się łuszczy i opada na zwoje miękkich drutów, kafelków, śmieci, jest tam również znak drogowy zakazujący wjazdu. Palę jeszcze jednego papierosa, kontempluję otaczające mnie okna, zaczyna się robić duszno. Wstaję, pod stopami coś groźnie trzeszczy i się łamie, spoglądam, to dywan - dlaczego? Taka strategia wykończeniowa, balkon na szczęście jest z betonu, na betonie podest z desek, na nim wykładzina. Podest z desek znosi warunki atmosferyczne na dziewiątym piętrze znacznie gorzej niż wykładzina i, Bogu dzięki, niż beton. Żar z papierosa powoli spada wzdłuż linii balkonów, obija się o sznurki na pranie, przelatuje między bielizną i pościelą, łagodnie osiada na chodniku. Dymi. Dość tego, wersalka stoi przede mną otworem.

Ale najpierw muszę się umyć, nie robiłem tego od czterech dni. W łazience słońce w zenicie, temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza. W łazience niby wszystko na swoim miejscu - wanna, lustro, kibel, ale jednak coś jest nie w porządku. Po ścianie biegnie kręta rura, rozgrzana jak piec, jak pies, jak cegła. Wypluj cegłę, kundlu.


Dzięki takim rurom woda z odległej o kilkanaście kilometrów elektrociepłowni dogrzewa spocone miasto, a ludzie, tacy jak ja, mogą kąpać się w ukropie i nie płacić za gaz. Ale są też rury z wodą zimną i też nie trzeba płacić za gaz. Rozglądam się szukając bezpiecznego punktu zaczepienia dla mojej równowagi i mojego ręcznika, napotykam wzrokiem toaletę, której deska jest miękka jak siedzenia w samochodzie i chyba równie chłonna. Zamykam pokrywę na niej nadrukowane są muszle i koralowce, kojąca głębia oceanu. Kładę tam ręcznik i wchodzę do wanny, odkręcam zimną wodę, robi się błogo. Zasłona wisi na ścianie prostopadłej do wanny, zasłania pustą przestrzeń za toaletą, być może chroni ją przed rozbryzgami wody. Moją uwagę przykuwa niezwykły kafelek, zgrzytliwy dysonans w harmonii tego wnętrza.


 Rozmyślam, kto mógł wpaść na coś takiego i dochodzę do wniosku, że to po prostu pomyłka, ktoś nie zauważył. A może to mieszkanie należało wcześniej do dzieci, dzieci lubią psoty. Oblewam się zimną wodą i pocę jednocześnie. Piramidy budzą we mnie strach, szczególnie ich wnętrza, dlatego szybko uciekam w przyjemny chłód przedsionka, wieszam ręcznik na mocnym oparciu krzesła i zatrzaskuję się w objęciach wersalki.

O 12 budzi mnie dzwonek telefonu. To Arkadij dobija się do drzwi. Szybko się ubieram i wychodzimy, mam spotkanie z koordynatorką naszego wolontariatu w lokalu pod szyldem Pizza.ru. Drogą na spotkanie zaczynam dochodzić do siebie, konstruuję pełne zdania, najpierw proste, potem złożone, a po kilku minutach zaczynam uzupełniać pojedyncze słowa wydawane przez Arkadiego o pozostałe części zdań, konstruując je za dwóch. Arkadij pochodzi z małej wioski w kazachskiej części Ałtaju, której nazwy nie da się zapisać nawet fonetycznie. Studiuje inżynierię leśną w Tomsku, po godzinach uczy się angielskiego w międzynarodowym towarzystwie wolontariuszy AIESECu, co idzie mu trochę wolniej, niż teraz spacerujemy w kierunku Pizza.ru. Wegetarianizm bardzo go dziwi i to nic dziwnego, skoro zimą chodzi z ojcem na polowania z długą bronią. Mówię kurtuazyjnie "that's nice!", a on że wcale nie nice, bo śniegu w bród, mróz siarczysty (wnioskuję), broń ma ostrą amunicję i to nie żarty.  Sam ma posturę niedźwiedzia, pojedyncze, kędzierzawe loczki - zaczątki zarostu, dobrotliwą twarz. Kiedy żegnamy się u celu naszej drogi czuję, że jestem jakiś dziwny.

O, tu się żegnamy, u bram do Lagiernego Sadu, Ogrodu (parku) Obozowego. Można by było pomyśleć, że chodzi o wakacje, gdyby nie ten pomnik wojenny, którego jeszcze nie pokażę, bo zarezerwowałem mu honorowe miejsce w notatce o pomnikach wojennych w Tomsku.
Widać za to rok rozpoczęcia drugiej wojny światowej oraz  typowy tu środek komunikacji, marszrutkę - nie wiadomo, co było wcześniej.
No, wojna na pewno nie przed czterdziestym pierwszym, mówi Arkadij, jaka wojna, wojna się zaczęła, jak Hitler przekroczył Bug. I Rosja znowu musiała się bronić, bo Rosja nigdy nikogo nie zaatakowała, dowiedziałem się, a na pewno nie jakąś Polskę. Zrozumiałem, że "mamy XXI wiek" to taka figura retoryczna, że są różne wersje Internetu, że globalizacja to ściema i poczułem ulgę.

Na spotkaniu z koordynatorką naszego projektu, Anastasią, Inga i ja dowiedzieliśmy się, czym jest AIESEC, ale nie będę tego powtarzał. Dowiedzieliśmy się też, że głównym priorytetem naszego projektu, tak jak wszystkich innych projektów, jest "personal development" i to, czy uda nam się coś zdziałać, czy nie, jest sprawą drugorzędną. O samym projekcie nie dowiedzieliśmy się niczego ponad tych kilka ogólników, które znaliśmy od początku; żadnych sugestii, co konkretnie mielibyśmy zdziałać, jakimi metodami, przy użyciu jakich środków, albo chociaż w jakim czasie - to wszystko też okazało się naszą osobistą sprawą. Po tej krótkiej introdukcji Anastasia pożegnała się z nami, i poleciała do Moskwy, bo awansowała w korpostrukturach organizacji i dostała tam płatną posadę. Więcej jej nie zobaczymy.

W radosnych nastrojach udaliśmy się na piknik ajsikersów do Lagiernego Sadu, na którym rebiata żegnali dwóch wyjezdnych i witali nas. Było uroczo, zobaczcie sami:


Jeszce kiedyś opowiem o tym parku. Piknik przywiódł mi na myśl niektóre wspomnienia związane z erasmusowym stylem życia, o którym już kiedyś pisałem na tym blogu, z tą różnicą, że zamiast Hiszpanów i Niemców byli Hindusi. Bardzo mili i w ogóle, ale muszę już iść spać. Dochodzi druga, a jutro zaczyna się o 6 rano. Jeszcze nie umiem tu chodzić spać wcześnie, polski czas w komputerze mnie dezorientuje.

I tak wyszedłem na stylistyczną prostą, z otwartych objęć wersalki do miękkiego, prostolinijnego łóżka dwa tygodnie później. Bo zmieniłem mieszkanie już po pierwszej nocy, kiedy bałem się zasnąć opanowany niezrozumiałym lękiem, że wyskoczę przez sen z balkonu. Mam Internet, swój pokój i dużo sprzątania, o czym też kiedyś opowiem. Nasz projekt toczy się swoim torem i dokładamy wszelkich starań, żeby nie skończyło się na rozwoju osobistym. Władimir nie ma nic wspólnego z AIESEC-iem i jest wspaniałym partnerem, we troje na pewno możemy zrobić coś ciekawego, a może nawet istotnego. Jutro budujemy tablicę ogłoszeń, a w sobotę konkurs rysunkowy na "Moje podwórko marzeń". Będzie kwas chlebowy i bliny, wpadajcie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz